Blog
Houston, mamy problem!
(liczba komentarzy 2)
Popularność, jaką zyskał w sieci mój poprzedni wpis na blogu, poświęcony konferencji dziennika „Rzeczpospolita” EDUKATOR 2018, a w jej kontekście osobie pani minister Anny Zalewskiej, bardziej mnie zmartwiła niż ucieszyła. Powiedzmy szczerze – pośród materiałów opublikowanych na stronie „Wokół szkoły”, nie mówiąc już o papierowym kwartalniku pod tym samym tytułem, nie wyróżnia go ani poziom refleksji pedagogicznej, ani jej oryginalność. Za atrakcję można uznać chyba tylko samą krytykę poczynań szefowej resortu edukacji, ale przecież większość moich czytelników i tak negatywnie ocenia dokonania tej pani. A jednak artykuł rozszedł się jak świeże bułeczki. Widać w tym ogromną potrzeba odreagowania poczucia bezsilności wobec trwającej destrukcji systemu edukacji.
Jako rzekłem, moja satysfakcja z szerokiego zasięgu ostatniej publikacji jest mniejsza niż smutek, że taka jest dzisiaj debata publiczna. Że o pozytywnym odbiorze komunikatu decyduje bardziej jego ładunek emocjonalny niż zawartość merytoryczna. Tymczasem widzę ogromną potrzebę przemyślanych, szeroko zakrojonych i wolnych od emocji działań w sferze edukacji, bowiem system najwyraźniej nie radzi sobie ze zmianami, jakie gwałtownie zachodzą w społeczeństwie.
Katalog problemów, przed którymi staje współczesna polska szkoła pęcznieje, nawet jeśli pominąć tę nieszczęsną reformę. Niektóre pozostają chwilowo w ukryciu, „przykryte” codziennymi zmaganiami ze skutkami radosnej twórczości kierownictwa MEN. O nich właśnie będzie traktował ten artykuł, stanowiący uporządkowany i poszerzony zapis moich wypowiedzi podczas konferencji EDUKATOR 2018.
* * *
Bardzo sumiennie przygotowałem się do debaty organizowanej przez „Rzeczpospolitą”. Miałem na uwadze jej główny temat, jakim była rola systemu edukacji w przygotowaniu młodych ludzi do wejścia na rynek pracy. A w szczególności jedno z pytań postawionych przez organizatorów: czy system edukacji w Polsce przygotowuje ludzi myślących niezależnie, gotowych na wyzwania szybko zmieniającego się świata i rynku? To z punktu widzenia pracodawców kwestia kluczowa.
Tak się złożyło, że już kilka miesięcy wcześniej, gdy tylko ministerialna wizja obecnej reformy przyoblekła się w ciało, doszedłem do przekonania, że jedyną siłą zdolną zmienić kierunek zmian zachodzących w systemie edukacji, jest biznes. Żadne wzmożenie patriotyczne, żaden kult żołnierzy wyklętych i żadna polityka historyczna nie skompensują braków w wykształceniu i wychowaniu zreformowanych absolwentów, wchodzących w najbliższym dziesięcioleciu na rynek pracy. I tylko ze sfery biznesu ma szansę wyjść wystarczająco mocny impuls, by wymusić na rządzących (ktokolwiek by to był) dostosowanie szkolnictwa do potrzeb współczesnej gospodarki, z nadzieją na pożytek również dla innych aspektów życia społecznego.
Potrzeby są jasno określone i mówili o nich zgodnie moi współpaneliści. Gospodarka potrzebuje ludzi myślących niezależnie, kreatywnych, umiejących stawiać sobie cele i współpracować przy ich realizacji. Niestety, ze swej strony musiałem poinformować zebranych, że nie mam dla nich w tej kwestii dobrych wiadomości. W warunkach, jakie obecnie panują w szkolnictwie nie doczekają owych wymarzonych absolwentów.
