Blog

System edukacji w służbie społeczeństwa

(liczba komentarzy 6)

   Wprowadzenie (w trzech odsłonach)

   Około połowy marca – jak Pan Bóg dyrektorowi szkoły przykazał – zabrałem się za projektowanie arkusza organizacyjnego na kolejny rok. I zadumałem nad kołem, jakie na moich oczach zatoczyła historia. Oto bowiem ćwierć wieku temu po raz pierwszy powierzyłem w STO na Bemowie nauczanie biologii i geografii w klasie piątej jednemu nauczycielowi. Teraz, w ramach „dobrej zmiany w edukacji”, przyszło mi przywracać obowiązujący wcześniej podział. A przecież ówczesny eksperyment, kilka lat później usankcjonowany wprowadzeniem w szkołach przedmiotu „przyroda”, wynikał z przesłanek, które do dziś nie straciły aktualności.

   Po pierwsze, przyroda (natura) jest jedna i stanowi złożoną całość. Ani ja, ani Ty, Czytelniku, ani żadna stokrotka na łące nie jesteśmy obiektami wyłącznie biologicznymi; aby opisać nasze funkcjonowanie, trzeba dotknąć także zjawisk chemicznych, fizycznych i zatrącić o materię geografii. Cała przyroda jest mozaiką elementów, które kiedyś, dawno temu, dla wygody tylko, podzielono pomiędzy szufladki dyscyplin naukowych.

   Po drugie, klasyczna zasada dydaktyki mówi, że naukę trzeba zaczynać od rzeczy najbliższych codziennemu doświadczeniu ucznia. Sensownie jest zatem zająć się, na przykład, deszczem i w jego kontekście nawiązać do właściwości fizykochemicznych wody i do geograficznego aspektu zjawiska. Lepiej niż rozmawiać osobno: o parowaniu i skraplaniu wody na lekcjach fizyki, budowie cząsteczki wody na chemii, a przyczynach różnic w wielkości opadów na Saharze i w strefie monsunowej na geografii. A jednak tak właśnie – i to w dowolnej, niekoniecznie logicznej kolejności – będziemy zajmować się tymi zagadnieniami w najbliższej przyszłości.

   Po trzecie wreszcie, 25 lat temu uznaliśmy w STO na Bemowie za rzecz niebagatelną dla komfortu pracy jedenastolatków i ich nauczycieli, by jedna osoba prowadziła cztery lekcje tygodniowo, a nie dwie, każda połowę tego wymiaru. Tymczasem w przyszłym roku szkolnym piątoklasista nie spotka już na trzech lekcjach w tygodniu jednego nauczyciela przyrody, ale będzie miał do czynienia z osobnymi nauczycielami biologii i geografii, z każdym w zawrotnym wymiarze 45 minut…

   Rozpisałem się na temat zmiany w zakresie przedmiotów przyrodniczych, ponieważ stanowi ona dobitny przykład, jak reforma Zalewskiej cofa polską szkołę w czasie, co najmniej o ćwierć wieku. Podział na dyscypliny akademickie zanika dzisiaj nawet w sferze „dorosłej” nauki, ustępując miejsce badaniom interdyscyplinarnym. We współczesnej szkole, a już szczególnie podstawowej, jest obecnie zupełnie bez sensu.

   Gong!

   Stali Czytelnicy bloga „Wokół szkoły” zwrócili zapewne uwagę, że wydźwięk wielu moich wpisów jest pesymistyczny. Tym, którzy mnie bliżej znają może to wydawać się dziwne, bowiem codzienna działalność pedagogiczna – nauczyciela, wychowawcy, dyrektora szkoły – ma prawo dawać mi dużo satysfakcji. I daje. A jednak… To chyba taka osobista, pedagogiczna wersja „Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”. Mam wszakże świadomość, że zmiana sytuacji, jaka panuje obecnie w polskiej oświacie wymaga zaproponowania alternatywy, możliwej do wprowadzenia w życie po kolejnym zakręcie historii. Istnieje potrzeba, by podejść do rzeczy konstruktywnie, pamiętając, że nawet najdłuższą drogę zaczyna się od pierwszego kroku. Spróbuję go tutaj uczynić.

