Blog
Co dalej po "dobrej zmianie"?
(liczba komentarzy 7)
Statystyki odwiedzin bloga „Wokół szkoły” pokazują, że artykuły stanowiące bieżącą publicystykę oświatowo-polityczną (takie jak „Pani minister w trzech interakcjach…” czy „Houston, mamy problem!”) mają wielokrotnie więcej czytelników niż teksty bardziej refleksyjne, wśród których szczególnie mizernym odbiorem odznaczył się „System edukacji w służbie społeczeństwa”. Smuci mnie to, choć niespecjalnie zaskakuje, bowiem powszechnie wiadomo, że „klikalność” jest wprost proporcjonalna do ładunku emocjonalnego przekazu. A zatem czytanie o błędach i kłamstwach minister Anny Zalewskiej stanowi dla przeciwników „dobrej zmiany” – lwiej części odbiorców mojej publicystyki – zdecydowanie większą atrakcję niż lektura rozważań, czemu powinien służyć system edukacji. Pierwsze przyjemnie umacnia w przekonaniu, że pani Zalewska i jej reforma, to jedna wielka katastrofa. Drugie w obecnej sytuacji wydaje się jałowe. A w każdym razie – nie budzi emocji.
Niestety, nawet jeśli bardzo źle oceniać obecną reformę, sama zmiana władzy, bez dobrego pomysłu na przyszłość, to za mało, żeby żyć potem (w placówkach oświatowych) długo i szczęśliwie. Kiedy uda się odsunąć obecną ekipę rządzącą, potrzeba znalezienia odpowiedzi na pytanie, co dalej z polską edukacją, stanie się nagle paląca. Chwilowo wygląda, że może być z tym problem…
Żeby nie być gołosłownym, proponuję przenieść się na chwilę do sfery political-fiction. Oto obecna szefowa MEN przechodzi do historii, a wraz z nią cała „dobra zmiana”. Co może uczynić w sferze edukacji nowa władza – przyjmijmy optymistycznie, że otwarta intelektualnie i racjonalna?
Przywrócić gimnazja? To znaczy, zafundować kataklizm kilku kolejnym rocznikom młodych ludzi i nową „wędrówkę ludów” rzeszy nauczycieli? Na zdrowy rozum – nie powinna.
Zmienić podstawę programową? To jest dużo bardziej realne, ale trzeba pamiętać, że miliony uczniów będą w środku cyklu kształcenia, przygotowując się do egzaminów opartych na obecnej wersji tego dokumentu. Zadziałanie metodą pani Zalewskiej, czyli wprowadzenie „w biegu” kolejnej reformy, byłoby irracjonalne. Nawet gdyby uznać to za mniejsze zło, byłoby ono i tak monstrualnej wielkości.
Sypnąć groszem nauczycielom? Powiedzmy sobie wprost – żadna władza tego nie uczyni. Bez zasadniczej zmiany organizacji pracy szkół w ogóle, a nauczycieli w szczególności, nie da się znacząco podnieść zarobków półmilionowej rzeszy pracowników oświaty. Tym bardziej, że 500+ i inne pomysły socjalne PiS raczej w polskim krajobrazie pozostaną. No chyba, że wybuchnie głęboki kryzys ekonomiczny, ale wtedy edukacja tylko umocni się na szarym końcu listy rządowych priorytetów.