Kreatywność i inne tzw. umiejętności miękkie najlepiej rozwijają się w atmosferze swobody, wolności. Tej zaś w polskiej edukacji nie ma, na żadnym poziomie. Szkoła jest instytucją o charakterze hierarchicznym, gdzie na najniższym szczeblu stoją uczniowie, piętro wyżej nauczyciele, jeszcze wyżej kadra kierownicza, potem nadzór kuratoryjny, aż wreszcie urzędnicy z ministerstwa. Przepływ komunikatów jest niemal wyłącznie jednostronny, z góry na dół. W tej strukturze większość nauczycieli nie czuje się wolna. Trudno więc oczekiwać, że będą oni powszechnie kształcić i wychowywać ludzi wolnych.
Opisana sytuacja nie wynika wyłącznie z działań władz oświatowych. Po części przynajmniej wiąże się z powszechnym zanikiem zaufania i współczesną tendencją do regulowania wszelkich aspektów życia społecznego. Doskonale widać to na forach dyskusyjnych, gdzie nauczyciele zasięgają porady w naprawdę bardzo różnych kwestiach. Na przykład:
- Czy nauczyciel potrzebuje zgody na filmowanie uczniów w ramach stworzenia filmiku na lekcji języka polskiego?
- Dyrektorzy, jak rozwiązujecie kwestię rekolekcji poza murami szkoły? Zobowiązujecie wychowawców do wyjścia i pilnowania uczniów? A jeżeli tak – to co z kartami wycieczki?
- Może głupie pytanie, ale czy możemy organizować wyjścia z dziećmi na pole na zbieranie ziemniaków, marchewki itp.? Proszę o podstawę prawną. Dziękuję.
Nasilona dzisiaj niepewność i poczucie uwikłania w gąszczu przepisów nie są zjawiskiem zupełnie nowym. Jeszcze za kadencji pani minister Hall tak opisywał je Włodzimierz Zielicz:
[Podczas IV Kongresu Obywatelskiego - JP] w trakcie ogólnej dyskusji wypowiedziała się pewna gimnazjalna nauczycielka chemii i fizyki. Miała ona drobne z pozoru doświadczenie z nową podstawą programową.
Chciała otóż skorzystać z odbywającego się w Warszawie we wrześniu Festiwalu Nauki i zaprowadzić na którąś z licznych festiwalowych imprez swoje klasy pierwsze. No i nie mogła - dzięki zapisom nowej podstawy programowej powinna zrealizować ileś tam ponumerowanych zagadnień, poświęcając im ustaloną liczbę lekcji. Przełożeni owej nauczycielki uznali, że wyjścia na Festiwal Nauki, choć generalnie bardzo pożytecznego dla rozwoju uczniów, nie da się w owe zapisy podstawy programowej wtłoczyć. Nie bardzo bowiem wiadomo do czego to przypisać. Pani minister wytłumaczyła, że jej w nowej podstawie programowej nie o to szło, a odwiedziny Festiwalu Nauki są w porządku jak najbardziej.
Chyba nikt, łącznie z min. Hall większej uwagi na ten incydent nie zwrócił, a przecież kłopot tej nauczycielki to kapitalny problem wszystkich reform edukacyjnych u nas. Reformatorzy mają jakąś wizję, którą głoszą, która im się podoba i która, generalnie, jest wspaniała. Diabeł, niestety, tkwi w szczegółach. Wizję trzeba przełożyć na przepisy i mechanizmy, a te mogą powodować skutki zupełnie odmienne od założonych. Dyrektor czy wizytator rzadko ma przed sobą ministra czy choćby wice. On ma przed sobą przepisy ustanowione przez tegoż ministra oraz taką czy inną dotychczasową praktykę funkcjonowania instytucji, w której pracuje. Wie, że jego rozliczą formalnie z realizacji przepisu, a nie wizji ministra poznanych osobiście czy za pośrednictwem mediów. Będzie więc działał tak, by nie "dostać po głowie".
Inna pani minister, inny ustrój szkolny, inna podstawa programowa, a obawy nauczycieli przed uchybieniem któremuś z tysiąca przepisów pozostają takie jakie były. I tyle w temacie wolności.