   Gong!

   Zmiany, które w polskim systemie oświaty wprowadziła obecna reforma, nie powstały przypadkiem. Ich zapowiedź można znaleźć w książce Jarosława Kaczyńskiego „Polska naszych marzeń”, wydanej w 2011 roku. Zadeklarował w niej powrót do struktury systemu 8+4, jak również ograniczenie testomanii. Jest również mało znane opracowanie pt. „Naprawa oświaty polskiej”, autorstwa Jolanty Dobrzyńskiej, Barbary Hapońskiej i Reginy Pruszyńskiej, przygotowane przy współpracy z prof. Andrzejem Waśko. W tym kilkustronicowym materiale znajduje się diagnoza przyczyn „powolnej, systematycznej zapaści szkolnictwa obserwowanej dziś we wszystkich krajach kultury europejskiej”. Autorki uznają, że do „reanimowania polskiej oświaty potrzebna jest przede wszystkim prawidłowa diagnoza przyczyn zapaści”. Czynią to następnie, prezentując swój zestaw 49 błędów systemowych i dylematów.

   Analizując działania MEN pod rządami pani Zalewskiej widać wyraźnie ich powiązanie z treściami zawartymi w rzeczonym opracowaniu, z czym zresztą koresponduje również aktywny udział profesora Waśko w pracach związanych z przygotowaniem reformy. Co pokazuje, że także dzisiaj można i warto rozważać alternatywę, w nadziei na możliwość wprowadzenia jej w życie. Choć w tym konkretnym przypadku można tylko ubolewać, że tak to się potoczyło. Niestety, sięgającego daleko w przyszłość i zarazem spójnego systemu edukacji nie da się wybudować wyłącznie na korygowaniu błędów i rozwiązywaniu dylematów, szczególnie gdy wskazuje się ich bardzo wiele, o bardzo zróżnicowanym charakterze i poziomie istotności. Podobnie zresztą jak na powrocie do realiów z lat swojego dzieciństwa. Potrzebna jest perspektywiczna wizja, czemu w ogóle ma służyć ten system. To pytanie fundamentalne, na które należy udzielić odpowiedzi przed zaproponowaniem jakichkolwiek konkretnych rozwiązań.

   Gong!

   Gdyby pytanie dotyczyło po prostu celu edukacji, odpowiedzi mogłoby być bardzo wiele, zarówno z perspektywy milionów jednostek, jak z punktu widzenia interesów rozmaitych, mniejszych i większych grup społecznych. Dodanie słowa „system” lokuje problem w kontekście zbiorowości ludzkiej zamieszkującej między Bugiem a Odrą, którą w zależności od poglądów można utożsamić z państwem, narodem albo społeczeństwem. Ze swej strony opowiadam się za tą ostatnią opcją – uważam, że system edukacji należy tworzyć w interesie społeczeństwa. A zatem cel jego istnienia musi wynikać z diagnozy zidentyfikowanych w drodze debaty i/lub badań naukowych potrzeb i oczekiwań społecznych, z naciskiem na pierwszy z tych elementów.

   Jest oczywiste, że w ogniu zmagań ze skutkami obecnej reformy powstają rozmaite postulaty (pomysły), co i jak można by zrobić – doraźnie lub długofalowo, żeby było lepiej. Wiadomo, że pewne zmiany są raczej nieodwracalne – nikt przy zdrowych zmysłach nie zaproponuje, by ewentualna nowa władza po prostu przywróciła gimnazja. Ale wiele elementów układanki można i trzeba będzie zmienić w skali całego systemu, gdy tylko pozwolą na to warunki polityczne. Do wymyślenia są konkretne rozwiązania i działania, jednak na samym wstępie trzeba ustawić drogowskaz z odpowiedzią na pytanie:

Jakim potrzebom społeczeństwa powinien wychodzić naprzeciw system edukacji?

