Blog
Dyrektora Pytlaka impresje ze spacerów po szkole. Przedpołudnie
(liczba komentarzy 0)
Około wpół do dziewiątej korytarze szkolne pustoszeją. Znikają z nich zapóźnieni uczniowie i ostatni rodzice, którzy załatwili już swoje sprawy w sekretariacie. Mogę zaszyć się w gabinecie, w którym spędzam pozostałą część pierwszej lekcji. Nie żebym lubił pracę biurową, nic z tych rzeczy. Po prostu rano zawsze muszę „zebrać się z rozumem”, to znaczy ustalić hierarchię spraw pilnych, bardzo pilnych i pilnych ekstremalnie, którym powinienem poświęcić uwagę dzisiaj (albo przedwczoraj), uwzględniając oczywiście również to, co narodziło się tego poranka, i dotarło do mojego gabinetu wraz z nieocenioną panią Krysią z sekretariatu, albo z jakimś zaaferowanym nauczycielem. Potem muszę się tym wszystkim zająć.
W bezkresie urzędowych obowiązków dyrektora miłym urozmaiceniem są przerwy międzylekcyjne. Na pierwszą z nich zazwyczaj umawiam się wcześniej z uczniami, którzy mają do mnie jakąś sprawę. A to ktoś przynosi książeczkę turystyczną, w której zebrane punkty dojrzały już do weryfikacji w PTTK-u, a to reprezentant samorządu przychodzi omówić jakiś planowany wydatek, a to wreszcie spotykam się z moimi „projektowiczami”, by porozmawiać o zbliżającej się wycieczce, lub pracy, którą właśnie wykonują. Piętnaście minut, bo tyle trwają w naszej szkole przerwy pomiędzy lekcjami, to dość czasu, by załatwić kilka takich spraw, nabierając przy okazji pewności, że życie społeczne szkoły toczy się swoim normalnym trybem.
Zbliżanie się godziny 9.30 obwieszcza narastający w krótkiej chwili gwar na korytarzu. To pierwszaki maszerują na śniadanie. Tak się składa, że urzęduję dokładnie na szlaku łączącym drugie piętro, które zajmują najmłodsi uczniowie szkoły pospołu z gimnazjalistami, z przyziemiem, gdzie mieści się stołówka. Sześciolatki pokonują tę drogę trzy razy dziennie, tam i z powrotem, a według ich pierwszego przemarszu mógłbym z powodzeniem regulować zegarek. Jeśli wychodzę wtedy przed drzwi gabinetu, aby przywitać się z dziećmi i nauczycielkami, już na pierwszy rzut oka widzę panujący nastrój. Zazwyczaj buzie są uśmiechnięte, widać pewien luz w szeregach, które mimo to karnie podążają za jedną z wychowawczyń. Czasem jednak czuje się atmosferę skupienia, pani wiodąca grupę ma minę surową, a dzieci trzymają palce wskazujące na wydętych buziach – niechybnie hałas uczyniony przez nie wcześniej, na schodach, był zdecydowanie zbyt duży i grupa dostała burę.
Maluchy wędrujące z palcem na ustach na mój widok odczuwają wyraźny dysonans poznawczy. Z jednej strony wiedzą, że powinny zachować ciszę, z drugiej – czują się w obowiązku przywitać pana dyrektora. Skutkuje to cały szeregiem bezgłośnych pozdrowień „Dzień-do-bry-pa-nie-dy-rek-to-rze!”, wypowiadanych samym ruchem ust, spod trzymanego wciąż na nich palca. Oczywiście diabli biorą w tym momencie już wcześniej i tak wątłą ciszę, ale czyż można się gniewać za ten odruch serdeczności?! Skądinąd jest fascynujące, że małe dzieci, nawet jeśli bardzo starają się być cicho i pomagają sobie przy tym trzymaniem palców na ustach, i tak generują gwar wystarczający do wywabienia mnie z gabinetu...