A jednak w środowisku pedagogicznym powoli ale nieubłaganie toruje sobie drogę świadomość, że we współczesnym społeczeństwie umiejętności miękkie są najważniejsze. Wielu nauczycieli poszukuje wiedzy w tym zakresie i stara się stosować ją w praktyce. Niestety, w ogromnej skali całego systemu sytuacja nie rysuje się dobrze. Po pierwsze, umiejętności miękkich brakuje samym nauczycielom. Ponadto ulegają oni imperatywowi „realizacji podstawy programowej”, a ta nie pozostawia przestrzeni dla własnej inicjatywy. No i wreszcie – w szkole po prostu brakuje czasu na wolną od presji wyniku pracę z uczniami. Na domiar złego powszechnie panuje błędne (moim zdaniem) przekonanie, że umiejętności miękkie można wykształcić poprzez stosownie dobrane i zrealizowane działania dydaktyczne; jakiś projekt lub procedurę, na końcu której wyskoczy młody człowiek zdolny do współpracy z innymi. Tymczasem decydująca w tej kwestii jest raczej organizacja pracy i klimat panujący w szkole. Pisałem o tym niedawno na blogu w artykule „O uczeniu współdziałania i przydatności opowieści o szkole”, więc osoby zainteresowane odsyłam do tej publikacji.
* * *
Już to, co napisałem powyżej uzasadnia mój brak optymizmu, zaprezentowany podczas konferencji. Ale jeszcze większy problem leży w zjawisku, które nie dotarło na razie do powszechnej świadomości. Wiele obserwacji każe mi stwierdzić, że polskie szkoły w szybkim tempie zmieniają się obecnie w… zakłady opieki psychiatrycznej dla dzieci i dorosłych! Niestety, pozbawione (w tej dziedzinie) fachowego personelu, a co gorsza także świadomości problemu, który ma wszelkie dane ku temu, by je wkrótce przygnieść.
Oto prowizoryczna lista dolegliwości, na które cierpią najmłodsi pacjenci:
- nieumiejętność wchodzenia w relacje z rówieśnikami,
- nadwrażliwość emocjonalna, prowadząca często do stanów depresyjnych,
- znużenie życiem, powodujące obniżenie aspiracji,
- brak dostatecznego dystansu do codziennych problemów i oczekiwanie, że zostaną one rozwiązane przez otoczenie.
Ponadto z roku na rok rośnie odsetek uczniów z różnymi zaburzeniami i dysfunkcjami. To już nie są pojedyncze procenty populacji i nie wynika to ze skuteczniejszej diagnostyki. Widzę w tym raczej rachunek, jaki otrzymujemy za skażenie środowiska, a może także za szalone tempo życia w epoce internetu. Faktem jest, że dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi jest w szkołach coraz więcej. A możliwości, rozumiane zarówno jako odpowiednie przygotowanie nauczycieli, jak przestrzeń i czas dostępne podczas zajęć szkolnych, na pewno za tym nie nadążają.
Niech mi będzie wybaczona śmiałość tego stwierdzenia, ale również rodzice uczniów coraz częściej stają się pacjentami, wymagającymi w szkole specjalnej opieki. Do obserwowanych u nich przeze mnie dolegliwości należą:
- nadaktywność opiekuńcza – zwalnianie dzieci z obowiązków lub wyręczanie w ich wypełnianiu; brak wiary w samodzielność dziecka, a zarazem bezkrytyczna wiara w jego relacje dotyczące wydarzeń szkolnych,
- bezradność wobec problemów wychowawczych,
- stany lękowe dotyczące najróżniejszych aspektów funkcjonowania dziecka, w sytuacjach trudnych prowadzące czasami do zachowań agresywnych,
- brak zaufania do specjalistów (autorytetów), w tym szczególnie do nauczycieli,
- znużenie, przemęczenie istniejącą obiektywnie lub narzuconą sobie koniecznością ciągłego uczestnictwa w edukacji dziecka.