   Zanim zaproponuję odpowiedź, zachęcam do refleksji, jak w sposób możliwie syntetyczny można określić warunki rozwoju polskiego społeczeństwa w perspektywie najbliższych dziesięcioleci. Krótko mówiąc, jaki jest współczesny świat?

   Moim zdanie, z punktu widzenia zadań stojących przed systemem edukacji, jego najważniejsze cechy, to zmienność i niepewność, obie rozumiane zarówno w znaczeniu pozytywnym (zmiany na lepsze; nowe drogi rozwoju, których dzisiaj jeszcze nawet nie przewidujemy), jak negatywnym (trudność ogarnięcia tego, co się dzieje, wiele zagrożeń, znanych i jeszcze nie znanych). Niewątpliwie jest to świat, który pędzi do przodu w obłędnej pogoni za rozwiązaniem wszystkich swoich problemów, popychany postępem technologicznym i wszechobecnym marketingiem.

   Wobec takich realiów proponuję postawić przed systemem edukacji trzy główne zadania, które sformułuję tutaj wraz z krótkim rozwinięciem.

   1. Zapewnienie ludziom, zarówno młodym, jak dorosłym, różnorodnych możliwości indywidualnego rozwoju. 

Zróżnicowanie, indywidualizacja oferty edukacyjnej, to zwiększona szansa, że absolwent szkoły znajdzie satysfakcjonujące miejsce w społeczeństwie. Co w obliczu spodziewanego rozpowszechnienia sztucznej inteligencji, mającej odbierać ludziom wiele tradycyjnych miejsc pracy, może okazać się bezcenne. Różnorodność absolwentów pozwala też oczekiwać, że niezależnie od tego, jak potoczą się losy świata, zawsze jakaś część będzie posiadać cechy, wiedzę i umiejętności adekwatne do pojawiających się wyzwań.

   2. Budowanie spójności społecznej (w różnych wymiarach).

Młody człowiek spędza w placówce oświatowej kilkanaście lat życia. Gromadzi tutaj doświadczenia społeczne, które rzutują na jego przyszłość. Ważne, by były one korzystne z punktu widzenia społeczeństwa – pokazywały pożytki ze współpracy, uczyły szacunku dla reguł, ale zarazem zachęcały do aktywności na rzecz ich modyfikowania, negocjowania.

Ze sfery poznawczej w tym zadaniu mieści się przekazywanie młodemu pokoleniu (także imigrantom, korzystającym z polskiego systemu edukacji) bazowego kodu kulturowego, łączącego ludzi zamieszkujących nad Wisłą i Odrą (historia, tradycja, w skali lokalnej i ogólnonarodowej), a także pewnego kanonu wiedzy i umiejętności, które zapewnią społeczeństwu pożytek, niezależnie od tego, jaki zawód uczeń zdecyduje się wykonywać w przyszłości. 

Szkoła powinna też być ważnym punktem na mapie aktywności społeczności lokalnej, uczestniczyć w pewnym stopniu w życiu społecznym w skali kraju (kultura, sport, dobroczynność itp.), w miarę możliwości utrzymywać kontakty międzynarodowe. Cały system zaś powinien być spójny z regulacjami przyjętymi w ramach Unii Europejskiej (np. dotyczącymi Europejskich Ram Kwalifikacji).

   3. Elastyczne reagowanie na rodzące się wyzwania dotyczące młodego pokolenia.  

W szybko zmieniającym się świecie wyzwania nabrzmiewają znacznie szybciej, niż aparat urzędowy obsługujący system jest w stanie zareagować. Dlatego ważne jest budowanie autonomii placówek oświatowych, prowadzenie praktycznie nigdy nie kończącej się debaty nad bieżącymi problemami (wśród których „na dzisiaj” wskazałbym przede wszystkim niezwykle niski poziom zaufania społecznego oraz wysoki poziom lęku wśród rodziców, dzieci, a nawet nauczycieli), słowem, rozwiązywanie tych problemów w mikroskali, zanim zostaną wprowadzone działania systemowe.