Jeśli panuje dobry nastrój, odbywa się spektakl pod tytułem: „Przybij piątkę panu dyrektorowi”. Wyciągam dłoń i otrzymuję w porywach do trzydziestu ośmiu klepnięć od dzieci i pań nauczycielek, które też przyłączają się do zabawy. Czasem ktoś z młodych ludzi robi unik, co oznacza, że albo znalazłem się w chwilowej niełasce, albo po prostu jego szklanka jest dzisiaj do połowy pusta i nie ma chęci na serdeczności. Trudno, każdy ma prawo do swoich smuteczków.
Kiedy jest ładna pogoda, za oknami mojego gabinetu, wychodzącymi wprost na szkolne boisko, niemal na każdej przerwie pojawiają się w polu widzenia gimnazjaliści, wybiegający, żeby pokopać piłkę. Patrzę na nich z odrobiną nostalgii, bo pomijając sztuczną trawę w miejscu asfaltu i „pumy” lub „adidasy” zamiast pepegów, wygląda to dokładnie tak, jak w czasach mojej młodości, kiedy każdą przerwę spędzaliśmy grając „w gałę”. Co prawda, znakiem czasów jest dzisiaj pytanie, kto odpowiada za bezpieczeństwo tych młodych ludzi, jednak obserwacja z okna niezmiennie upewnia mnie, że chłopcy zachowują się całkiem rozsądnie. Nic w tym dziwnego, bowiem samodzielność jest matką poczucia odpowiedzialności, a zaufanie – jego ojcem. Jedyny problem miewamy z punktualnością powrotu na lekcję. Bywa, że zbliża się koniec przerwy, a piłkarze najwyraźniej nie kończą rozgrywki. Staję wtedy na schodach, na ich drodze powrotnej, demonstracyjnie wpatrując się w zegarek, i przestrzegam przebiegających, że jeżeli jeszcze raz będą spóźnieni, to zabronię im wychodzenia na boisko. Skutkuje to zazwyczaj jedynie przez kilka kolejnych przerw; jednak na szczęście dla delikwentów ze swej strony dość konsekwentnie hołduję zasadzie, że „wychowanie, to ciągłe wybaczanie”. Prawdę mówiąc, po prostu wolę, by biegali za piłką, niż hodowali nadwagę podpierając ściany na korytarzu, nawet jeśli w tym drugim przypadku nie ucierpiałaby szkolna dyscyplina.
Jeżeli nie mam pilnej pracy do wykonania, a na boisku nie dzieje się nic ciekawego, chętnie spędzam przerwę spacerując po szkole. Bywa to trochę kłopotliwe z racji powstałego wiele lat temu zwyczaju, że uczniowie witają się ze mną, podając rękę. Jest to bardzo miłe, ale znakomicie utrudnia przechodzenie korytarzem, a czasem, przy większej grupie dzieci, przypomina wręcz spotkanie popularnego polityka z tłumem wyborców. A wszystko zaczęło się od mojego… przytępionego słuchu. Zdarzało mi się mieć niesłuszne pretensje do uczniów, że nie powiedzieli mi „dzień dobry”, choć w istocie słowa te padły, tylko ich nie usłyszałem. Podawanie ręki na powitanie zasadniczo rozwiązało problem, choć przyniosło też pewne skutki uboczne. Otóż zwyczaj narodził się, kiedy w szkole było zaledwie nieco ponad stu uczniów. Dzisiaj jest ich trzy razy tyle, a większość poczytuje sobie na punkt honoru przywitać się ze mną przy każdym spotkaniu, co oznacza nawet kilka razy dziennie. Parę lat temu jedna z uczennic z premedytacją wypracowała wręcz rekord w tej dziedzinie, który wyniósł 18 uścisków dłoni jednego dnia. Uczyniła to czyhając na każdej przerwie pod moim gabinetem, tudzież co kilka minut „przypadkowo” materializując się na drodze mojego przemarszu. Dość na tym, że dzisiaj coraz częściej przybijam tylko „piątkę”, co może nieco gorzej pasuje do majestatu mojej funkcji, ale za to pozwala w miarę sprawnie przejść korytarzem.