Każda z tych dolegliwości w praktyce szkolnej grozi konfliktem z nauczycielami, którzy ze swej strony zazwyczaj nie potrafią albo nie widzą potrzeby wychodzenia im naprzeciw. W końcu angażowano ich do zajmowania się tylko dziećmi. Zresztą, jeśli ktoś liczy, że nauczyciele stopniowo ogarną i uzdrowią sytuację, to może go spotkać wielkie zdziwienie. Obawiam się, że jakaś część dołączy (już dołącza!) do grona pacjentów, uginając się pod ciężarem trudnych do udźwignięcia oczekiwań, rozlicznych, czasem sprzecznych postulatów unowocześnienia swojej pracy, prozy życia związanej z koniecznością „realizacji” podstawy programowej i przygotowywania uczniów do egzaminów, a nade wszystko radzenia sobie ze wspomnianymi dolegliwościami uczniów i ich rodziców. Niektórzy odejdą z zawodu, inni obwarują się na bezpiecznej pozycji „ja tu tylko uczę”, jeszcze inni przypłacą stres stanami depresyjnymi. Oczywiście będą też tacy, którzy w tymi wszystkimi problemami dadzą sobie radę, ale póki co będzie to raczej kwestia ich indywidualnej odporności, aniżeli profesjonalnego przygotowania czy wsparcia otrzymanego w miejscu pracy.
Pragnę podkreślić, że ja tylko sygnalizuję zjawisko, które obserwuję na co dzień w szkole, i o którym słyszę w powtarzających się relacjach z innych placówek. Nie dociekam przyczyn, choć oczywiście mam swój pogląd na ten temat. Nie podaję też środków zaradczych, bo prostych rozwiązań nie widzę. Na razie tylko wskazuję problem, proponując, żeby każdy rozejrzał się po swoim podwórku i jeżeli zauważy na nim opisane przeze mnie zjawisko, zastanowił się, jak lokalnie można wyjść mu naprzeciw.
O mankamentach obecnej reformy napisano już bardzo wiele. Jednak to, co jest w niej najgorsze, to ogromna strata czasu oraz marnotrawstwo ludzkiej energii. Przez kilka najbliższych lat będziemy w szkołach koncentrować się na łapaniu równowagi po wstrząsie, jaki zafundowała nam władza. Będziemy walczyć o utrzymanie się na powierzchni oceanu narzuconych nam kłopotów, takich jak migracje między placówkami, uczniów i nauczycieli, równoczesne wdrażanie setek nowych przepisów, ciągłe poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: - Co będzie jutro? To wszystko zamiast myślenia, jak wyjść naprzeciw realnym wyzwaniom współczesności. I także dlatego, Drodzy Pracodawcy, nie spodziewajcie się zbyt wiele po przyszłych absolwentach szkół zreformowanych przez panią Zalewską.
Houston, mamy (w szkołach nowy) problem! Trzeba szybko myśleć, co z nim począć. Na pomoc ze strony władz nie ma co liczyć, ale może to właśnie jest wyzwanie dla nas, jeżeli czujemy się obywatelami?!
Dodaj komentarz
Skomentował Xawer
"czy system edukacji w Polsce przygotowuje ludzi myślących niezależnie, gotowych na wyzwania szybko zmieniającego się świata i rynku?"
Jest to pytanie z tezą, bez kryterium weryfikacyjnego i w efekcie z niemożnością udzielenia odpowiedzi innej niż ocenno-emocjonalne "nie".
Zawarta jest w nim implicite teza, że niezależność myślenia jest czymś niezbędnym w "zmieniającym się świecie i rynku". Teza nie poparta żadnymi dowodami, nawet argumentami. I wcale nie wydająca się być przekonującą. Jakiej "niezależności myślenia" wymaga praca w korporacjach, za kasą w supermarkecie, jako sprzedawca w McDonalds, albo jako robotnik na budowie? Dzisiejszy świat stawia dużo mniejsze wymagania samodzielności i dojrzałości intelektualnej, niż miało to miejsce kilkadziesiąt lat temu. Kiedyś urzędnik musiał odrobinę myśleć i czasem liczyć. Dziś wypełnia tylko formularze w systemie komputerowym. Niezależność i samodzielność myślenia jest cechą niszową, właściwą dla niewielkiego odsetka populacji. Niezależność myślenia bywa uczona na wydziałach filozofii dobrych uniwersytetów. Ale, poza maleńkimi niszami i bardzo wąskimi elitami, nie jest to w żaden sposób związane z wymaganiami świata ani rynku pracy. Raczej wprost przeciwnie.
