Blog
"Pruska" szkoła 5.0
(liczba komentarzy 11)
W toczącej się w internecie dyskusji na temat zdalnego nauczania dają się zauważyć oznaki satysfakcji, że polskie szkolnictwo w szybkim stopniu nadrabia braki jeśli chodzi o korzystanie z nowoczesnych technologii. Pod przymusem, ale jednak.
Faktycznie, nadspodziewanie przydatne w komunikacji okazały się e-dzienniki, powszechnie posługujemy się pocztą elektroniczną, stopniowo opanowujemy wykorzystanie platform internetowych do organizacji spotkań wideo z uczniami i w gronie pedagogicznym, bierzemy udział w niezliczonych telekonferencjach. W tym ostatnim przypadku odkrywamy wręcz urok możliwości kontaktu z ludźmi z całej Polski bez potrzeby przemieszczania się. Wytyczamy szlak, prowadzący, zdaniem niektórych, do zupełnie nowej szkoły, zdolnej w pełni wykorzystać dobrodziejstwa współczesnych technologii.
Osobiście nie podzielam tego optymizmu. Stan obecny odbieram, w najlepszym razie, jako mozolne ogarnianie. W perspektywie zaś widzę szkołę równie tradycyjną jak dotąd, tylko z kilkoma nowymi gadżetami. Nadal całkowicie wolną od tego, co powinno stanowić fundament edukacji w XXI wieku – samodzielności uczniów. Tej samodzielności, która jest matką kreatywności, poczucia autonomii i niezależności myślenia. A pracujemy na to solidarnie: nauczyciele i rodzice.
Oto fragmenty ogłoszonych kilka dni temu wyników badania, jakie portal Librus przeprowadził wśród 21 tysięcy rodziców na temat zdalnego nauczania (wytłuszczenia moje – przyp. JP).
„Zdaniem większości w zdalnym kształceniu przeważa przekazywanie przez nauczycieli zakresu materiału do samodzielnego zrealizowania. Rodzice uważają, że dziecko jest przeciążone nauką, a niektórzy z nich muszą poświęcić dziecku kilka godzin dziennie, żeby tłumaczyć materiał.
(…) 46 proc. rodziców informuje, że żaden z nauczycieli nie realizuje lekcji online, 31 proc. – że niewielu. Według 7 proc. rodziców wszyscy nauczyciele ich dziecka korzystają z takiej formy kształcenia. Jest ona stosowana głównie z uczniami szkół ponadpodstawowych.
Rodzice byli też pytani, ile czasu poświęcają na pomoc jednemu dziecku w zdalnej nauce. 21 proc. rodziców powiedziało, że jest to pięć lub więcej godzin dziennie. 18 proc. podaje 4 godziny dziennie. Zdaniem 20 proc. rodziców – są to trzy godziny, a 15 proc. – dwie. W raporcie podsumowującym badanie podano, że wsparcia nie wymaga tylko 14 proc. dzieci. O największym obciążeniu wspieraniem dziecka mówią rodzice uczniów w klasach IV-VI szkoły podstawowej.
(…) 34 proc. rodziców przyznaje, że ich dzieci nie potrafią uczyć się samodzielnie.
(źródło tutaj – www.onet.pl)
Raport nie pretenduje do miana naukowego, ale dostarcza ciekawego materiału do przemyśleń. Po pierwsze, wskazuje, że aż 74% rodziców deklaruje wspieranie swojego dziecka w nauce przez co najmniej dwie godziny dziennie. Ta ogromna rzesza najprawdopodobniej ma poczucie, że wykonuje pracę za nauczycieli. Z kolei 34% rodziców przyznaje, że ich dzieci nie potrafią uczyć się samodzielnie. Różnica, 74 - 34 = 40 pkt. proc, odzwierciedla zapewne po części uczniów, którym nauczyciele przekazują zadania zbyt trudne lub zbyt obszerne w stosunku do ich możliwości, po części zaś tych, którzy są na bakier z samodzielnością, choć rodzice tego nie dostrzegają. Rozważanie proporcji nie ma sensu – już odsetek 34% niezdolnych do samodzielnej nauki nawet w oczach własnych rodziców jest wyrazem katastrofalnej niewydolności polskiego systemu edukacji i równocześnie domowego wychowania. Oznacza bowiem, że co najmniej jedna trzecia młodej populacji nie posiada elementarnej umiejętności współczesnego człowieka, jaką jest samodzielne zdobywanie wiedzy.
Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to fatalny efekt praktyki szkolnej, w której króluje nabywanie wiedzy pod okiem nauczyciela, wg narzuconego planu, i odtwarzanie jej na rozkaz, w wytrenowanych, schematycznych sytuacjach – czyli wszystko to, co piętnujemy używając pogardliwego określenia „pruska szkoła”. Jest to zarazem jednak skutek kompletnego pozbawienia młodych ludzi poczucia odpowiedzialności za własną naukę, co z kolei zawdzięczamy długoletniemu wysiłkowi naszych prawodawców, mnożących przepisy, wg których to nauczyciel „odpowiada”, „ma zapewnić”, „jest zobowiązany”. Naprawdę niewiele w powszechnej edukacji pozostało dzisiaj miejsca na odpowiedzialność samego dziecka i jego rodziców. Taki stan rzeczy nie narodził się z nastaniem koronawirusa – pandemia po prostu bezlitośnie go obnażyła.