Lata doświadczenia spowodowały, że mogę się dzisiaj mienić wybitnym specjalistą od odczytywania nastroju dzieci na podstawie uścisku dłoni. Bez trudu wyczuwam, że coś tego dnia poszło nie tak, albo wręcz przeciwnie – udało się znakomicie. Ściskanie mojej dłoni nie jest, oczywiście, obowiązkiem ucznia – staram się szanować widoczną u niektórych niechęć w tej kwestii, ale większość dzieci traktuje to radośnie, a ja czerpię wiele energii z codziennej porcji uścisków,
Czasem zwykłe powitanie przeradza się w pewnego rodzaju rytuał. Są uczniowie, zazwyczaj szóstoklasiści, którzy za punkt honoru poczytują sobie uściśnięcie mojej dłoni tak silnie, bym skrzywił się z bólu. Ja ze swojej strony nie pozostaję im dłużny – jak zabawa, to zabawa – co zazwyczaj kończy się moją przewagą, choć zdarzyło się mi się już kilkakrotnie zremisować z młodymi osiłkami, którzy w przyszłości będą zapewne ściskać się z niedźwiedziami.
Z kolei w młodszych klasach licznie plenią się „magnesiki”. Gdy pojawiam się w holu na drugim piętrze, gdzie spędzają przerwy najmłodsi uczniowie, zazwyczaj pada okrzyk „Pan dyrektoooor!” – z charakterystycznym akcentem na ostatnią sylabę – i w moim kierunku rzuca się pędem grupa maluchów. Czuję się wtedy jak gwóźdź włożony do pudełka z magnesami. Oblepiająca mnie czereda całym swoim jestestwem domaga się nie tylko uścisku dłoni, ale poklepania po ramieniu albo pogłaskania po głowie, a najchętniej uniesienia na rękach w powietrze. Pół biedy, jeśli się nigdzie nie spieszę, gorzej, gdy naprawdę nie mam czasu – marsz w zamierzonym kierunku z „gronem” uwieszonych malców bywa naprawdę bardzo uciążliwy.
Może kogoś zdziwią opisane tutaj zwyczaje, ale zapewniam, że w tym szaleństwie jest metoda. Zazwyczaj dyrektor szkoły jest kimś niedostępnym, spotykanym głównie w chwilach uroczystych albo… trudnych. W naszej placówce jest inaczej – to ja staram się być dla uczniów na co dzień symbolem życzliwości i partnerstwa. Taka postawa udziela się też nauczycielom, a dzieciom daje poczucie stabilizacji, które w czasach ogólnego deficytu autorytetów wydaje mi się bardzo potrzebne. Ponadto powitaniu bardzo często towarzyszy krótka wymiana zdań, dzięki której młody człowiek utwierdza się w przekonaniu, że pamiętam o nim i jest w moich oczach kimś ważnym, ja zaś dowiaduję się, co nowego się zdarzyło w jego życiu szkolnym, a czasem nawet pozaszkolnym.
Powróćmy teraz na korytarz, na parter, do głównej części szkoły podstawowej, zaludnionej przez starszych uczniów. Nie wiem, czy z powodu przerw dłuższych niż w innych placówkach, czy może z braku dzwonka, który wyzwalałby w dzieciach odruchy Pawłowa, dość na tym, że podczas przerw jest tutaj dosyć cicho, rzadko też zdarzają się uczniowie, którzy biegają lub w inny sposób wyładowują nadmiar energii (instytucja „ławeczki”, na której przymusowo osiadają w okolicy sekretariatu najbardziej energiczni, okazuje się potrzebna jedynie od czasu do czasu). Dzieje się tak, mimo że na korytarzu dyżuruje zawsze tylko jeden nauczyciel, który siłą rzeczy nie może być wszędzie; nie ma też żadnej pani woźnej. Na ten (relatywny oczywiście) spokój zwracają uwagę goście odwiedzający naszą szkołę.