Niektórzy upatrują źródło optymizmu w całym szeregu pomysłów zmian, powstających oddolnie w środowisku oświatowym, niekiedy z powodzeniem wdrażanych przez pojedynczych nauczycieli, bądź zespoły pedagogiczne. Mam tu na myśli, na przykład, bardziej przyjazne ocenianie lub wręcz nauczanie bez ocen, albo odchodzenie od tradycyjnych przedmiotów na rzecz projektów. Pojawiają się też postulaty porzucenia systemu klasowo-lekcyjnego, zwiększenia zakresu autonomii nauczycieli i/lub uczniów, ograniczenia prac domowych i wiele innych. Świetnie się o tym czyta i rozmawia, z podziwem śledzi relacje osób, które propagują pozytywne doświadczenia. Sam długo podzielałem przekonanie, że metodą takich lokalnych, spontanicznych innowacji, możliwe jest nadanie polskiemu szkolnictwu nowego oblicza. Ostatecznie doszedłem jednak do przekonania, że nowinek pedagogicznych nie da się wprowadzić w skali całego państwa bez wsparcia w postaci rozwiązań systemowych. Jeśli jakakolwiek nowa władza oświatowa spróbowałaby zrealizować tylko najbardziej popularne postulaty i pomysły, nie zadbawszy o spójność całości, powstałby bałagan większy niż przy „dobrej zmianie” i znowu przyszłoby spisać na straty kilka roczników młodych ludzi. Nie wykluczałbym też buntu zdezorientowanych rodziców i nauczycieli, którzy w swojej masie są zadziwiająco mocno przywiązani do tradycyjnego modelu szkoły, nawet jeśli coś ich w nim uwiera.
W dzisiejszym świecie wszystko ma przebiegać błyskawicznie, a efekt każdej zmiany powinien być natychmiast widoczny, sprawdzony i pozytywny. Obawiam się jednak, że w oświacie to tak nie zadziała – zbyt wielka jest bezwładność systemu. Sądzę, że wizja możliwej do przeprowadzenia i spójnej wewnętrznie powszechnej zmiany edukacyjnej może powstać jedynie w toku uporządkowanej, merytorycznej debaty, obejmującej ogół powiązanych zagadnień, a nie tylko te, które są chwilowo najbardziej popularne, albo najbardziej dotkliwie doskwierają uczniom, rodzicom i nauczycielom.
Rozumiem argumenty, że nie mamy czasu, że świat nam ucieka, a młode pokolenie się marnuje itp., ale myślę, że możliwość szybkiego i sensownego zreformowania systemu edukacji, bez uprzedniej rzetelnej refleksji i dyskusji, po prostu nie istnieje. Można natomiast i warto możliwie szybko przeprowadzić taką debatę, nie czekając, aż zaskoczy nas zmiana władzy.
Tylko jak się do tego zabrać? No i kto miałby to robić?
Algorytm, jaki proponuję, jest prosty (choć oczywiście diabeł będzie tkwił w szczegółach). Składa się z pięciu kroków:
1) Zadeklarowania celów systemu edukacji.
2) Ustalenia elementów bazowych (kierunkowych) dla całego systemu.
3) Dyskusji w zespołach tematycznych nad zagadnieniami szczegółowymi.
4) Uzgodnienia propozycji przygotowanych przez zespoły tematyczne.
5) Wypracowania i zredagowania dokumentu końcowego.
Zbierając się do pierwszego kroku należy mieć świadomość, że nie istnieje jeden uniwersalny zestaw celów, których osiągnięciu może służyć system edukacji. Możliwości jest wiele, a to pociąga za sobą konieczność dokonania wyboru. Ogłoszona na jego podstawie deklaracja celów, swoisty manifest inicjatorów debaty, stanie się fundamentem dla dalszych rozważań, wiążąc wszystkich dyskutantów.
Nie będę rozwijał tego wątku, bowiem szerszą analizę zaprezentowałem już w artykule „System edukacji w służbie społeczeństwa” i tamże zawarłem własną propozycję konkretnego zestawu takich celów. Podkreślam raz jeszcze – jedną z wielu możliwych. Natomiast, skoro już wspomniałem o inicjatorach debaty i jej uczestnikach, to w tym miejscu odpowiem na pytanie, kto konkretnie miałby realizować zaproponowany plan działania.
Inicjatorzy, to niewielka grupa ludzi z różnych przyczyn szczególnie zainteresowanych kształceniem młodego pokolenia. Ideałem byłoby zgromadzenie w tym gronie przedstawicieli pełnego spektrum sił politycznych, ale rozpatrywanie takiej możliwości jest w naszym kraju dzisiaj zwykłą stratą czasu. Na ponadpartyjny konsensus w sprawach edukacji nie ma co liczyć. A skoro tak, to – nieco paradoksalnie – debata powinna być wsparta przez jakąś liczącą się siłę polityczną. Tylko w takim przypadku powstanie perspektywa przełożenia w przyszłości jej rezultatów na konkretne działania instytucji państwowych.