Z raportu portalu Librus wynika, że w edukacji zdalnej „przeważa przekazywanie materiału do samodzielnego wykonania”, a blisko połowa dzieci nie ma w ogóle zajęć on-line. Chwała autorom, którzy nie wartościują tych informacji, ale ja ze swojego doświadczenia na warszawskim podwórku wiem, że wielu rodziców widzi w tym system error. Organizując zdalne nauczanie w STO na Bemowie z pełną świadomością zrezygnowaliśmy z zajęć on-line dla uczniów klas 0-3, a dla 4-8 wprowadziliśmy je w niewielkim tylko wymiarze 5 spotkań tygodniowo, w tym dwóch z wychowawcą klasy. Jedynie licealiści od początku korona-przerwy mają 3-4 spotkania dziennie – stosownie do wieku i swoich nieco większych kompetencji cyfrowych. Z takim podejściem zdecydowanie wyróżniliśmy się na tle większości warszawskich placówek niepublicznych, które w znacznym stopniu przeniosły do internetu całe plany lekcji, niekiedy nawet z zajęciami dodatkowymi. Takie zresztą zdają się być oczekiwania znacznej grupy rodziców, którzy w spotkaniu nauczyciela on-line z uczniami upatrują „prawdziwą” naukę. Również w naszej placówce musimy mierzyć się z tym zjawiskiem i padającym zarzutem, że nie organizując lekcji on-line szkoła „za mało się stara”.
Ten dość powszechny pogląd wzmocnił m.in. pan minister Piontkowski, który w swoich publicznych wypowiedziach zapowiadał zrazu odtworzenie w zdalnym nauczaniu pełnego planu lekcji w postaci spotkań z nauczycielami. Szybko poprawił się, że „lekcja” przez internet nie musi oznaczać czterdziestu pięciu minut, może to być, na przykład, piętnaście; potem dzieci pracują same, a potem znowu łączą się z nauczycielem (odtwarzam z pamięci jedną z wielu złotych myśli na ten temat, wypowiedzianych przez szefa MEN). Tymczasem ludzie znający się na edukacji wiedzą, że nauczanie zdalne obejmuje całą gamę potencjalnych możliwości i, uwaga, nieuchronnie musi opierać się o samodzielność osoby uczącej się. A tej trzeba się najpierw… nauczyć.
Bez większego trudu można znaleźć w internecie publikacje wskazujące na bezsens przenoszenia 1:1 tradycyjnych lekcji szkolnych do internetu, a już szczególnie przy użyciu narzędzi, które nie są dostosowane do potrzeb edukacji. Jednak po naradzie z małżonką Ewą, z którą od lat współpracuję prowadząc szkołę, postanowiliśmy, że nie będziemy powoływać się na zewnętrzne autorytety. Sami przyjmujemy odpowiedzialność za decyzje pedagogiczne, które dyktuje nam wiedza i doświadczenie, wzmocnione opiniami naszych współpracowników i świadomością celów, które wspólnie z nimi realizujemy w szkole od wielu lat. I tylko na tej podstawie wyjaśnię, dlaczego jesteśmy tak niechętni „lekcjom on-line”; w szczególności dla najmłodszych uczniów. A powodów jest cały szereg.
Zacznijmy od kwestii higieny. Według wytycznych Amerykańskiej Akademii Pediatrii, popularyzowanych w Polsce przez Fundację Orange, w wieku 6–12 lat czas, jaki dziecko spędza przed ekranem, nie powinien przekraczać 1–2 godzin dziennie, w kolejnym przedziale wzrasta do 3.
Jeżeli posadzimy ucznia klasy pierwszej albo nawet szóstej przed ekranem, zgodnie z normalnym planem lekcji na 5-6 spotkań dziennie – choćby tylko 30-minutowych, to już tę zalecaną normę przekroczymy. A jeśli uwzględnić, że są jeszcze zadania do wykonania, korespondencja itp., do której dziecko też będzie wykorzystywało komputer, to przekroczenie stanie się jeszcze większe. Rozumiem, że sytuacja jest wyjątkowa, ale mimo wszystko nie mam aż tak elastycznego pedagogicznego sumienia, by organizować uczniom pracę wbrew zasadom higieny. Nasza szkolna propozycja grupowych spotkań on-line w poszczególnych grupach wiekowych już nawet po ostatnim rozszerzeniu, o którym napiszę później, mieści się w podanej wyżej normie, a trybutem na rzecz nadzwyczajnej sytuacji, który z konieczności akceptujemy, jest dodatkowy czas, jaki poświęcają dzieci na korzystanie z urządzeń elektronicznych w ramach swojej samodzielnej aktywności.
Teraz sens metodyczny „lekcji” on-line, a raczej jego brak. W wydaniu realizowanym za pomocą popularnych platform komunikacyjnych (Zoom, Teams, Skype itp.) zajęcia te posiadają dyskretny urok staroświeckości. Nauczyciel mówi, oświeca, informuje, dzieci odpowiadają na pytania, wykonują przed ekranem ćwiczenia. Nie ma zbyt dużej szansy na interakcje, wymianę poglądów, stosowanie metod aktywizujących – są prowadzone metodą podającą. Można coś ewentualnie zaprezentować przed kamerą, ale z punktu widzenia ucznia – ani tego dotknąć, ani obrócić. Dla małych, czy nawet nieco starszych dzieci atrakcja żadna. Zresztą pra-psychologia i pra-pedagogika już ponad trzy wieki temu za sprawą Jana Amosa Komenskiego odkryły, że dziecko uczy się skutecznie, kiedy jest aktywne. Współczesna nauka potwierdziła to w całej rozciągłości.
Wykorzystywane przez nas w STO na Bemowie narzędzie (MsTeams) pozwala w najlepszym przypadku widzieć na ekranie twarze lub popiersia czterech osób (jedną, jeśli korzysta się z wersji sieciowej). Trudno w tych warunkach mówić o interakcji między dziećmi i jakiejkolwiek dynamice zajęć.
