Blog
Autowiwisekcja gwiazdy z deklaracją pedagogiczną
(liczba komentarzy 3)
W pierwszą niedzielę stycznia niespodziewanie zostałem gwiazdą internetu. A było to tak: w sobotni wieczór zamieściłem na swoim blogu post „Ratujmy podstawówki!”. O tym radosnym fakcie powiadomiłem redaktora portalu „Edukacja, Internet, Dialog” (www.eid.edu.pl), który już wcześniej był uprzejmy publikować różne moje produkcje. Niespełna dwie godziny później do mojej małżonki, za sprawą jednej z jej licznych fejsbukowych znajomości, dotarło udostępnienie artykułu, który w międzyczasie zdążył pojawić się na profilu portalu „EiD”. Lekko zszokowany tempem rozwoju wydarzeń, poczułem równocześnie miłe mrowienie w ego, jako że pod publikacją widniał już nawet sympatyczny komentarz. Oczywiście zaraz uruchomiłem własny komputer, żeby przez chwilę napawać się widokiem artykułu, i pogrążony w błogostanie poszedłem spać.
Niby nie jestem internetowym debiutantem, w końcu prowadzę bloga, a w swoim czasie wystąpiłem w dość popularnym klipie akcji „Ratuj maluchy!”, umieszczonym na YouTubie, jednak po raz pierwszy poczułem, wstyd przyznać, pewną fascynację dynamiką sieci.
Nie poznając samego siebie, zdeklarowanego wroga mediów społecznościowych, w niedzielę po południu odkurzyłem nigdy nie używany profil na fejsbuku, który ongiś, w celach poglądowych, założył dla mnie jeden z wychowanków. Znalazłem informację o blisko pięćdziesięciu polubieniach i jeszcze większej liczbie dalszych udostępnień mojego artykułu. Nie bez satysfakcji stwierdziłem, że jego statystyki całkiem dobrze prezentują się na tle innych. Przyjemne doznania spotęgowała treść licznych już komentarzy, w których znalazłem takie określenia, jak „guru skutecznych innowacji”, „mistrz”, „niedościgniony wzór”. Mając świadomość, że nie zapłaciłem żadnej agencji za reklamę, uznałem, że publikacja musiała naprawdę trafić w gust sporej liczby odbiorców. W celu dalszego stymulowania ośrodka nagrody w swoim mózgu odwiedziłem fejsbuka tego dnia jeszcze przynajmniej sześć razy, początkowo podziwiając kolejne udostępnienia i komentarze, a kiedy źródełko nowych wpisów wyschło – odczytując po raz drugi, trzeci i piąty te najprzyjemniejsze.
Otrzeźwienie i refleksja przyszły dzień później.
Najpierw zorientowałem się, że lajków i udostępnień już nie przybywa. Dzień wczorajszy stał się odległą przeszłością, w otchłani której mój post dołączył do milionów innych, już przeżutych, przetrawionych i zapomnianych. Status gwiazdy przeminął niczym blask supernowej. Dotarło do mnie, że wydzielenie przez organizm kolejnych dawek dopaminy, oksytocyny, czy jakiegoś innego eliksiru szczęścia, wymaga złożenia internetowi nowej daniny. Ale przecież nie jestem w stanie dzień po dniu pisać kolejnych artykułów, wystarczająco mądrych albo trafnych, by zyskały uznanie odbiorców! Może zatem chociaż coś lżejszego, mniej ambitnego…?
Pewnie zacząłbym gorączkowo poszukiwać pomysłu na lekkie, łatwe i przyjemne przedłużenie internetowej popularności, gdyby nie pewna szczęśliwa okoliczność. Otóż zarówno życie rodzinne, jak praca zawodowa dostarczają mi na co dzień bardzo dużo pozytywnych bodźców. W pierwszej sferze decyduje o tym najlepsza z żon, udane i poukładane życiowo córki oraz brak kredytu frankowego. W drugiej – radosne okrzyki maluchów: „Pan dyrektooor!”, uśmiechy i uściski dłoni starszych uczniów, pogodne zazwyczaj kontakty z rodzicami i współpracownikami oraz poczucie, że szkoła, którą kieruję funkcjonuje zgodnie z moim wyobrażeniem. Z tego wszystkiego wypływa satysfakcja i radość życia, dzięki czemu status gwiazdy w internecie może być dla mnie tylko wisienką na torcie. Niezwykle smaczną, ale nie decydującą o poczuciu własnej wartości. Jednak po osobistym doświadczeniu rozumiem teraz ludzi gotowych uczynić wszystko, by zaistnieć w sieci i to „istnienie” za wszelką cenę podtrzymać. Zaiste, popularność w internetowej społeczności ma w sobie coś z narkotyku.
Kolejna refleksja przyszła, gdy przyjrzałem się bliżej profilom ludzi, którzy lajkowali lub udostępniali mój artykuł. Portret „przeciętnego sympatyka” ukazał mi osobę o poglądach zbliżonych do opozycji, nierzadko zaangażowaną w działania Komitetu Obrony Demokracji, a praktycznie zawsze – rzecznika zachowania gimnazjów. Wygląda na to, że argumenty, które przedstawiłem pod rozwagę zwolenników likwidacji tych szkół, trafiły głównie do osób podzielających moje przekonania. A to już jest pewien problem. Nie zależy mi – z przyczyn opisanych powyżej – na popularności dla niej samej. Uprawiam publicystykę z wiarą, że służy ona, choćby w minimalnym stopniu, zmienianiu świata na lepszy. Zgoda, że w dość wąskiej dziedzinie, jaką jest edukacja – choć przecież niezwykle istotnej dla przyszłości. Wszak „takie będą Rzeczypospolite, jak ich młodzieży chowanie”. Zgoda również, że moje poglądy i oparte na nich działania wcale nie muszą prowadzić ku lepszemu. Ale póki mam podstawy sądzić, że tak jednak się dzieje, przynajmniej w obszarze mojego codziennego działania, czyli w społeczności szkolnej, mogę też wierzyć w ich przydatność dla szerszych kręgów społeczeństwa.