Zdaję sobie sprawę, że polityczne uwikłanie debaty może u wielu osób wywołać niechęć. Niestety, kształt polskiej demokracji jest taki, jaki jest i zakładając, że nie będzie coraz bardziej odbiegał od standardów europejskich, pozostanie oparty na systemie partyjnym. Tylko ugrupowania dysponujące większością parlamentarną mają możliwość reformowania różnych dziedzin życia społecznego, w tym także systemu edukacji.
O ile grupa inicjatywna nie może być zbyt liczna, o tyle liczba uczestników zasadniczej debaty ograniczona jest jedynie możliwościami logistycznymi. Im więcej indywidualnych doświadczeń, punktów widzenia i interesów znajdzie odbicie w dyskusji, tym lepiej. Oczywiście, dobrze by było, gdyby w takim gronie byli reprezentowani przedstawiciele nauki, nauczyciele, rodzice, przedstawiciele samorządów, związków zawodowych i organizacji pozarządowych działających w sferze oświaty. Jednak w inicjatywie rodzącej się w opozycji do obecnej władzy, trudno o przyjęcie precyzyjnego klucza doboru – największe znaczenie będzie miała chęć i dobra wola konkretnych osób. Potencjalnych dyskutantów z pewnością jednak nie zabraknie.
Aby zainspirować dyskusję w tak zróżnicowanym gronie, a zarazem sięgnąć do przydatnego w omawianej tematyce dorobku naukowego, zaproponowałbym przyjęcie na wstępie kanonu od kilku do kilkunastu zwartych publikacji, z którymi powinni zapoznać się wszyscy uczestnicy debaty. Sądzę, że można by zwrócić się o rekomendacje w tym względzie do uznanych autorytetów pedagogicznych, dobrze znających realia polskiej oświaty.
* * *
Trzy kolejne kroki proponowanego algorytmu przybliżę Czytelnikowi uciekając się do metafory „okrągłego stołu”. Ten mebel, mający swoje miejsce w najnowszej historii naszego kraju, jest dla mnie symbolem porozumienia. Symbolizuje również sposób prowadzenia poważnej dyskusji, polegający na uzgadnianiu najważniejszych kwestii w gronie siedzących przy nim dyskutantów, z wykorzystaniem propozycji szczegółowych, wypracowywanych w zespołach tematycznych, określanych mianem „podstolików”.
A zatem w kroku drugim centralne miejsce rezerwuję dla okrągłego stołu, przy którym zostaną ustalone najważniejsze zasady, określające (i narzucające) kierunki działania w sprawach szczegółowych, pożądane w świetle zadeklarowanych uprzednio celów systemu edukacji. Przedmiotem obrad uczyniłbym cztery zagadnienia:
- podstawę programową,
- wymagania egzaminacyjne,
- plan nauczania,
- zasady oceniania i promowania.
Zanim Czytelnik żachnie się, że tyle jest ważniejszych kwestii w edukacji, niż proponowana przeze mnie biurokracja, niech jednak zwróci uwagę, że właśnie za pośrednictwem wymienionych tutaj regulacji państwo określa pedagogiczny wizerunek systemu oświaty. A to przecież jest fundament.
Muszę podkreślić, że celem dyskusji na tym etapie nie jest opracowanie szczegółowych dokumentów (na przykład, projektu podstawy programowej), a jedynie przyjęcie ich ogólnych założeń. Na przykład:
Jak powinna być sformułowana podstawa programowa? Czy powinna liczyć kilkaset stron i szczegółowo opisywać treści kształcenia kilkunastu przedmiotów, czy może jedynie stron piętnaście, sprowadzając się, na przykład, do edukacji polonistycznej, matematycznej, języka obcego i wychowania fizycznego, w każdej z tych dziedzin dając nauczycielowi jedynie wskazówki do pracy? A może przyjęta zostanie jeszcze inna propozycja? Tak czy inaczej, z punktu widzenia dalszej debaty, toczonej choćby przy „podstoliku” poświęconym nauczycielom, kształt podstawy programowej jest kwestią fundamentalną, którą trzeba uzgodnić jak najwcześniej.