   Sformułowane powyżej cele odpowiadają wizji społeczeństwa różnorodnego w wymiarze indywidualnym, spójnego jako zbiorowość i funkcjonującego adekwatnie do zmieniających się okoliczności. Co w skrócie można ująć w postaci trzech cech: różnorodności, spójności i elastyczności, odnoszących się zarazem do samego społeczeństwa, jak do systemu edukacji pozostającego w jego służbie.

   Kreśląc powyższe zdania nie mogłem oprzeć się refleksji, jak bardzo moje postulaty rozmijają się z realiami współczesnej polskiej szkoły. Sztywne plany nauczania, obszerne, pełne szczegółów i jednakowe dla wszystkich uczniów podstawy programowe, schematyczne metody pracy i zasady oceniania – to wszystko wiedzie raczej do uniformizacji niż różnorodności. Więzienne albo feudalne relacje pomiędzy uczniami i nauczycielami, hierarchiczna struktura nadzoru pedagogicznego, brak zaufania do kwalifikacji, inteligencji i dobrej woli nauczycieli, wszechobecna rywalizacja jako główny czynnik motywujący do działania, wreszcie rozwijający się w najlepsze konflikt szkoły i domu, bez pomysłu, jak mu zaradzić – to tyle na temat roli, jaką polska szkoła odgrywa obecnie w budowaniu spójności społecznej. A co do elastyczności, na przykład we wprowadzaniu nowoczesnych technologii, czy nowych metod nauczania, o tyle jest lepiej, że internet kipi od świetnych pomysłów i kto chce, radzi sobie (jak umie). Ale spróbuj człowieku legalnie przeprowadzić innowację pedagogiczną…! Jeżeli mozolne wprowadzanie obecnej reformy nie odebrało ci jeszcze entuzjazmu, niechybnie stracisz go przed zakończeniem biurokratycznej mitręgi.

   To co postuluję jest zatem odległe od realiów. I takie być musi, bo jest to właśnie alternatywa dla obecnego systemu, którego celem zdaje się być wychowanie rzesz podobnie sformatowanych patriotów (cokolwiek pod tym pojęciem rozumiemy), gotowych do wejścia w trybiki państwowej maszyny, nauczonych precyzyjnego odróżniania „obcych” od „swoich”, ku sławie i chwale Ojczyzny.

   Jak zadeklarowałem we wprowadzeniu, starałem się tutaj wykonać pierwszy, niewielki krok w kierunku stworzenia alternatywnej wizji polskiego systemu edukacji. Pokazałem, jak może wyglądać drogowskaz, który ukierunkuje myślenie różnych ludzi, rozważających niezależnie od siebie kwestie szczegółowe, takie jak programy nauczania, organizację procesu dydaktycznego, miejsce w szkole i warunki (także materialne) pracy nauczyciela oraz wiele, wiele innych. Tworzenie alternatywy dla oświaty à la PiS, a także dla ugruntowanych przez dziesięciolecia społecznych wyobrażeń o szkole w ogóle, jest ogromną pracą, którą jednak naprawdę warto wykonać.

   Pytanie nie brzmi, czy należy zmienić polską szkołę, tylko jak, i jak szybko jesteśmy w stanie to zrobić.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Xawer

Pisze Pan o potrzebie autonomii i różnorodności. Pełna zgoda. Pozostaje tylko fundamentalne pytanie: komu ta autonomia ma przysługiwać i kto ma weryfikować, że dany pomysł jest fajny albo do niczego? Autonomia rodziców/uczniów, czy autonomia nauczycieli/dyrektorów?

Nie ma tego problemu w szkolnictwie prywatnym, gdzie autonomię organizacyjną mają dyrektorzy szkół, a autonomię weryfikacyjną rodzice kupujący usługę w szkole A, w szkole B, lub nie kupujący jej wcale. Tu jestem w 100% za, to wymaga tylko (aż!!!) likwidacji przymusu szkolnego, podstaw programowych, siatek godzin, centralnych matur, systemu finansowania, etc. Byłbym zachwycony, gdyby choć część z tego udało się uzyskać.