Drugą, zawartą implicite tezą jest uzurpacja pola działań. Edukacja instytucjonalna marzy o tym, by (korzystając z przymusu szkolnego i finansowania z kieszeni podatników) rozszerzyć swoje pole na wszystko i realizować najróżniejsze cele, nie mające żadnego związku ani z wolą dzieci i ich rodziców, ani z delegacją konstytucyjną dla przymusu szkolnego, zwłaszcza, że w ten sposób można ukryć swoją nieudolność w wykonywaniu funkcji podstawowej. Nie wychodzi nam uczenie trygonometrii, więc zajmiemy się "umiejętnościami miękkimi".
"dostosowanie szkolnictwa do potrzeb współczesnej gospodarki"
Właśnie! Jakie te potrzeby są?
"Potrzeby są jasno określone i mówili o nich zgodnie moi współpaneliści. Gospodarka potrzebuje ludzi myślących niezależnie, kreatywnych, umiejących stawiać sobie cele i współpracować przy ich realizacji."
Obawiam się, że był to propagandowy bełkot, w stylu takim, jak wizje wspaniałego soc-człowieka, snute w realnym socjalizmie. Też miał być przepełniony dumą, kreatywnością (choć wtedy to słowo nie było w użyciu), wolnością, odpowiedzialnością, zaangażowaniem i obywatelską postawą. Ale ludzie dumni, wolni, odpowiedzialni i zaangażowani raczej nie garną się do pracy jako kasjerzy w supermarkecie ani magazynierzy w firmie kurierskiej, tak samo, jak nie garnęli się do pracy w pegeerach. W dzisiejszych czasach ludzi twórczych (kreatywnych), samodzielnie formułujących sobie cele i współpracujących z innymi trzeba mniej, niż kiedykolwiek. Nigdy w historii stanowiska pracy i podział pracy nie były tak zindywidualizowane, jak w dzisiejszych czasach, a proporcje liczby uczonych i lekarzy do kelnerów, sprzedawców, sprzątaczek i kierowców autobusów nie są dziś większe, za to wymagania co do kreatywności tych lekarzy i konstruktorów są dziś wręcz znacznie mniejsze, niż 100 lat temu. W dobie telekomunikacji i internetu ktoś, kto 100 lat temu musiał podejmować decyzje w oparciu o własną wiedzę, dziś może zadzwonić i zapytać, a odpowiedzialność za decyzję zepchnąć na przełożonego.
Obawiam się, że jest to powszechna polityczna poprawność tych biznesmenów. W końcu nie wypadałoby powiedzieć, że oczekują posłusznych, dyspozycyjnych wykonawców poleceń, procedur i regulaminów. Zwłaszcza coś takiego nie przeszłoby przez usta biznesmenowi, poświęcającemu czas na spotkania z Ministrem w obecności mediów.
No to pytanie: jakiej "kreatywności, myślenia niezależnego, samodzielności w stawianiu sobie celów" należy oczekiwać od ochroniarza, pilnującego parkingu przed supermarketem? Albo kasjerki w Biedronce?
Fundamentalny błąd takich konferencji i prób wymyślenia "wspaniałej i idealnej wizji" jest w ideologicznym założeniu, że wszyscy ludzie są identyczni (tylko trzeba ich odpowiednio ukształtować, pardon, nauczyć) i w tym, że szkoła nie jest od uczenia wiedzy, ale od formowania ludzi na prokrustowym łożu tworzenia nowego wspaniałego społeczeństwa. Nota bene, dystopia Huxleya była bardziej realistyczna - było tam kilka rodzajów ludzi, ale dziś szkoła idzie dalej i chce uformować wszystkich jednako.
Oraz jeszcze bardziej fundamentalny błąd (nie tylko poznawczo, ale i aksjologicznie) w tym, że wola państwowego demiurga jest tu istotna, a indywidualnymi potrzebami i dążeniami dzieci i rodziców przejmować się ani nie warto, ani nie trzeba.