Starszym uczniom, bardziej wprawnym w szybkim czytaniu, można udostępnić na ekranie pewne materiały. I mieć nadzieję, że taka ekstrawagancja nie spowoduje, np. zaniku głosu albo obrazu – co mnie osobiście wielokrotnie zdarzyło się podczas narad w gronie nauczycieli. Zresztą problemy techniczne, to w ogóle osobna kwestia. Domowe doświadczenia państwa Pytlaków są takie, że mimo posiadania dobrej klasy laptopów i internetu na światłowodzie praktycznie nie odbywamy telekonferencji bez zakłóceń. I to akurat wcale nie zmienia się na lepsze wraz z nabywaniem przez nas sprawności i doświadczenia. Tyle, że my jesteśmy dorośli. Jak nam ktoś znika z ekranu, to czekamy, aż powróci, czasem nawet aktywnie poszukujemy go w cyberprzestrzeni. Nastoletni uczeń być może tylko machnie ręką. Młodszy będzie zestresowany, zagubiony, szczególnie gdy w jego szkole „nieobecność” na lekcji online jest odnotowywana w dzienniku i zagrożona, np. ujemnymi punktami z zachowania (to osobne kuriozum, ale na inny artykuł). Maluch po prostu rozpłacze się i pobiegnie po pomoc do kogoś z domowników.
Problemy na łączach mają też istotne znaczenie dla nauczyciela. Czy jeśli ktoś z uczestników „wypadł” z lekcji, to trzeba poczekać, aż wróci?! Czy powtórzyć dla niego później wszystko, co go ominęło?! Czy wymagać wiedzy, która do niego nie dotarła?! Przy pracy z małymi dziećmi ten problem zyskuje wymiar wręcz egzystencjalny.
Teraz logistyka. Stały plan obowiązkowych zajęć on-line jawi się spełnieniem najskrytszych pragnień umęczonego rodzica, który chciałby swoją pociechę regularnie „zaparkować” przy komputerze i mieć trochę czasu na swoje potrzeby. Ale co z tymi rodzinami, w których trzeba dzielić się dostępem do sprzętu?! Bo komputer jeden, a zobligowanych do pracy w tym samym czasie, na przykład, trzy osoby. Ten problem występuje nawet w stosunkowo zamożnym środowisku STO na Bemowie, a naturalnym sposobem wyjścia mu naprzeciw jest umożliwienie elastycznej organizacji pracy w domu, co z kolei kłóci się ze zbyt rozbudowanym, sztywnym planem zajęć on-line.
W tym miejscu dochodzimy do najważniejszej, bo ideowej przyczyny żony i mojej niechęci do „lekcji” on-line. Działają one bowiem dokładnie przeciwnie w stosunku do tego celu pedagogicznego, który w dobie nauki zdalnej oboje uważamy za najważniejszy, i który od lat jest głównym motywem programu naszej szkoły – rozwijania dziecięcej samodzielności. O tym, jak bardzo owej samodzielności dzieciom brakuje, była mowa wcześniej. W reżimie normalnej pracy przeciętnej szkoły zazwyczaj nie ma miejsca na jej kształtowanie. Trwa gonitwa za podstawą programową, w rytm 45-minutowych lekcji, a poza tym nauczyciel zadba, zapewni, jest zobowiązany etc. Tymczasem teraz… Teraz powstała niesamowita okazja, by tej samodzielności uczyć. Niestety, to musi boleć. Raz jeszcze niestety – także rodziców.
Dziecko, jeśli ma kłopot, chce jego rozwiązania. Nie jest przyzwyczajone do czekania. Rodzic widząc kłopot dziecka, odruchowo stara się mu pomóc. Dużo więcej wysiłku i czasu wymaga zmotywowanie młodego człowieka do samodzielnego podjęcia kolejnych prób, niż udzielenie mu bezpośredniej pomocy. Oczywiście, źle lub w nadmiarze stawiane zadania mogą to skutecznie uniemożliwiać. Ale tego przecież świadomi celu pedagodzy mogą uniknąć.
Zupełnie niesłusznie przesyłanie materiałów dziecku uważane jest za gorszą, mniej wartościową formę zdalnego nauczania. Może dlatego, że nie widać nauczyciela przy pracy. W istocie korespondencja z poszczególnymi uczniami w znacznie większym stopniu niż „lekcje” on-line pozwala na indywidualizację nauczania. Wymaga od nauczyciela naprawdę dużego (!) nakładu czasu – odbycie kilku lekcji na platformie konferencyjnej jest wręcz mniej czasochłonne, niż czytanie i pisanie kolejnych e-maili do każdego ucznia z osobna. W zamian ów pedagogiczny wysiłek dostarcza wartości dodanej, jaką jest mobilizacja młodych ludzi do praktycznego ćwiczenia umiejętności komunikowania się na piśmie.
Z punktu widzenia kształtowania samodzielności ucznia cykliczne wysyłanie materiałów pozwala mu planować pracę. Rodzic, szczególnie w początkowej fazie nauki, może czuć się przymuszony do ustalania z dzieckiem, co zrobi każdego dnia, precyzowania rytmu pracy (np.: „Siadamy o 9.00, pracujemy sami do 10.00. Potem drugie śniadanie. Następnie…” etc.). Jeśli dziecko co chwila pyta, jak zrobić zadanie, można ustalić z nim limit pytań w określonym odcinku czasu. Zarówno rodzic, jak nauczyciel powinni pochwalić, zachwycić się pracą własną młodego człowieka, czasami nawet można ustalić domową nagrodę za dobre i samodzielne wykonanie zadań. Szkolne doświadczenie uczy, że odroczenie pomocy powoduje, że dziecko zaczyna myśleć i często samodzielnie pokonuje napotkaną trudność.
Musi też być element codziennego podsumowania i planowania dnia następnego. To złoży się w sumie na bezcenny dorobek edukacyjny, który będzie procentował większą samodzielnością dziecka w dalszym życiu, a nawet wcześniej – już podczas kolejnych tygodni przymusowej nauki w domu. Gra jest naprawdę warta świeczki!