Znacznie większym problemem jest dominacja w Polsce systemu szkół publicznych. Jeśli nie będą poddane weryfikacji przez klientów (czego bez masowej prywatyzacji raczej nie sposób osiągnąć), to autonomia od kontroli urzędowej rozłoży je jeszcze bardziej. Nic gorszego, niż finansowana z podatków, pozbawiona jakiejkolwiek kontroli instytucja. Natychmiast przetworzy się w kolekcję synekur.
Problemem są też małe miejscowości, gdzie z przyczyn transportowych wybór jest bardzo ograniczony lub żaden. I gdzie to państwo (a nie autonomiczny i samodzielny dyrektor) odpowiada przed "społeczeństwem" za jakość usług w wersji "gwarantowane minimum". Przy braku alternatywy samozadowolenie autonomicznego dyrektora i personelu nie musi iść w parze z zadowoleniem "klientów". Tego nie załatwia nawet szybka prywatyzacja i obawiam się, że odgórne sterowanie, jak dzisiaj wszędzie, jest nieuniknione. Niech to odgórne sterowanie dopuści tylko by powstawały niezależne od niego instytucje.

"alternatywa dla oświaty a la PiS"
Nie widzę istotnej różnicy między oświatą à la PiS, à la PO, à la SLD, à la AWS, etc. Jeśli szukać alternatywy, to raczej dla oświaty, jaką mamy w Polsce od 20 lat, albo i od 200 lat.
Podkreślanie, że to PiS tu winien i to "oświata à la PiS" jest nieszczęściem bliskim Armageddonowi, implikuje postulat odtworzenia gimnazjów i wysłania 6-latków do podstawówek, nie zmieniając niczego poza tym (no, może listę lektur i usunięcie tematu "żołnierzy wyklętych" z curriculum historii).
Tak szczerze, to widzę jedynie kosmetyczne różnice edukacyjne nie tylko pomiędzy Polską pod kolejnymi rządami, ale pomiędzy krajami Zachodu. Nie większe, niż 30 lat temu widziałem między systemami PRL, NRD i CSRS albo władzą Gierka vs władzy Gomułki.
Alternatywy poszukiwać należy raczej dla globalnego podejścia do edukacji. I odważyć się być pierwszym krajem w świecie, który powie otwarcie, że ten system już się przeżył dawno.

"uważam, że system edukacji należy tworzyć w interesie społeczeństwa"
I tu właśnie jest fundamentalna różnica aksjologiczna pomiędzy Panem a mną. Otóż uważam, że edukacja nie ma służyć "społeczeństwu" (w liczbie pojedynczej), ale milionom różnych i mających różne potrzeby, poglądy. tradycje, wizje, etc. obywateli tego społeczeństwa. Ma być auksyliarna, a nie sterująca.
Do służenia indywidualnym potrzebom różnych ludzi nie jest potrzebny żaden system, żadna spójna wizja ani państwowo sterowane działanie.
Uważam nie tylko, że decyzja o stylu, treściach, a zwłaszcza celach edukacji jest suwerennym wyborem rodziców i młodzieży (każdego z osobna), ale też, że państwo/społeczeństwo nie ma najmniejszego moralnego prawa narzucać na tym polu swoich idei nikomu, ani "uszczęśliwiać" go wbrew jego woli.

A w szczegółach:

"w przyszłym roku szkolnym piątoklasista nie spotka już na trzech lekcjach w tygodniu jednego nauczyciela przyrody, ale będzie miał do czynienia z osobnymi nauczycielami biologii i geografii, z każdym w zawrotnym wymiarze 45 minut"
Czy coś stoi na przeszkodzie, żeby zamiast jeden człowiek o odpowiednim wykształceniu uczył dwóch przedmiotów, zamiast zatrudniać dwie osoby na pół etatu? OK - powinien mieć dwa fakultety albo przyzwoite studia uzupełniające inne dyscypliny.
W końcu nawet w latach 1930' moja babcia uczyła w liceum zarówno łaciny, jak greki i historii. Umiała łączyć historię starożytną z językami, literaturą i szeroko rozumiana kulturą, choć do uczenia się greki mnie nie przekonała. Może byłem jeszcze za mały...

