Blog
Chaos i ścisk, i co dalej?
(liczba komentarzy 4)
Z zaskakującą mnie samego nostalgią wspominam nieodległe jeszcze czasy, zaledwie kilka lat temu, kiedy zainteresowanie mediów edukacją koncentrowało się w ostatnich dniach czerwca oraz przed początkiem roku szkolnego. Artykuły o tym, jak to dzieci i młodzież radośnie idą na wakacje, albo z nowym zapałem wracają do nauki, mogły być nieledwie klonowane rok po roku. Bardzo mnie wtedy denerwował ów rytuał, znamionujący brak rzeczywistego zainteresowania. W krótkim czasie jednak sytuacja uległa tak radykalnej odmianie, że zacząłem tęsknić do tamtego spokoju. Oto trwają wakacje, a publikacji jest multum, nawet tylko w tak zwanym głównym nurcie. Widać, że coś dociera wreszcie do szerszych kręgów społeczeństwa, choć sądzę, że nie jest to jeszcze pełna świadomość głębokości kryzysu, w jakim znajduje się powszechna oświata. Szczególnie, że kręgi czytających ze zrozumieniem na ten temat tylko z ogromną dozą dobrej woli można określić mianem „szerokich”.
W gronie budzących zaciekawienie i kompetentnych publicystów dużą aktywność na rzeczonym polu prezentuje nauczyciel języka polskiego z jednego z łódzkich liceów, Dariusz Chętkowski. Już od dłuższego czasu dawał się poznać jako bloger w domenie tygodnika „Polityka”, regularnie publikując zwięzłe i trafne komentarze do oświatowej rzeczywistości. Tym cenniejsze, że pisane z pozycji obserwatora uczestniczącego, doskonale zorientowanego w realiach publicznej edukacji. Teraz coraz częściej pisze dla „Polityki” teksty dłuższe. Również bardzo celne i zawsze aktualne.
Do tego nurtu publikacji należy artykuł „Chaos i ścisk. Po wakacjach w szkołach czeka nas seria katastrof”, opublikowany 4 lipca br. na łamach polityka.pl. Jego najważniejsze tezy dotyczą skutków przegęszczenia w szkołach ponadpodstawowych, w których następuje kolejna i, co gorsza, nieostatnia w najbliższym czasie kumulacja roczników. Powszechnym panaceum na rosnące zapotrzebowanie na miejsca, a równocześnie chroniczny brak funduszy, jest zwiększanie liczebności klas, które w nadchodzącym roku szkolnym osiągną poziom zbliżający się nawet do czterdziestu uczniów. Pozornie wszystko się zbilansuje, bo nauczyciele opłacani są za godziny spędzane w poszczególnych oddziałach, bez względu na liczbę uczniów. To niezbyt sprawiedliwe rozwiązanie sankcjonuje wieloletnia tradycja, jednak Dariusz Chętkowski słusznie wskazuje, że właśnie dochodzimy do ściany. Po prostu w tak licznych grupach nie da się pracować tak jak dotąd, choćby oceniać w miarę na bieżąco, nie mówiąc już o poświęceniu uwagi indywidualnym potrzebom uczniów. Jako przykład możliwego wyjścia z sytuacji autor wskazuje rezygnację z oceniania, a jako perspektywę niemal pewną – radykalny spadek frekwencji, zarówno po stronie uczniów, jak nauczycieli. Wśród tych pierwszych wielu wybierze zapewne względny spokój domowego zacisza zamiast ścisku w sali, gdzie nawet fizycznie dostępnych miejsc będzie mniej niż potrzeba. Drudzy, wyczerpani warunkami pracy, będą jeszcze częściej niż dotąd korzystać ze zwolnień lekarskich.
Tyle o Dariuszu Chętkowskim, którego wszystkie publikacje w tym miejscu gorąco polecam, a teraz moje refleksje wokół poruszonego wyżej tematu.