* * *
Mimo tych wszystkich zastrzeżeń po miesiącu zdalnej nauki zwiększyliśmy liczbę planowych spotkań uczniów z nauczycielami on-line, choć, jak wspomniałem wcześniej, nadal w granicach normy higienicznej. Przyczyna leży w jedynej, ale niezwykle ważnej zalecie takich spotkań: zaspokajaniu potrzeby kontaktów społecznych. Nawet w tak ułomnej formie, jak telekonferencja na MsTeams. Po miesiącu rozłąki uczniowie, nawet starsi, po prostu tego potrzebują. I wcale nie chodzi o lekcje, a raczej po prostu możliwość popatrzenia i posłuchania: nauczyciela, koleżanek i kolegów. Dlatego zrobiliśmy w STO na Bemowie pewien krok wstecz. Nadal jednak toczymy grę o maksymalną samodzielność dzieci w procesie uczenia się. Rolą nauczycieli jest podsuwanie im zadań nie przewyższających możliwości wykonania, wspieranie i docenianie wysiłku, zachęcanie do własnej aktywności, dostarczanie informacji zwrotnej. Podkreślam – nie egzekucja, bo w atmosferze strachu żaden młody człowiek nigdy samodzielności się nie nauczy!
Myślę, że w skali całego systemu w dobie koronawirusa po prostu mniej lub bardziej udatnie oprawiamy tradycyjną szkołę w elektroniczne ramki. Pozostawiamy jednak uczniów w roli biernych odbiorców siłą wtłaczanych treści, zapisanych w podstawie programowej. O ile może to mieć jakiś sens tam, gdzie „za pasem” jest taki czy inny egzamin, o tyle w większości roczników, po prostu odpracowujemy przykry obowiązek. A gdy zagrożenie ustąpi, radośnie wrócimy do szkół, w których tradycyjne oddziaływania ex cathedra będą jeszcze intensywniejsze, dzięki opanowanym przy okazji pandemii narzędziom oddziaływania i kontroli. Będą to "pruskie" szkoły w wersji 5.0.
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
10/10
I jeszcze 2 uwagi - 1.materiały, szczególnie multimedialne, jakie nauczyciel może udostępnić(!) uczniom via mail są o niebo wyższej jakości dydaktycznej (nie mówiąc o walorze powtarzalności na życzenie!) niż obrazek perorującego nauczyciela w tandetnej kamerce laptopa ...
2. Jakoś nie wierzę, że licealiści szczególnie, ale również starszych klas SP, potrzebują aż szkolnej(!) organizacji z Ms Teams (czy Office 365 generalnie) żeby się zobaczyć na ekranie i usłyszeć ... ;-)
Skomentował JolantaMaria
Jak zwykle podniesiona na duchu w rozterce między zdrowych rozsądkiem, a parciem...programowym (jednak napiszę to) permamantną sraczka programową. Osamotniona- piszę tworzę i wielu rzeczy po drugiej stronie sie domyślam. Niektore dzieci są speszone, kiedy czekam na hangauts , gdy się połączą. To nie jest taki sam kontakt. Nie wlaczaja kamerek i mikrofonów .pisemy poza classroomem. Raczej nie dają informacji zwrotnej...albo tyljo pozytywną- gdy już zaproponuję jakieś abc..podobalo , niepodobało. Jefni z rodzicami mają parcie, inni odwłkowują popelinkę. Jedno i drugie niepożądane. Jeztem z pokolenia, ktore marzyło - zeby nie kopiowac z krzzanowskiego , co peta ma na myśli...Moi uczniowie chca zrobic kopiuj wklek. Czasem sie znajdzie bardziej refleksyjna dusza. ..a jefnak trwam i tęsknię za uczniami i ciagle za mądrzejszym uczeniem.
Skomentował Anka
Nie chcę prowadzić videolekcji. Uczę głównie klasy 4 i 5. Po doświadczeniach z platformami (z których korzystam, układając dla dzieci ćwiczenia inetraktywne na bazie tej nieszczęsnej podstawy programowej) już mam dość- dziesiątki maili od bezradnych dzieci (i rodziców!), którzy potrzebowali pomocy przy logowaniu się czy rejestrowaniu na forum. Niby wszyscy mieli byc tacy "internetowo" do przodu, okazuje się jednak, że dzieci się wyspecjalizowały jedynie w ściąganiu aplikacji z grami na smartfona, a to jednak nie to samo, co korzystanie z różnych innych programów. Trudno się tłumaczy na odległość i mdliło mnie już od kolejnych maili rodziców z pretensjami. Trwało to jakieś dwa tygodnie, zanim ogarnęliśmy te platformy- teraz wszyscy zadowoleni. Lekcje nagrywam na You Tube, jeśli koniecznie muszę wprowadzić nowego. Dziecko ma łatwy dostep (link, klika i już), pracuje z podręcznikiem, ćwiczeniami- robi to, co zna, rodzic nie musi nad nim stać. Góra dwie lekcje 30 min. w tygodniu na klasę, nie więcej. Rodzice zadowoleni. Videolekcje z młodszymi dziećmi to koszmar- połoy uczniów nie ma (nie mają dostępu do komputera akurat w tym czasie), reszta bawi się mikrofonami, przekrzykuje, robi się chaos. Nie ma nad tym jak zapanować. Teraz naczelnik oświaty wymyślił, że nauczyciele ze szkół w gminie mają koniecznie przejść do G suite. Serwują nam szkolenia. Mam wątpliwości, czy dzieciaki ogarną tego G suite, jest to dość skomplikowane, znowu będziemy się uczyć tego dwa tygodnie, jak nie dłużej, znowu seria maili od rodziców i dzieci z prośbą o wytłumaczenie, co mam robić, bo nie wychodzi. Brrrr.....A już wypracowałam sobie własny system, który działa! Dzieci robią testy online, oglądają filmy na You Tube, rozmowy video zarezerwowałam na konsultacje indywidualne, szybkie pytania mogą pisać na utworzonym dla nich forum, prace domowe wysyłają mailem (zdjęcia) lub robią ćwiczenia na jednej platformie. Działa! I teraz mam to wszystko rozwalić, bo komuś się zachciało "zaistnieć"? Po takim czasie? Niech to się wreszcie skończy....Albo niech mi dadzą spokojnie pracować :(
Skomentował Xawer
W pełni podzielam Pana podejście dydaktyczne. Z mojej perspektywy tutora e-mail jest niemal całkowicie wystarczającym narzędziem, z rzadka tylko uzupełniany rozmową telefoniczną (czysto głosową, żadnych wideorozmów), czy to przez klasyczny telefon, czy przez Skype - wyłącznie z racji darmowości połączeń.