Temat podstawy programowej pociąga za sobą kwestię etapów kształcenia, na jakie zostaje podzielony czas nauki szkolnej. Przyjdzie zmierzyć się z tym tematem, choć pragmatyzm będzie podpowiadał, by utrzymać podział wprowadzony przez reformę Zalewskiej.
Jakie egzaminy będą obowiązywały uczniów w projektowanym właśnie systemie, i jaki będzie ich cel? Jak sformułować wymagania egzaminacyjne? Czy oprzeć je na sążnistej podstawie programowej, czy tworzyć sylabusy, określające szczegółowe wymagania, stanowiące dopełnienie podstawy okrojonej do kilkunastu stron? Może są jeszcze inne możliwości?
Czy utrzymać sztywny plan nauczania – wymarzony dla biurokratów, ale stanowiący kulę u nogi dla innowacyjności pedagogicznej? Są przecież inne możliwości. Na przykład, państwo finansuje określoną liczbę godzin zajęć w tygodniu, z czego trzy czwarte wg urzędowego planu nauczania, a pozostałe do uznania danej placówki (oczywiście w porozumieniu z jej organem prowadzącym). Ile to dawałoby możliwości działania! Szkoła dysponująca fantastycznym, charyzmatycznym nauczycielem muzyki, dla którego w obecnym systemie ma do zaoferowania 6 godzin zajęć, mogłaby potroić ten wymiar, stawiając na poszerzoną edukację muzyczną. To tylko pierwszy z brzegu pomysł…
Niech Czytelnik wybaczy mi tę odrobinę entuzjazmu i nie podpowiada z politowaniem, że w większości szkół godziny „do uznania” zostaną przeznaczone na przedmioty egzaminacyjne, a genialny muzyk, szerzący swoją sztukę w potrójnym wymiarze godzin może wpaść pod samochód i tyle będzie tego poszerzonego programu edukacji artystycznej. A może jednak chociaż część swobodnych godzin zostanie przeznaczona na zajęcia projektowe, niechby nawet powiązane tematycznie z przedmiotami egzaminacyjnymi?! A może muzyk pracujący w jednym miejscu będzie bardziej bezpieczny, niż podróżujący między trzema lub czterema placówkami, by oświecać w nich dzieci w zawrotnym wymiarze 45 minut tygodniowo. A może danie ludziom pewnego zakresu swobody będzie w ostatecznym rozrachunku bardziej dla państwa opłacalne? Nauczyciele traktowani jak istoty bez woli i rozumu tacy właśnie się stają. Podobnie dyrektorzy szkół. Jedni i drudzy nie wykształcą nikogo twórczego, jeśli sami będą zmagać się z drobiazgowymi ograniczeniami.
Co by nie było – trzy wskazane powyżej regulacje, wraz z zasadami oceniania i promowania (oby jak najprostszymi), determinują działanie całego systemu i jako takie powinny być uzgodnione na poziomie koncepcji, zanim w kolejnym kroku przystąpią do pracy zespoły tematyczne.
Dyskusja w „podstolikach” stanowi najszerzej zakrojony element całej debaty. Do uzgodnienia pozostaje, ile grup dyskusyjnych należy powołać. Ja proponuję sześć, z następującymi zakresami tematycznymi:
- nauczyciel,
- placówka oświatowa,
- zarządzanie systemem,
- specjalne potrzeby edukacyjne,
- kształcenie zawodowe,
- finansowanie edukacji.
W tych sześciu sferach zmieściły się wszystkie zagadnienia szczegółowe, jakie przyszły mi do głowy podczas pisania tego artykułu.