Jakoś nikt z ludzi zaangażowanych w instytucjonalną edukację nie chce przyjąć do wiadomości, że niemal nikogo, kto miałby być formowany "na potrzeby świata i rynku" te potrzeby tych abstrakcyjnych podmiotów nie obchodzą ani trochę.
Na marginesie (słownika pedagogicznego, ale w temacie): aż tak mocno bym po idei (aczkolwiek głupiej, zideologizowanej i propagandowej) "cyfrowej szkoły" nie jechał. Od komunizmu odróżnia ją niezwykle istotny czynnik - nie jest poparta przez Cze Ka ani inny aparat przymusu. Nie spodziewałbym się po niej ludobójstwa. Porównywanie z komunizmem jest mocną przesadą. Jeśli już, to nie zapominajmy, że obecnie aparat przymusu stoi za "szkołą analogową".
Utopijny komunizm w wersji dobrowolnej jest wprawdzie niszowy i niezbyt efektywny, ale nie aż tak okropny. Np. społeczności świeckich izraelskich kibuców, czy wspólnot zakonnych najróżniejszych wyznań - jeśli komuś pasuje taki styl życia, to na zdrowie. A jeśli ktoś chce się uczyć "cyfrowo" w dowolnym miejscu i czasie, to świetnie - dużo lepiej, niż większość, która uczyć się nie chce w ogóle.
Skomentował Xawer
Miałem bardzo pouczającą rozmowę ze znajomym pełniącym wyższą funkcję zarządczą w niezbyt dużej, ale zaawansowanej technologicznie firmie - w Polsce to nowość. Zainspirowaną Pana artykułem. Uśmiał się z powtarzanej w edukacji jak mantra idei wymogów rynku pracy. "Czy naprawdę ktoś myśli, że takie same umiejętności są poszukiwane wśród kandydatów na business development managera, programistę, technika montażu i ochroniarza-portiera? To, według czego wybieramy kandydatów, to nawet nie są umiejętności, ale cechy osobowościowe. Bardzo zróżnicowane."
Pomyślał chwilę: "kreatywności, inicjatywy i samodzielności działań oczekuję tylko od tego business development managera. No i do pewnego stopnia od inżynierów konstruktorów."
A jest to wyjątkowo nowoczesna i zaawansowana technologicznie firma. Może na 15% stanowisk pracy takie kwalifikacje są potrzebne. W większości firm oczekuje się tego od jeszcze mniejszej części.
Główny błąd w poszukiwaniu sposobu kształcenia zgodnie z wymogami rynku widzę w założeniu, że rynek pracy wymaga jednolitego typu ludzi. Bynajmniej! Zupełnie czego innego oczekuje się od business development managera, a czegoś zupełnie innego od technika montażysty. Tymczasem system edukacyjny nie tylko żyje w utopijnym założeniu, że wszyscy są idealnie równi, ale również, że identyczni są potrzebni wszystkim, że możliwy jest uniwersalny i powszechny model, wspaniały, zapewniający sukces wszystkim. Wizja w stylu Pol-Pota... W dodatku dla tej masowej edukacji przywołuje się głośno pięknie brzmiące idee, które mają jednak sens tylko dla kilku procentów uczestników rynku pracy. Jednocześnie głośno wołając, że rywalizacja (również o znalezienie się w tej kilkuprocentowej grupie) jest czymś złym i nie powinna mieć miejsca. W efekcie edukacja nie jest w stanie przygotować ani montażystów, ani konstruktorów.
Co też mi podrzucił ten znajomy - uwagę, że szukając pracowników nie tyle chodzi o umiejętności w tym czy tamtym, ale o cechy osobowościowe. A edukacja może im najwyżej pomóc się rozwinąć, ale nie ukształtować je. Kto jest biernym wykonawcą z natury, tego żadna edukacja nie uczyni samodzielnym innowatorem i wynalazcą. A kto jest samodzielny i innowacyjny z natury, tego można najwyżej stłamsić brutalną przemocą, by się z tym nie ujawniał.