Pisze Pan jak najsłuszniej o braku samodzielności uczniów, dodając jednak, że to skutek solidarnego działania nauczycieli i rodziców. Zapomina Pan jednak o podstawowym źródle takiego podejścia: ustawodawcy i zarządcy systemu szkolnego.
Nie jest możliwe osiągnięcie samodzielności uczniów w systemie, opartym na przymusie szkolnym, z założeniem, że wszyscy mają umieć to samo (ściśle zdefiniowane) ze ściśle wyregulowanym (bynajmniej nie samodzielnie) czasem przeznaczanym na poszczególne rodzaje zajęć i z zakresem tematycznym, zdefiniowanym znów nie samodzielnie przez ucznia, ale Podstawą Programową, skonstruowaną w ujęciu "uczeń rozkłada liczby naturalne na czynniki pierwsze, w przypadku gdy co najwyżej jeden z tych czynników jest liczbą większą niż 10". Treści wyprane z czegokolwiek interesującego, zaskakującego i inspirującego intelektualnie, a sprowadzonych do bezużytecznych mechanicznych czynności, w dodatku niezgodnych z jakimkolwiek realnym zastosowaniem.
Bycie samodzielnym i odpowiedzialnym za siebie, a bycie zmuszonym to pojęcia immanentnie sprzeczne.
"jedna trzecia młodej populacji nie posiada elementarnej umiejętności współczesnego człowieka, jaką jest samodzielne zdobywanie wiedzy."
Sądzę, że taką umiejętność ma nawet mniejszy odsetek. Ale nigdy nigdzie nie było inaczej - nawet w starożytnych Atenach czy Aleksandrii wiedza była istotna i atrakcyjna dla kilku-kilkunastu procent populacji. Nie rozumiem też, powtarzanego jak mantra twierdzenia, że samodzielne zdobywanie wiedzy jest elementarną umiejętnością współczesnego człowieka. W czym różni się pęd do wiedzy potrzebny współczesnemu kelnerowi, kierowcy czy kasjerce od potrzebnej sto lat temu kelnerowi, dorożkarzowi, czy sprzedawczyni? Chyba nawet dziś potrzeby są mniejsze, bo 100 lat temu kasjer musiał być biegły i staranny w rachunkach, a dziś ma elektroniczną kasę, liczącą za niego. I dzisiejsza popkultura jest mniej wymagająca, niż literatura i sztuka sprzed 100 lat, gdy snobowanie się na intelektualistę bywało często popłacalne. Dziś nie jest.
Skomentował Anka
Tak na marginesie- zdarzyło mi się studiować z młodymi ludźmi (przedział wieku 20-30). To nawet nie była kwestia tego, czy umieją samodzielnie zdobywać wiedzę (zapewne umieli), tylko chęci i podjęcia jakiegoś wysiłku. Ustawiali się do mnie, starej (50 niemal lat) kobiety po notatki (których nie chciało im się robić w trakcie zajęć albo w ogóle na te zajęcia przychodzić), po klucz odpowiedzi do ćwiczeń (którego nie chciało im się szukać), ściągali na testach (bez smartfonów to by chyba w ogóle tych studiów nie zaliczyli). Niby płacili za te studia, a tak niewiele z nich korzystali i zachowywali się tak, jakby nie wyszli z podstawówki. Zero chęci zdobycia jakiejś wiedzy! Przecież ja kończyłam szkołę w 1989- kiedy szkoła jak najbardziej działała w stylu "pruskim". A jednak do dzisiaj mam pęd do wiedzy, lubię się uczyć, czytać, nie trzeba mnie do tego zmuszać. Tyle, że ja w czasach tej "pruskiej szkoły" wiedziałam, że jeśli sama się czegoś nauczę, to nikt tego za mnie nie zrobi. Do pracy byłam przyzwyczajona, nie było Internetu, szybkich odpowiedzi, skryptów do lektur itp..Siedziało się godzinami w bibliotece nad książkami jeszcze podczas studiów. Nikt się nade mną nie pieścił, jak teraz my nad uczniami (uczennica/uczeń nie chce pracować, nic nie robi, a my go wysyłamy do psychologa, który kaze nam go traktować pobłażliwie, bo dziecko ma 'trudny okres" czy coś w tym stylu. Kiedyś nikogo moje "trudne okresy" nie obchodziły- rzucił mnie chłopak w szkole średniej, ojciec na mnie nawrzeszczał czy cokolwiek innego- trzeba było się uczyć, miałam obowiązki i tyle). Mnie w szkole nikt nie trąbił o moich "prawach"- znałam swoje miejsce i wiedziałam, że mam szanować nauczycieli, nawet tych, których nie lubiłam. Dzisiaj dziecko z klasy 5 potrafi mi powiedzieć na głos, że: " jest pani głupia, bo to i tamto", czy: "pani nie ma prawa robić nam testu na zastępstwie". I to dziecko ma wymagania, jego rodzic ma wymagania....mają wymagania- do wszysttkich- tylko nie do siebie. To całe zdalne nauczanie pokazało jedną prawdę- dzieci od szóstej klasy w górę w 50% nie robią nic, bo rodzice nad nimi już nie stoją. Dzieciaki uznały więc, że mają koronaferie. A mi zabroniono stawiać jedynki- a tylko to jeszcze mobilizowało ich do jakiejś pracy (są tacy uczniowie, którzy rzeczywiście mają problemy natury technicznej, ale większość jest takich, którzy wykorzystują sytuację do "nicnierobienia" pod pozorem owych trudności). Zachęta w postaci dobrych ocen, których nie skąpię, nie działa na niektórych w ogóle. Tak sobie myślę, że dobrze by było znieść przymus nauki od szóstej klasy w górę. To by sporo zmieniło i zniosło odpowiedzialność za naukę dzieci z TYLKO NAUCZYCIELA na dzieciaki i zapewne też ich rodziców. Bo teraz czuję się jak strażnik Teksasu- nie nauczyciel. Ja mam zmuszać ludzi do nauki. A oni nie chcą. Wolałabym, aby robili to z własnej woli, a jeśli nie chcą, żeby dali mi spokój.I żeby żadna pani z kuratorium nie obarczała mnie winą za brak motywacji uczniów- boe nie jestem cudotwórczynią.