W kolejnym, czwartym już kroku odbędzie się uzgodnienie materiałów wypracowanych w ramach „podstolików”. Każdy podział tematyczny jest po części sztuczny i pewne zagadnienia będą się zazębiać albo przenikać. Prawdopodobnie niektóre rekomendacje zespołów okażą się sprzeczne. Na tym etapie wszystkie rozbieżności i sprzeczności będą musiały zostać przedyskutowane i ostatecznie uzgodnione.
Krok piąty, to praca redakcyjna kilkuosobowego grona osób, których zadaniem będzie napisanie przystępnym językiem raportu z debaty. Ten dokument powinien stanowić wypracowaną zbiorowym wysiłkiem, nadającą się do upowszechnienia wizję przyszłego kształtu polskiego systemu oświaty. Do wykorzystania przez patronujące przedsięwzięciu siły polityczne jako ich program w dziedzinie edukacji.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że uwieńczenie powodzeniem kroku piątego oznacza w istocie jedynie stanięcie na początku drogi, którą trzeba będzie przejść, by w przypadku zaistnienia korzystnej sytuacji politycznej uzgodnić przygotowane propozycje z partnerami społecznymi, a następnie przełożyć je na język ustaw i rozporządzeń, bazując na sensownym harmonogramie zmian. Wydaje się to perspektywą bardzo odległą. Jednak nic w polityce nie trwa wiecznie, więc warto być przygotowanym na pojawienie się możliwości podjęcia takich działań.
Czego życzę sobie i wszystkim, którzy nie zgadzają się z wizją edukacji wprowadzaną w życie przez obecne władze naszego kraju.
Dodaj komentarz
Skomentował Xawer
Obawiam się, że marzy się Panu rzecz wewnętrznie sprzeczna, ergo niemożliwa, jeśli ma mieć jakieś treści, a nie stać się zbiorem pięknie brzmiących frazesów i deklaracji bez pokrycia. Bardzo trafnie Pan zauważa (w pełni się z tym zgadzam), że "nie istnieje jeden uniwersalny zestaw celów, których osiągnięciu może służyć system edukacji". Jakiekolwiek poszukiwanie celu powszechnego do niczego nie doprowadzi, bo co się spodoba jednym, to będzie sprzeczne z oczekiwaniami innych i nie zaakceptują takiej zmiany. Poza wegetacją status quo, jedynym możliwym, w miarę powszechnie akceptowalnym rozwiązaniem, jest rezygnacja z definiowania jakichkolwiek wspólnych celów i pozostawienie tego każdemu człowiekowi. Poszukiwanie wspólnego rozwiązania, zwłaszcza "wiążąc wszystkich dyskutantów" jest działaniem jałowym i skazanym na niepowodzenie. "Na tym etapie wszystkie rozbieżności i sprzeczności będą musiały zostać przedyskutowane i ostatecznie uzgodnione." Będą musiały, ale nie zostaną, jeśli będą w nich jakiekolwiek treści, a nie wyłącznie górnolotne frazesy w rodzaju "celem nadrzędnym jest dobro dziecka". Treści są nieuzgadnialne.
Coś, co marzy się Panu jako konferencja ekumeniczna, w marzeniach obejmująca nawet muzułman, żydów, buddystów, hiduistów ... nawet ateistów, musi się przekształcić w Sobór Trydencki, skąd wszyscy, mający zdania istotnie różne od grupy inicjatywnej, zostaną wyeliminowani. Lub, bardziej prawdobodobne, nie zostaną zaproszeni albo odmówią udziału. Jeśli warunkiem jest uznanie prawd uchwalonych kanonów, w rodzaju, że Chrystus jest obecny w hostii realnie, to nie ma miejsca dla protestantów, prawosławnych, nie mówiąc o innych religiach. Wszyscy mają to uznać, a jeśli ktoś głosi inaczej, to podlega anatemie.
Jedynym wyjściem jest albo narzucenie brutalną siłą przez silną mniejszość swojego stanowiska wszystkim innym, albo uznanie, że religia (edukacja) jest indywidualną, prywatną sprawą każdego człowieka z osobna, rezygnacja z prób ustanowienia jakiegokolwiek wyznania obowiązującego wszystkich i pozwolenie by każdy wyznawał i uczył swoje dzieci czego tylko zechce, choćby nam się to nie podobało i sprzeczne z naszym kanonicznym poglądem.