Dawno, dawno temu, jako uczeń klasy maturalnej, w ramach pracy badawczej do olimpiady biologicznej obserwowałem wpływ przegęszczenia na zachowanie myszy laboratoryjnych. To samo czynił mój kolega z ławki w odniesieniu do chomików. Obaj stwierdziliśmy, że stłoczone na małej przestrzeni zwierzęta stawały się nerwowe i bardzo agresywne. I choć według obecnych standardów nasze ówczesne dociekania można uznać za znęcanie się nad zwierzętami, nie zmienia to faktu, że dzisiaj podobne eksperymenty będą odbywać się na ogromną skalę w szkołach ponadpodstawowych, na młodych ludziach i ich nauczycielach. I nic nie wskazuje, by skutki miały być inne, niż obserwowaliśmy z kolegą z górą czterdzieści lat temu. No, może poza tym, że nasze myszki i chomiki nie miały szansy zgłosić potrzeby objęcia ich opieką psychiatryczną.
Dość rzadko odnoszę się na blogu wprost do sytuacji w niepublicznej szkole, którą kieruję. Tym razem jednak spróbuję naświetlić problem z tej właśnie perspektywy. Nie dlatego, by reklamować swoją placówkę, czy w ogóle oświatę niepubliczną, bowiem w obecnych warunkach byłoby to niczym wyważanie otwartych drzwi. Powód jest inny. Otóż poza dość powszechnym już, pełnym rezygnacji oczekiwaniem, kiedy wreszcie i w jak spektakularny sposób publiczna edukacja się zawali, potrzeba praktycznych doświadczeń wskazujących, w jakim kierunku można będzie kiedyś podążyć ze zmianami. Samorzutny powrót do jakiejkolwiek znanej z przeszłości normy wydaje się raczej niemożliwy. Szkoła niepubliczna może być poletkiem doświadczalnym, niezależnie od tego, jak bardzo testowane w niej rozwiązania wydadzą się w danym momencie niemożliwe do wdrożenia w oświacie publicznej. Nawiasem mówiąc, dokładnie takie samo zdanie napisałem ćwierć wieku temu i wiem, że w owym czasie działalność STO na Bemowie skutecznie zainspirowała spore grono nauczycieli, także ze szkół publicznych.
Równie dawno już nabrałem przekonania, że obciążenie pracą w szkole nauczycieli różnych specjalności nie jest równomierne, a zrównanie pensów dydaktycznych – dla niektórych krzywdzące. Tym niemniej, nie próbowaliśmy wcześniej modyfikować tego systemu, trzymając się wiernie norm zapisanych w Karcie Nauczyciela. Chodziło o to, by nie antagonizować pracowników, no i nie odbiegać od znanych wszystkim szkolnych realiów. Teraz – w obliczu zbliżania się do ściany – wprowadzimy w końcu pewne zmiany. Choć nadal dość ostrożnie.
Zacznijmy od dodatku za wychowawstwo. W oświacie publicznej ustalono jego minimalną wysokość na 300 złotych miesięcznie i tylko niektóre samorządy oferują wyższe stawki, zazwyczaj również jednakowe dla wszystkich. Tymczasem nie powinno być, moim zdaniem, wątpliwości, że sprawowanie opieki wychowawczej nad klasą jest obciążeniem, którego wartość bardzo zależy od okoliczności. Od razu narzuca się w tym miejscu kwestia liczebności grupy. Innego nakładu pracy wymaga klasa dwudziestoosobowa, a innego licząca trzydziestu pięciu uczniów. Różnica jest w tym wypadku na tyle łatwa do zmierzenia, że od najbliższego roku szkolnego w naszej szkole dodatek za wychowawstwo tylko po części będzie jednakowy dla wszystkich – w zakresie obejmującym obowiązki niezależne od wielkości klasy. Druga część będzie proporcjonalna do liczby uczniów. Objęcie wychowawstwa w klasie liczniejszej nie będzie już skutkiem pecha albo szczególnym poświęceniem, ale dodatkowym wysiłkiem, docenionym przy wypłacie.
Oczywiście różnice w obciążeniu wychowawców nie ograniczają się do liczby podopiecznych. Swoje znaczenie może mieć obecność uczniów z orzeczeniami, atmosfera wśród rodziców, ogólna sytuacja w szkole itp. Tylko że wszystko to trudno zawczasu wycenić. Można natomiast uwzględnić post factum w dodatku motywacyjnym.