Skomentował Sylwia
Zawsze czytam Pana przed snem ☺️ Pozwala mi to zachować spokój, poczuć ulgę, że można przecież inaczej - rozsądnie, normalnie. W naszej klasie w klasach młodszych początkowo spotkania on-line sprowadzono dwa razy w tygodniu - głównie w celach społecznych. Szybko jednak, pod naciskiem rodziców zostały one jednak zwiększone do codziennych spotkań. Jednak nastawienie na ciągłe spełnianie oczekiwań rodziców wbrew jak Pan to nazwał "pedagogicznemu sumieniu" prowadzi donikąd. Teraz chcą nie dość, że codziennie to jeszcze więcej, dłużej, lepiej z dużym akcentem na DŁUŻEJ. Wszystko w imię bezrefleksyjnego zaspokojenia potrzeby "zaparkowania" dziecka przed komputerem. Oczywiście w imię jego dobra!
Skomentował Ewa
Lubię czytać tego bloga, najczęściej wyraża Pan moje myśli i przekonania. Tym razem też tak jest. Uczę historii i wosu w LO, w pracy na lekcji potrzebuję mapy, filmu, obrazu, tekstu źródłowego. Nie widzę się w lekcji on-line, może nie znam jeszcze takich narzędzi, by móc w trakcie wykładu przełączyć się na w/w wymienione pomoce. Ale dużo czasu poświęcam na przygotowanie kart dla uczniów, wyszukując te, które pomogą im samodzielnie wykonać pracę ( z mapą, tekstem źródłowym...). No właśnie: SAMODZIELNIE. A potem jeszcze więcej czasu na sprawdzenie i "rozmowę" z uczniem. I wreszcie mam możliwość ZINDYWIDUALIZOWANIA pracy - na 45 minutowej lekcji nie potrafię. Bo mnie goni czas, bo każdy pracuje w innym tempie, bo uczeń nie ma ochoty, by go przy klasie postrzegać indywidualnie. Tu, w internecie jestem ja i on, nagle pochwały są mile widziane a i błędy wskazane nie są końcem świata. Niespodziewanie za jedno i drugie uczniowie dziękują. I wartość, która powstała przy okazji - uczymy się umiejętności prowadzenia korespondencji mailowej z "instytucją". Uczeń musi do mnie napisać tak, żebym mogła łatwo zlokalizować, czego ode mnie chce, do czego nawiązuje, jego post musi być klarowny, nie może być tylko projekcją jego myśli i kontynuacją wcześniejszej rozmowy, bo przecież przed chwilą rozmawiałam zupełnie z kimś innym. To on musi zadbać o swoje sprawy. Oczywiście wiem, że się tego uczy, więc mu pomagam. Uczą się też planowania pracy - pewnie przyda się na studiach. Polecenia wysyłam na początku tygodnia i daję czas na realizację. Po miesiącu pracy w ten sposób można już pewne podsumowanie zaryzykować: wiem już, kto jest systematyczny, a kto nie, kto pracuje samodzielnie, a kto szuka pomocy u kolegów, uczniowie, którzy w klasie są złośliwi i aroganccy - tu pokazują swoją wrażliwość, przyznają się do słabości - np. "ja tego internetu nie ogarniam". Są MILI i kulturalni.
Podsumowując, cieszę się, że moje dobre doświadczenie dotyczące tak krytykowanego "wysyłania kart" jeszcze ktoś ze mną podziela.
Skomentował Agata
Przepraszam, nie mogłam się powstrzymać. Przesyłam w nawiązaniu do tematu:
Messenger. Rodzicielski chat:
Nauczycielka:
Dzień dobry Drodzy Rodzice! Praca domowa na dziś:
1. Polski: przeczytać i opowiedzieć swoimi słowami opowieść o tym "Jak wiewiórka i jeżyk chodzili na terapię małżeńską" str. 43-64 . Wypisać główne tezy.
2. Matematyka: wszystkie przykłady i zadania ze str. 83-124
3. Przyroda: pamiętamy o tym aby nadal prowadzić dzienniczek pogody. Proszę nie tylko zaznaczać skrupulatnie opady ale także ich intensywność i dokładną godzinę oraz kierunek i prędkość wiatru. Zrobić globus z papier mache i zaznaczyć na nim wszystkie stolice świata.
4. Napisać wypracowanie na temat : "Economical problems in the third world countries".
5. Pan od muzyki pozdrawia i prosi nagrać video na którym wasze dziecko śpiewa Ave Maria.
Koniec.
Mama Wiktora:
Ludzie... nasze dzieci są w 2 klasie... Jaki globus? Jakie tezy? Jakie Ave Maria? Pogrzało was?
Tata Tomka:
Spier.....ajcie!!!