Już jakiś czas temu zauważono, że internet, niby zbliżając ludzi, w istocie segreguje ich według poglądów. Wyszukiwarka dostarcza treści, których – jej zdaniem – oczekuje internauta. Przeciwnikom likwidacji gimnazjów podsuwa artykuły propagujące to stanowisko. Zwolennikom – inny zestaw publikacji, uzasadniający potrzebę takiego właśnie posunięcia. Spotkać się nie ma gdzie, bo styl dyskusji internetowej, w której każdy ogłasza co ma do powiedzenia, mało albo w ogóle nie zwracając uwagi na wypowiedzi innych dyskutantów, przeniósł się już także do świata realnego. Można jeszcze doświadczyć przyjemności konfrontowania poglądów w kameralnym gronie (byle nie dotyczyły one polityki), ale to zbyt mało, by konstruktywnie dyskutować o sprawach ważnych dla państwa, choćby o szkolnictwie. Tymczasem debata publiczna skurczyła się do rozmiaru twitterowych postów i coraz bardziej rozpanoszonych sondaży. Jeśli ktoś wierzy, że w ten sposób uda się cokolwiek zbudować w naszym społeczeństwie, na przykład nowy system edukacji, mogę mu tylko pogratulować optymizmu.
Tutaj dochodzę do deklaracji pedagogicznej.
Drodzy Entuzjaści Technologii, a także Ci, Którzy Czujecie Ten Sam Niepokój Co Ja, ale uważacie, że zmiana sposobu komunikowania się w społeczeństwie jest nieuchronna. Pozwólcie mi zadeklarować zdanie odrębne. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że z internetu, jak z każdego narzędzia, można korzystać mądrze lub głupio. Jednak widząc, z jaką łatwością sam dałem się wciągnąć w narcystyczne podziwianie wskaźników własnej popularności, żywię uzasadnioną obawę, że ta druga opcja jest zdecydowanie bardziej prawdopodobna. Nie każcie mi zatem, jako nauczycielowi, komunikować się z uczniami, nie mówiąc już o ich rodzicach, za pomocą mediów społecznościowych! Niech szkoła uczy dzieci tego, czego w ich życiu jest już dzisiaj mało, a będzie jeszcze mniej – prawdziwych, soczystych i przepojonych życzliwością relacji z innymi ludźmi, opartych na wspólnych przeżyciach w realnym świecie!
Co oczywiście wymaga zmiany sposobu funkcjonowania współczesnej szkoły, ale nie w takim kierunku, jak lansują specjaliści od marketingu ze sfery IT.
Dodaj komentarz
Skomentował Adam
"Prawdopodobnie sobie myślicie, co ten papież przyjechał, wyszedł tu na górę, tak stoi i się patrzy. No właśnie, bo ja tu przyjechałem się napatrzeć. Jak się spotkać inaczej? Żeby się spotkać, trzeba się sobie przypatrzeć. Więcej, trzeba się siebie napatrzeć. Jak się człowiek nie napatrzy, to się nie spotyka. "
Tarnów, 10 czerwca "87.
Jan Paweł II
Świat gna do przodu, ale są rzeczy, które się nie zmieniają...
Skomentował Katarzyna
To lament na koniec pewnych czasów, iście Gutenbergowski i w stylu obrazu Turnera, gdy brzydki okopcony holownik na parę, odholowuje na złom piękny flagowy żaglowiec lordów. I jeszcze piosenka Boba Dylana, o tym, że czas, czas wszystko zmienia. A swoją drogą to ciekawe, jak bardzo jesteśmy przywiązani do przeszłości, jak ją gloryfikujemy i czynimy dobrą w swojej pamięci, choć większość z nas wchodząc w dorosłe życie, chciała wiele lub wszystko zmienić. Żeby samemu nie skazać się na przedwczesną śmierć za życia i tym samym edukacji, podążajmy za zmianą. To także frajda. Jedyne co pewne, to zmiana, a ja, jako nauczyciel historii pragnę zapewnić, że ani dalsza, ani niedawną przeszłość wcale nie była świetlana i lepsza od tego co nadchodzi, a właściwie pędzi. I sentyment do tego co odchodzi, nie jest niczym złym, ale trzymanie się tego kurczowo, jako bardziej znanego - to najczęściej jedyna zaleta - ludziom pracującym z przyszłością, czyli młodymi ludźmi - nie uchodzi.
Skomentował Jarosław Pytlak
@Katarzyna - dziękuję za ten komentarz. Mam o tyle czyste sumienie, że niemal od początku kariery zawodowej podążałem za zmianą. Mam też świadectwo - w postaci szkoły uważanej za dobrą i nowoczesną, że był to wysiłek udany. Ten artykuł nie miałbyć lamentem, ale wyrazem zdziwienia. A co do przyszłości, to mam nadzieję, że będzie lepsza. Chwilowo jednak wykuwa się wśród galopującej depresji różnych ludzi, w tym młodych, i to mnie niepokoi. Nie jestem historykiem, ale rozumiem, że ludzie zawsze gloryfikowali czasy swojej młodości. Może ja również popełniam ten błąd. Ale nie jestem jeszcze w stanie śmierci za życia, jestem bardzo aktywny życiowo, i widzę, że mnóstwo ludzi nie daje sobie rady z tą zapowiedzią lepszej przyszłosci. Cieszę się jednak, że są optymiści i mam nadzieję, że racja jest po Pani stronie.