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu nauczycieli opowieść o finansowym motywowaniu brzmi jak bajka o żelaznym wilku. Bardziej regułą niż wyjątkiem jest w placówkach publicznych szczupłość funduszy na ten cel lub wręcz ich absolutny brak. W niepublicznych też bywa różnie. Jeśli jednak chcemy, by do oświaty powrócił szacunek dla jakości pracy i zaangażowania, to musimy nie tylko znacząco podwyższyć podstawowe wynagrodzenia, ale również zadbać o ich pewne zróżnicowanie, zależne od rozmaitych okoliczności.
Nie zamierzam wybiegać przed szereg i różnicować wymiaru pensum dydaktycznego nauczycieli różnych specjalności. W perspektywie systemu wydaje mi się to niezbędne, ale z różnych względów możliwe chyba tylko w warunkach swoistej „ucieczki do przodu”, czyli zauważalnej poprawy dla wszystkich, w tym nieco większej dla najbardziej obciążonych. Póki co, próbuję znaleźć się wobec tego problemu różnicując dodatki motywacyjne, których wysokość stanowi główną, ale bardzo znaczącą różnicę w mojej placówce w stosunku do szkół prowadzonych przez miasto stołeczne Warszawa.
Dodatek motywacyjny w STO na Bemowie kształtowany jest z uwzględnieniem trzech wymiarów: specyfiki stanowiska pracy, dotychczasowych osiągnięć i obciążeń, oraz dodatkowych zadań podejmowanych przez nauczyciela, niezbędnych, jeśli szkoła ma być żywą społecznością, a nie tylko zakładem drukowania podstawy programowej na mózgowych matrycach uczniów.
Specyfika stanowiska pracy powinna uwzględniać np. jego czasochłonność – to kwestia choćby sprawdzania prac pisemnych, próbnych egzaminów, ale także liczbę uczniów pod opieką czy czas dojazdów w sytuacji wymuszonego przez okoliczności zatrudnienia w kilku miejscach. Jest skądinąd absurdem, gdy jeden nauczyciel przedmiotu w ramach etatu musi oświecać, na przykład, pięć setek uczniów, ale póki się z tego nie wywikłamy (a sposoby da się znaleźć, po uprzedniej zmianie gatunku ludzi zarządzających edukacją), należałoby to także brać pod uwagę. W obecnych warunkach w zakresie specyfiki nieuchronnie trzeba również uwzględniać specjalność zawodową, w przeciwnym razie bowiem nauczanie przedmiotów ścisłych, i niektórych innych, będzie można rychło ze szkół wyprowadzić niczym sztandar – z powodu absolutnego braku chętnych do pracy. Pozostawiając w roli pamiątek muzealnych wyposażenie zakupione w ramach programu „Laboratoria przyszłości”.
Druga i trzecia składowa dodatku motywacyjnego może być sensownie ustalana jedynie „z dołu”. Dopiero po zakończeniu roku szkolnego widać, jakim wyzwaniem dla poszczególnych nauczycieli była praca z tą czy inną klasą, w tym z uczniami o specjalnych potrzebach edukacyjnych; jakie odnieśli sukcesy (na które składają się zarówno laury w konkursach, jak możliwie harmonijne funkcjonowanie całej grupy, a w niej poszczególnych uczniów). Również dopiero w podsumowaniu roku widać, kto jakim nakładem pracy przyczynił się do wzbogacenia życia społecznego szkoły. To, że przygotowanie okolicznościowej akademii (wcale nie uważam, że jest to coś w szkole niepotrzebnego!) spada zazwyczaj na nauczyciela języka polskiego, a nie matematyka czy chemika, nie jest rozwiązaniem jedynym możliwym – lepiej, żeby utalentowany organizator dowolnej specjalności został za to uhonorowany przy okazji przyznawania dodatku. I tak dalej.
Opisany powyżej sposób kształtowania dodatków motywacyjnych wdrażamy od lat w STO na Bemowie. Sprawdza się całkiem nieźle. Nowością w nadchodzącym roku będzie przyłożenie większej wagi do specyfiki poszczególnych specjalności. Do przodu z tego tytułu pójdą wszyscy, ale niektórzy bardziej niż inni.