Absurdem jest to, że na geografię czy biologię przewidziana jest jedna lekcja w tygodniu, oraz to, że szkoła MOŻE potraktować je w zupełnie rozdzielony sposób i nie zrobić nic, by wiedzę traktować bardziej holistycznie. Oraz w tym, że na maturze (czy wcześniej - egzaminie po 8. klasie) będą to oddzielne części egzaminu. Ale jeśli szkoła chce, to również może traktować je wspólnie i zlecić jednemu nauczycielowi, by o deszczu opowiadał w różnych aspektach na kolejnych lekcjach.
W edukacji nieformalnej nigdy nie rozdzielałem różnych aspektów deszczu, mam nadzieję, że szkoła też tego nie wymaga bezwzględnie...
BTW - polecam się z zaczepionymi w kwestii deszczu licznymi moimi holistycznymi zajęciami z fizyki-astronomii-chemii-geografii-techniki-matematyki-informatyki.
Deszcz jest naprawdę doskonałym punktem zaczepienia do dygresji w najróżniejsze strony. Nośnym (choć w różny sposób) od przedszkola po studia doktoranckie.

"Podział na dyscypliny akademickie zanika dzisiaj nawet w sferze „dorosłej” nauki"
Naprawdę? Przeorganizowano strukturę wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego, łącząc razem biologię i geografię?
Badania i współpraca interdyscyplinarne istniały zawsze, nawet w XIX wieku i dawniej, choćby w czasach Newtona. Chyba nawet były wtedy bardziej zintegrowane, niż ma to miejsce dziś. Rozczłonkowanie na wąziutkie specjalności pogłębia się z roku na rok. Sto lat temu było się lekarzem, dziś jest się urologiem, odsyłającym każdego z egzemą do dermatologa. Co więcej, większość naukowców w jakiejś specjalności nie śledzi nawet literatury w całkiem im bliskich - mało który fizyk cząstek elementarnych czytuje publikacje z fizyki ciała stałego, nie mówiąc wręcz o dalszych dziedzinach jak biologia. Chyba, że akurat ma takie hobby.

Zgodzę się natomiast z tym, że poszufladkowanie wiedzy przez szkołę jest zupełnie bez sensu! Ale było bez sensu zawsze, nie jest to żadna nowość. Zawsze była poszufladkowana i zawsze brakowało holistycznego podejścia. Szkoła uczyła zawsze wyrwanych z kontekstu fragmentów wiedzy, zupełnie nie dbając o budowę spójnego Weltanschauung.

Skomentował Wladimirz

@Xawer
Weryfikację pracy szkoły publicznej stanowią różnorodne EFEKTY jej pracy. Tylko trzeba choćby starać się je mierzyć i uwzględniać w ocenie. Ja rozumiem, że dla lobby drogiego szkolnictwa prywatnego i "społecznego" każde zdołowanie publicznej konkurencji (choćby, jak w tym przypadku, skrajną urzędniczą uniformizacją i biurokratyzacją!) jest OK, ale szkoły publiczne są dominujące w wielu krajach i jakoś autonomia im nie szkodzi... ;-)
@Gospodarz
Jeszcze 12 lat temu to dyrektor szkoły decydował, któremu nauczycielowi z kwalifikacjami jakie przedmioty powierzyć, i ten nie musiał żadnych dodatkowych papierów przedkładać. Dzięki temu dobry fizyk mógł jednocześnie uczyć matematyki, biolog - chemii, a polonista - historii. W "reformie"Handkego-Dzierzgowskiej pod wpływem ZNP i "S"wprowadzono zapis o niezbędności kierunkowych studiów podyplomowych minimum nawet w SP i po 5 latach vacatio legis zaczęto bezwzględnie egzekwować.