Mama Zuzi:
Cham! Nic dziwnego, że Pana syn cały czas na dzieci pluje! Moja Zuzanna wykonuje wszystkie zadania z ogromną satysfakcją. Ponieważ z powodu kwarantanny nie odbywają się teraz lekcje szermierki, karate, tańca i pianina to ma dużo wolnego czasu. Proszę Pani, niech Pani zadaje więcej dodatkowych zadań do opracowania w domu!
Mama Leny:
To koniec! Zamykam moja domową szkołę do odwołania, jutro wypisuję świadectwa moim małym dzięciołom i urządzam studniówkę. Proszę usunąć mnie z tego durnego chatu!
Mama Piotrka:
Czy ktoś już czytał te opowiadanie o wiewiórce i jeżyku? Co im terapeuta powiedział? Bo ja ze swoim Tadkiem chyba się rozwiodę. Wczoraj prawie pobiliśmy się przez te durne lekcje. Ten głąb nie wie, że w zadaniu najpierw wykonujemy mnożenie a potem dopiero dodawanie jeśli ono nie jest w nawiasach!!!
Mama Oli:
A ja na przykład nie rozumiem czemu nie można wszystkich dzieci zamknąć w szkole na cały czas kwarantanny? Z radością donosiłabym im jedzienie 4 razy dziennie.
Mama Piotrka:
Brawo, super pomysł ????!!!
Mama Wiktora:
Podtrzymuję ????!!!
Mama Zuzanki:
????♀️????♀️????♀️ Co za głupi żart! Na zewnątrz panoszy się straszny wirus. Naprawdę jesteście gotowi ryzykować zdrowiem dziecka???
Mama Oli:
Mam 6 dzieci, pójdę na każde ryzyko. Mąż zaczął chodzić do sklepu bez maseczki i prosi ludzi żeby pokaszleli na niego. Ciągle ma nadzieję, że zachoruje i jego zabiorą do szpitala jak najdalej od tego wariatkowa. I wiecie co? Ja go rozumiem.
Nauczycielka:
Prośba do mamy Oli, niech Pani przestanie w końcu zostawiać dzieci na progu szkoły i uciekać. To nie zmusi naszego Pana Dyrektora do szybszego otwarcia placówki.
Mama Kasi:
Drodzy rodzice, gorąco polecam wszystkim mój sposób na odstresowanie się w tej ekstremalnej sytuacji. Co wieczór wypijam butelkę wina, izoluję się w szafie i krzyczę w poduszkę.
Tata Tomka:
Powtarzam wszystkim jeszcze raz: odpier.....lcie się z tym nauczaniem zdalnym i chatem rodzicielskim. Mój syn ma już tik nerwowy od waszych zadań. Nie będziemy tego robić.
Tata Kacpra:
Koleś jestem z Tobą. Kupiłem swojemu młodemu trójkę prosiaków. Niech hoduje... bo to nie wiadomo ile ta pieprzona izolacja jeszcze potrwa, a globusem się nie najesz.
Mama Szymona:
Jak oddać dziecko do domu dziecka tak aby nikt się nie dowiedział?
Nauczycielka:
do rodziców Szymonka:
Tłumaczę Państwu już po raz setny, to jest chat rodzicielski a nie GOOGLE !!! W ubiegłym tygodniu całą noc szukaliście tutaj przepisu na babkę wielkanocną a mi telefon brzdękał!
Mama Szymona: Osz...przepraszam Panią, niezręcznie wyszło...
Mama Irenki:
Moja Irenka zuch, zrobiła już wszystkie zadania. Proszę niech Pani da jej piątkę, bo już wszystko zrobiła.
Nauczycielka:
Irenko, oddaj mamie telefon natychmiast! I nie bierz więcej bez pozwolenia. Co za swawola!
Mama Zuzanki:
Monia, nie wyobrażasz sobie jacy piźnięci rodzice są w klasie mojej Zuzanki... i nauczycielka też.
Mama Zuzanki:
Ups...pomyliłam chat...
Mama Zuzanki:
Miałam na myśli grupę Zuzanki z zajęć z szermierki.
Tata Tomka:
Spier....laj!!!
Nauczycielka:
Wszystkie zadania proszę wysłać do 17.00. Do widzenia Państwu!
Mama Zuzanki:
Wszystko zrobimy proszę Pani. Serdecznie dziękujemy Pani za pracę i zaangażowanie. Miłego dnia.
Mama Kasi:
Ja jednak znowu schowam się do szafy...
1 godzina w nocy.
Mama Szymona:
Jak chlać i wyglądać jednocześnie trzeźwo?...
O matko .... Co znowu nie tam wpisałam?...a to przeee praszam...
---------------
Skomentował Xawer
"Pruskość szkoły"
"Fatalny efekt praktyki szkolnej, w której króluje nabywanie wiedzy pod okiem nauczyciela, wg narzuconego planu, i odtwarzanie jej na rozkaz, w wytrenowanych, schematycznych sytuacjach" nie ma związku z taką, czy inną bezpośrednią czy zdalną techniką dydaktyczną, kredą, tablicą interakcyjną, wykładem on-line, czy cymś jeszcze innym. Ma związek z tradycją szkolnictwa i z nie dyskutowanymi (poza tym, że trzeba je przyciąć, by było ich mniej, ale generalnie akceptowanymi) treściami Podstawy Programowej.
Wątpię, żeby "rewolucja koronawirusowa" miała wpływ na zmianę tego podejścia.
Z ciekawości włączyłem dziś telewizor, by obejrzeć lekcję TVP, czy coś się zmieniło. Byłem wręcz zaskoczony - młoda nauczycielka mówiła z dobrą dykcją, troszkę teatralną, ale pasującą gestykulacją, w całkiem wciągający sposób o mnożeniu ułamków. Nie robiąc przy tym żadnych błędów merytorycznych ani nie zanudzając nadmiarem podobnych do siebie przykładów. Wierzę, że w podobny sposób prowadzi wykładowe lekcje w szkole i nie mogę się do niczego w nich przyczepić. Niebo a ziemia, zwłaszcza w porównaniu z tymi idiotkami o liczbach parzystych w parach.