Pokój Westfalski marzy mi się znacznie bardziej, niż 30-letnia "dyskusja" między protestantami a katolikami.
Porównanie z "okrągłym stołem" jest o tyle chybione, że tamto dotyczyło negocjacji dwóch stron (choć jednej nie całkiem spójnej) nad przejęciem władzy przez jedną od drugiej. Negocjacji, których jedynym wspólnym celem było uniknięcie masowego rozlewu krwi. Podstoliki nie służyły wypracowaniu pomiędzy różnymi grupami opozycji wspólnego stanowiska, jak urządzić Polskę, gdy już PZPR odejdzie w niebyt, tylko wypracowaniu kompromisów z PZPR, jakie rozwiązania przejściowe są akceptowalne zarówno dla abdykujących, jak i dla przejmujących władzę. Dziś takiej sytuacji nie mamy ani trochę: ani system edukacji państwowej nie rozsypał się, ani min. Zalewska nie musi poszukiwać gwarancji bezpieczeństwa, jakich potrzebowali abdykujący Kiszczak i Jaruzelski, ani wreszcie władze ministerialne nie działają w oparciu o gołą przemoc, ale podlegają procedurom demokratycznym. Których nie trzeba zastępować ad hoc tworzonymi rozwiązaniami w rodzaju "wasz prezydent, nasz premier". Na szczęście, dziś bezkrwawa zmiana władzy wymaga nie "porozumień i dialogu" ale uzyskania większości wyborczej. "Okrągły stół" był tu protezą nie istniejących wtedy procedur demokratycznych. Nie postuluje Pan chyba prowadzenia tych "podstolików" w postaci twardych negocjacji z PiS-em i ludźmi Zalewskiej?
"Genialny muzyk" nie tyle wpadnie pod samochód, co raczej jest takich muzyków śladowo mało, a ci, co są, to raczej nie palą się do pracy w szkołach państwowych. Jeśli już któryś ma ciągoty do dydaktyki, to założy własną prywatną szkołę muzyczną, a jeszcze pewniej będzie dawał prywatne indywidualne lekcje. Gdzie żadne limity w rodzaju podziału miejsc w kontraktowym Sejmie ani między godziny "urzędowe" i "wolne" nie muszą w ogóle obowiązywać. Problemem szkół państwowych (choć już nie prywatnych) jest brak możliwości spowodowania, by zalęgli się w nich genialni muzycy, a nie totalne miernoty.
Może nie "genialni", ale "dobrzy" muzycy trafiają się nawet w powiatowych domach kultury, ba nawet w państwowych szkołach muzycznych nie najgorsi. Jaką motywację mieliby do wyboru pracy w regularnej szkole zamiast takiego domu kultury albo szkoły muzycznej?
Swoją drogą, to jest Pan ostrożniejszy od Mazowieckiego w Magdalence: tylko 25% godzin wolna, a 75% dla Zalewskiej? 29 lat temu dostaliśmy od komuny 35% wolnych miejsc! I jeszcze cały Senat. I tylko na jedną, przejściową kadencję - potem już PZPR nie miał żadnych, zarezerwowanych dla siebie miejsc.
Zwracam uwagę, że przy wolnościowym podejściu z "czterech zagadnień" pozostaje wyłącznie drugie - przynajmniej tak długo, jak centralne matury służą rekrutacji na studia, nie tylko w Polsce, ale w UE. Te wymagania matur centralnych są jednak dość zewnętrzne - są tu pewne ujednolicenia między krajami UE, co lepsze szkoły i tak przyjmują zamiast nich program przygotowujący do IB. Pozostałe 3 zagadnienia są pochodne wobec zewnętrznej weryfikacji egzaminacyjnej, oczekiwań programowych rodziców i nie ma żadnych powodów, by były jednolite.