Skomentował Xawer

@Wladimirz
Efekty nigdy nie są weryfikatorem. Weryfikują zawsze ludzie, a już oddzielną sprawą jest, czym się w tej weryfikacji kierują. Pana zdanie "trzeba choćby starać się je mierzyć i uwzględniać (efekty) w ocenie" nie ma adresata i jest rodzajem wishful thinking. Do kogo Pan kieruje ten postulat? Kto ma mierzyć i według jakich kryteriów, kto ma uwzględniać?
Obecnie weryfikatorami wobec szkół państwowych są urzędnicy systemu, a do pewnego stopnia wójtowie i burmistrze. "Autonomia" od władz administracyjnych oznaczałaby, że zupełnie nikt nie pełni funkcji weryfikacyjnej. Przecież abstrakcyjne "efekty" nie wręczą dyrektorowi wymówienia i nie najmą innego na jego miejsce.
W przypadku edukacji prywatnej podejmuje te decyzje właściciel szkoły, uzależniony w pełni od rodziców, którzy albo płacą za uczenie swoich dzieci, albo nie. Jeśli jest zbyt mało rodziców zadowolonych z "efektów" (w ich własnym suwerennym rozumieniu, co jest pożądanym efektem), to właściciel bankrutuje, a personel traci posady.
W przypadku szkoły państwowej taką decyzję musi podjąć urzędnik. Nie mający przymusu finansowego i nie uzależniony od "klientów". Doświadczenie pokazuje, że "efekty" dydaktyczne nie są dla niego istotną przesłanką. Jednak obecne formy kontroli, choć wyjątkowo kulawe, są i tak skuteczniejsze od zafundowania pół milionowi ludzi pensji z kieszeni podatników bez żadnych oczekiwań ani kontroli, choćby w ramach autonomii postanowili leżeć brzuchami do góry i nie robić nic.
Ścisły nadzór jest tu w pełni uzasadniony nie tylko z racji wydatkowania publicznych pieniędzy, ale tym bardziej, że pracownicy szkół działają w imieniu państwa - egzekwują przymus szkolny. W egzekucji przymusu nie może być żadnej dowolności i autonomii strażników więziennych czy policjantów.

Nie słyszałem o żadnym europejskim kraju, w którym szkoły państwowe w sytuacji, gdy są jedynymi w miasteczku, miałyby autonomię w zakresie nawet tak bliskim systemowi szkolnemu jak np. prowadzenia zajęć w obcym języku i z curriculum IB. Albo w zakresie ustalania podziału godzin między przedmioty czy realizacji własnego programu zamiast oficjalnie ustalonego dla wszystkich szkół. Taką autonomię miewają tylko niektóre państwowe szkoły z wyboru, działające w miastach, gdzie szkół jest wiele i rodzice łatwo mogą wybrać inną, jeśli autonomiczne pomysły tej im się nie podobają. Mają ją nawet w Polsce. Kilka państwowych liceów w Warszawie ma klasy dwujęzyczne, prowadzi program IB, a Staszic ma bardzo dobry program matematyki zupełnie nie przystający do podstaw programowych.
Ale nie słyszałem o kraju, w którym państwowe szkoły rejonowe "z rozdzielnika", egzekwujące w imieniu państwa przymus szkolny, nie musiałyby realizować ustalonych centralnie programów, ani nie podlegały we wszystkich aspektach ścisłej kontroli centralnej biurokracji.

Skomentował Wladimirz

@Xawer
Bzdura i to interesowna, jak napisałem. Autonomia samorządu, szkoły i nauczyciela czyni każdy system lepszym, nie gorszym. Takiego skrajnie zuniformizowanego, zbiurokratyzowanego systemu z tak szczegółowymi "podstawami programowymi" egzekwowanymi biurokratycznie (idea i wykonanie "prof." Konarzewskiego!) nie ma w żadnym cywilizowanym kraju. Nawet w PRL nauczyciel był nadzorowany przez przedmiotowego(!) wizytatora- metodyka, z którym można było rozmawiać. Dziś jest z założenia(!!!) nadzorowany przez urzędasa ("ewaluator" Berdzik czy kuratoryjny wizytator), który tylko z założenia(!) tylko przypadkiem może być fachowcem od jego przedmiotu, a i to marnym, skoro uciekł od dzieci "w urzędniki". Jedyna rzecz, którą taki urzędas potrafi to kontrolować papiery. A uzasadnienia(!) swojego stołka potrzebuje, więc papiery się mnożą urzędasy [na nasz koszt !!! :-( ] - też.... Proponuję na początek edukacji jakiegoś Parkinsona... ;-)