Bez żadnych zmian w sposobie wynagradzania nauczycieli polska edukacja rozpadnie się w naprawdę krótkim czasie. Pociągną ją jeszcze tylko desperaci, pasjonaci i ludzie o ogromnej tolerancji, których w sumie jest zaskakująco dużo, ale zbyt mało, żeby utrzymać system. Jeśli ma być mowa o prawdziwej jakości, zmiany nie mogą być sztuczkami księgowymi ministra, typu podniesienia wynagrodzeń w tej samej proporcji, co pensum dydaktycznego, ale muszą opierać się na zwiększeniu nakładów. Chwilowo jest to dostępne wyłącznie w szkołach niepublicznych i w praktyce oznacza przerzucenie przez państwo na część społeczeństwa kosztów finansowania edukacji na jakim takim poziomie. Zmiana tego stanu rzeczy wymaga jednak nie tylko odsunięcia obecnej ekipy rządzącej Polską, ale również odpowiedniej świadomości u tych, którzy mieliby ją zastąpić.
Jeśli podczas dotychczasowej lektury ktoś z Czytelników zastanowił się nad wkładem pracy niezbędnym, aby w miarę sprawiedliwie ustalić dodatki motywacyjne wg zaprezentowanej przeze mnie koncepcji, to spieszę potwierdzić podejrzenia, że jest to bardzo pracochłonne. Alternatywą jest działanie siłą rozpędu i przyzwyczajenia, ale najwyraźniej coraz większa rzesza nauczycieli nie ma już ochoty godzić się z taką sytuacją.
Jeśli natomiast Czytelnik zadumał się nad tym, że Pytlak bloger narzeka na zbyt wielką liczbę wakacyjnych publikacji na temat oświaty, a jednocześnie sam podczas urlopu produkuje kolejne teksty, to spróbuję wyjaśnić ten stan rzeczy w następnym planowanym artykule, pt. „Dlaczego wciąż jeszcze są nauczyciele?”.
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
A ja pamiętam, że "S" w 1981 wywalczyła taki zapis KN (uchwalonej już w 1982 r.), że za każdą godzinę z klasą liczącą ponad 25 osób(!) płacono bodaj 2 zł za kazdego "nadmiarowego" ucznia. I parę lat to funkcjonowało. Po czym uznano, że to "godzi w godność nauczyciela" i skasowano :-( To była bariera przed takimi "oszczędnościami" ... ;-)
Skomentował Danuta Adamczewska-Królikowska
Włodku, nie tylko dodatek do płacy za zwiększoną liczebność w klasie była jakimś rozwiązaniem. Jeszcze bardziej poprawiał organizację pracy oraz efektywność nauczania podział na grupy w przedmiotach przyrodniczych. Najlepiej wspominam ten czas, gdy ucząc fizyki i chemii w wymiarze 2h/tyg miałam 1 lekcję dzieloną na grupy. Organizowałam to tak by lekcje, na których lepszy był mój pokaz doświadczeń lub wykład były z całą klasą, a te z podziałem zawsze były z ćwiczeniami samodzielnymi (indywidualnymi lub grupowymi) uczniów. Gdy rozpoczęto oszczędzanie za wszelką cenę nigdy potem nie uzyskiwałam już takich efektów.
Skomentował Norbert
Jak zwykle świetny artykuł Jarosława. Jego propozycje dotyczące przyznawanego nauczycielom dodatku motywacyjnego są bardzo sensowne. Gdy pracowałem w świętokrzyskim kuratorium oświaty realizowaliśmy tam ciekawy projekt ze środków unijnych dotyczący ogólnie jakości edukacji. Jednym z jego elementów było opracowanie wzorca z w miarę wszystkimi kryteriami przyznawania dodatku motywacyjnego. Na pewno jest on gdzieś na stronie KO. Mam go też gdzieś w swoich plikach. Mogę zainteresowanym udostępnić. Temat ciekawy i ważny ale nie pierwszoplanowy. Bez realnej i radykalnej podwyżki naszych wynagrodzeń i zmian systemowych wszystko to o tzw. d...otłuc!!
Skomentował Magdalena
A nauka w klasach maturalnych ? Stawka godzinowa jest znacznie niższa niż w klasach młodszych, a pracy jest znacznie więcej. Czy nie należało by pomyśleć o większym dodatku dla nauczycieli przygotowujących do egzaminu maturalnego ? Co państwo o tym myślą ?