Nie znaczy to, że podczas przerwy nic się nie dzieje. Przede wszystkim jest SKLEPIK, w którym zawsze urzęduje dwójka lub trójka dyżurnych, pracowicie wstukujących do komputera kolejne transakcje, a w przypadku chwilowego braku klientów, wciąż na nowo układających towary na półkach. Teraz, na początku roku 2015/16, za sprawą sławnego rozporządzenia skazującego na banicję ze sklepiku większość tradycyjnie oferowanych w nim towarów, mamy przerwę w działalności, ale zapał do handlu wśród młodych ludzi jest na tyle duży, że jak tylko upewnimy się, co poza wodą można zgodnie z prawem sprzedawać, niechybnie uczniowski biznes rozkwitnie ponownie.
Gdybym miał jednym słowem ująć, jacy są w czasie przerw uczniowie szkoły podstawowej, powiedziałbym – „zaaferowani”. Przemierzają korytarz w różnych kierunkach, dyskutują, robią zakupy, zapisują się na konsultację, szukają różnych nauczycieli w sobie tylko znanych, ważnych sprawach. Słowem – wciąż wchodzą w rozmaite interakcje i to jest właśnie najpiękniejsze. Nie siedzą z nosami utkwionymi w ekrany smartfonów, choć uczciwość każe przyznać, że jest to raczej efekt zakazu ich włączania o tej porze, niż cudownej odporności na uroki nowoczesnej techniki. Niewątpliwie jednak zyskuje na tym życie społeczne.
Czasami wdrapuję się na drugie piętro i zachodzę do gimnazjum. O ile jeszcze w wąskim przejściu koło pokoju nauczycielskiego czeka mnie zazwyczaj normalna porcja rąk do uściśnięcia, o tyle w przestronnym holu gimnazjalnym, obstawionym ze wszystkich stron kanapami, poruszenie na widok dyrektora jest znacznie mniejsze, żeby nie powiedzieć żadne. Miejsce na kanapie jest dobrem tak cennym i pożądanym, że szczęśliwy posiadacz za nic w świecie nie zaryzykuje jego utraty, która mogłaby być skutkiem podejścia do mnie, żeby się przywitać. Rozumiem to i korzystam z okazji, aby spokojnie rozejrzeć się i zorientować, co słychać. Na początku roku szkolnego zazwyczaj widzę uczniów siedzących w grupach z jednej klasy. Wielu, głównie pierwszaki, ma oczy wlepione w jakiś ekran – tutaj nie ma już bowiem zakazu korzystania ze smartfonów. Jednak wraz z upływem miesięcy grupy tasują się, urządzenia elektroniczne po części przynajmniej idą w odstawkę, za to wydatnie zwiększa się liczba grupek pochłoniętych ożywioną dyskusją. Stopniowo przybywa też par mieszanych, najwyraźniej mających sobie bardzo wiele do powiedzenia. Jakiś czas temu wysnułem wręcz teorię, że dla poznania aktualnej konfiguracji sercowej naszych gimnazjalistów wystarczy stanąć na środku holu i wykonać obrót o 360 stopni. Sprawdza się niemal niezawodnie.
W relacjach między uczniami naszego gimnazjum obserwuję zaskakująco wiele, jak na ten wiek, spokoju i wzajemnej życzliwości. Oni naprawdę szanują się i respektują, a jest to kapitał, który z pewnością przyniesie im w przyszłości wiele korzyści.
Przedpołudnie dobiega końca. Wraz z rozpoczęciem piątej lekcji, o godzinie 12.15, na korytarzu przed moim gabinetem znowu rozlega się gwar. To sześciolatki po raz drugi tego dnia wędrują do stołówki. One jako pierwsze mają przerwę obiadową, i w ten sposób rozpoczynają kolejną fazę szkolnego dnia, o której opowiem w następnym odcinku moich „impresji”.
Dodaj komentarz