Skomentował Wladimirz

@Xawer
W modnej u nas Finlandii szkoły są WYŁĄCZNIE publiczne, a i szkoła i nauczyciel autonomię mają ogromną ;-) W ogromnej krajów zamiast podstaw w wersji Hall-Konarzewskiego-Marciniaka są wymagania egzaminacyjne. Podręczników też żaden urzędas za kasę nie dopuszcza - ot - co szkoła/nauczyciel wybiorą - to mają. Co najwyżej uzgadnia się kwestie FINANSOWE z samorządem bo on za to płaci ... ;-) W USA każdy stan ma inną publiczną oświatę, w Niemczech - każdy land. W UK osobne systemy są w Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii (Płn.) i jakoś biedacy żyją ... ;-)

Skomentował Xawer

@Wladimirz

Skąd Pan ma wiedzę o mojej sytuacji zawodowej, by komentować "interesowność" mojej wypowiedzi? Może więc lepiej unikać takiej erystyki.
Ad rem: nie uważam że dobra, wspaniała i słuszna jest urzędowa kontrola nad edukacją. Nigdy tego nie twierdziłem, ani nie postulowałem. Wprost przeciwnie! Uważam tylko, że każdy pracownik musi podlegać jakiejś władzy decydującej o tym, czy płaci mu pensję, czy nie. W przypadku instytucji państwowej jedyną możliwością jest zarząd biurokratyczno-urzędniczy. Koszmarnie zły, ale lepszy, niż zostawienie państwowym pracownikom pełnej swobody (aka autonomii) życia na koszt podatników, choćby nie robili nic albo uprawiali hobby.
Uważam też, że tak długo jak istnieje przymus, to instytucja do której ktoś jest kierowany dla wykonania przymusu, musi być poddana drobiazgowym regulacjom, nie wolno jej rozszerzająco interpretować zakresu swojego działania, a jej funkcjonowanie musi podlegać drobiazgowej kontroli biurokratycznej. Nie można dawać autonomii policjantom ani podoficerom poborowej armii.

Natomiast jestem za absolutną autonomią szkół, działających na własny rachunek i mających tylko jeden "efekt" - znalezienie chętnych do płacenia za swoje usługi.

"W modnej u nas Finlandii szkoły są WYŁĄCZNIE publiczne, a i szkoła i nauczyciel autonomię mają ogromną"
Ogromną, to znaczy jaką konkretnie? Kształtowania programu? Ignorowania rządowego curriculum? Uczenia matematyki 15 godzin w tygodniu, literatury dwie, a historii wcale?
Swoją drogą zupełnie nie rozumiem zachwytów nad fińskim szkolnictwem. Sądząc właśnie po EFEKTACH, jakie miałem okazję obserwować, to efekty są o klasę gorsze niż w sąsiedniej Szwecji. Kraj niezdolny do wykształcenia elit.
Na marginesie, to jest zachwyt z wyobrażenia nad krajem wydającym się egzotycznym, którego na własne oczy nie widziało 99% jego apologetów, ani nie miało okazji do współpracy z fińskimi przedsiębiorstwami.

Nie ma nic złego w różnicach regionalnych, zwłaszcza w krajach federacyjnych jak Wielka Brytania, USA, Belgia, Niemcy czy Szwajcaria. Czym innym jednak jest autonomia polityczna dużego obszaru, którego obywatele mogą decydować, jak wydają swoje podatki, a co innego autonomia jedynej szkoły w dwutysięcznym miasteczku, finansowanej przez państwo. W landzie, stanie czy kantonie autonomia kształtowania edukacji przysługuje władzy, a nie indywidualnym
pracownikom indywidualnych szkół.

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...