Nie mogę się przyczepić do niczego, poza "pruskością" szkoły - rozumianą nie jako transmisja wiedzy, wykładowość, itp., ale jako sprowadzenie omawianych zagadnień do prymitywu czystej wprawy i umiejętności w mechanicznym wykonywaniu, nikomu do niczego niepotrzebnych, wyuczonych bez zrozumienia czynności. Co, by powiedzieć to jasno i wprost, nie jest zarzutem wobec tej nauczycielki, ale wobec systemu jako takiego. Matematyka jest sprowadzona do rachunków na poziomie kalkulatora. "6+2 to 8". Bez choćby cienia zastanowienia, dyskusji, wyjaśnienia, po co w ogóle dodaje się 6 i 2, ani co to znaczy. Liczą się liczby na wyjściu i liczbowy wynik na wyjściu. Przydatne to było w pruskich czasach Fryderyka Wilhelma, ale już nawet nie w końcu XIX wieku, kiedy wystarczyło zakręcić korbką mechanicznego kalkulatora, a już z pewnością nie dziś, gdy nikt niczego nie liczy ręcznie.
Oczywiście, nie sposób winić o to tej nauczycielki! Wprost przeciwnie, w mojej ocenie wypadła i tak lepiej, niż przeciętna w szkole. Winę za banał i bezmyślność tu ponosi Podstawa Programowa i "pruska" tradycja szkolna, każąca nazwać "matematyką" kalkulatorowe rachunki. Nikt w szkole nie wyjaśnia i nie dyskutuje, co to znaczy mnożenie 2/3 * 3/4. Ważne jest wyłącznie, żeby wynik 1/2 został osiągnięty. Ale nikt nie wnika w to, co to znaczy. Na przykład: Mamy dwa prostokąty, jeden o bokach 2 i 3, a drugi 6 i 8. Skąd wiemy, że jeśli jeden z nich pomniejszymy na tyle, żeby długi bok 8 był taki sam, jak krótki 2 drugiego, to pozostałe będą w proporcji 1:2 do siebie? A skąd wiemy, że jeśli jeden z nich powiększymy tak, że tym razem druga para boków 3 i 6 się zrówna, to i tym razem pozostałe boki będą w identycznej proporcji 1:2? Czy tak być musi dla każdej pary prostokątów? Takich pytań "pruska" szkoła nigdy nie stawiała. Stawiała je szkoła "aleksandryjska", a nawet średniowieczna, bazująca na Euklidesie, a nie na kalkulatorowych rachunkach. W szkole pytanie "dlaczego?" nie pada niemal nigdy - zamiast tego pada tylko "ile?". Nie w metodyce jest rzecz, ale w treści.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Xawer
Jaka znowu pruska tradycja??? Chodziłem do polskiej SP (klasy 1-4), chodziłem do szkoły radzieckiej (w Sofii,Bułgaria) klas 5-8, chodziłem do polskiego liceum (V w Warszawie) - takie pytania wszędzie tam stawiano na lekcjach przedmiotów ścisłych, stawiano je też w podręcznikach i na egzaminach wstępnych, o olimpiadach nie wspominając...;-) Obecny stan to wina podstawy programowej w wersji "prof."Konarzewskiego(&Hall i Marciniaka) oraz potwornie topornego, ubogiego i równie prymitywnego jak 20 lat temu prymitywnego wytworu układu z CKE/OKE pod nazwą egzaminy zewnętrzne(mam porównanie z IB, A-levels, systemem szkockim czy australijskim . Czyli w sumie jest to zatruty owoc "reformy" Handkego-Dzierzgowskiej, która siłą i podstępem zwiększyła gwałtownie odsetek uczniów w szkołach maturalnych z 20-25% populacji do prawie 90% ... :-( BTW - moja córka robiła doktorat z matematyki w Niemczech, mój zięć jest Niemcem - tam matematyki uczą dziś porządnie, nie po "prusku" ...: ;-)
Skomentował Xawer
@Włodzimierz
O Podstawie Programowej Konarzewskiego-Marciniaka-Hall właśnie komentowałem. Co nie znaczy, że w innych krajach jest dużo lepiej - jakościowo się nie różnią, a tylko stopniem zdominowania glupotą i podporządkowania jej.
"pruska" używam w cudzysłowie - właśnie jako określenie szkoły, uczącej odgórnie czytania, pisania, rachunków i paciorka na pamięć.
I nie mówię o Olimpiadach, ani moim liceum Gottwalda, ani tym bardziej nie o egzaminach wstępnych i Uniwersytetach, nie wspominając nawet o poziomie doktoratu na MIMUW, ale o mainstreamie dzisiejszej (ale również i ówczesnej) polskiej szkoły. Nie znam z autopsji szkół innych krajów, ale patrząc na podręczniki czy curricula to nie widzę jakościowej różnicy. Znajomi mi Brytyjczycy nie mający ścisłych studiów, ale po (powiedzmy) historii albo psychologii, mają takie samo rozumienie matematyki jako bezużytecznych rachunków, co Polacy. Matematyka to dla nich biegłość w rachunkach i tyle. Starsze pokolenie potrafi z pamięci biegle odpowiedzieć na pytanie ile reszty dostanie z pół korony płacąc za trzy ciastka po 3 pensy i farthing za każde.
Russella czytali najwyżej jako ateistycznego filozofa, ale nie matematyka i o paradoksie zbioru wszystkich zbiorów poza nim samym nigdy nie słyszeli. Więcej słyszało o orbitalnym czajniczku (który skądinąd miałby niestabilną orbitę i długo by na niej się nie utrzymał - tu Russell nie pomyślał o prawach astronomii...)