Wszystkie te zagadnienia powinny być suwerennie regulowane przez właściciela szkoły: właścicieli szkół prywatnych, uzależnionych wprost od popytu na ich usługi, albo od ministra w przypadku szkół państwowych. Nie ma powodu, by istniały jakiekolwiek zewnętrzne regulacje programowe, którym musiałby się Pan podporządkowywać. To sprawa zakresu kompetencji do dyskrecjonalnego ustalenia między Panem i zarządem STO, żadnym podstolikom i konferencjom powszechnym nic do tego.
Skomentował Jarosław Pytlak
Co do metafory "okrągłego stołu", przyznaję Panu rację - nie jest trafna. Może powinienem był zapropować kawiarnię z centralnym stołem I stolikami na boku...
Co do innych uwag, to bardzo wzbogacają spojrzenie na poruszony przeze mnie temat, a ich słuszność każdy czytelnik może sam rozważyć.
Skomentował Baca
Moduł szkoły 8+4 jest nie efektywny, zwłaszcza w układzie gdzie szkoły podstawowe to bardzo często szkoły małe. W tych szkołach utrzymanie pracowni z prawdziwego zdarzenia jest nie uzasadnione ekonomicznie. Poza tym potrzeby edukacyjne i wychowawcze nastolatków inne od dzieci.
Jakimś rozwiązaniem byłoby wprowadzenie modelu 6 plus 6 lub 7 plus 6 z obniżeniem wieku szkolnego.
Skomentował dwakretki
Jestem nauczycielem ogólnokształcącej szkoły artystycznej i ze smutkiem zauważam, że w swojej utopijnej wizji nie uwzględnił Pan szkolnictwa artystycznego. Rozumiem, że inne ministerstwo się nami opiekuje ale ze względu na pion ogólnokształcący musimy być brani poważnie pod uwagę.
Ostatnie zmiany spowodowały dla nas ogromne kłopoty, gdyż równocześnie jesteśmy szkołą pracującą w modelu 8+4 (pion ogólnokształcący) i 6+6 (pion artystyczny).
Uczniowie klasy siódmej mają po 39 godzin lekcyjnych w tygodniu (bo do ogólnokształcącej siatki godzin dochodzą przedmioty artystyczne), w klasie ósmej lżej nie będzie...
Zagubiona została korelacja treści między przedmiotami, a podstawy programowe są przeładowane (np. w jednym z przedmiotów artystycznych dołożono treści obejmujące całe stulecie nie dodając godzin lekcyjnych. Zamiast ćwiczyć treści nauczyciel może tylko o nich informować).
Dla mnie głównym problemem jest życzeniowe założenie, że każdy uczeń musi umieć wszystko ze wszystkiego.
Skomentował Jarosław Pytlak
@dwakretki - przyznaję, że podporządkowanie innemu ministerstwu szkół artystycznych usunęło je z pola widzenia. A ja nawet nie wiedziałem, że po "reformie" mamy tam taka hybrydę 8+4 I 6+6. Mea culpa. Inna sprawa, że ten komentarz, to pierwszy w moim, wcale nie małym otoczeniu, głos osoby z tego środowiska. Witam zatem na pokładzie "Utopii".
A jeśli już o utopii mowa..., to która część mojej propozycji jest istotnie utopijna? Oczywiście jeśli nie uznać za utopię tego, że w ogóle snuje się jakieś wizje przyszłości... Wydaje mi sie, że proponowany przeze mnie pomysł debaty daje się jednak wyobrazić w praktyce. Ale może faktycznie, to tylko fantazja.
Skomentował dwakretki
Pesymistyczne biorąc utopią może być sama możliwość dogadania się bo zakłada chęć rozmów i dialog - obecnoe dominują monologi i okładanie się na argumenty.
Inną sprawą jest to, że papier jest cierpliwy. Teoretycznie i na papierze można tworzyć strategie, plany wynikowe, rozkłady materiału i inny papierologiczny bałagan i nie trzeba brać pod uwagę tego, jak to wygląda w życiu.
Skomentował Jarosław Pytlak
A są tacy, co twierdzą, że ja jestem pesymistą... :-).