Blog
Dyrektora Pytlaka impresje ze spaceru po szkole. Popołudnie.
(liczba komentarzy 0)
Równo z końcem przerwy obiadowej szkolne korytarze pustoszeją, bez dzwonka i żadnego innego sygnału, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To znak, że nadszedł najprzyjemniejszy czas nauki – zajęcia dodatkowe, które uczniowie wybierają samodzielnie, według własnego uznania, bez rygoru ocen i egzaminów. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji chętnie i sprawnie trafiają we właściwe miejsca.
O tej porze nie ma już podziału na klasy, w grupach często spotykają się dzieci w różnym wieku. Przez otwarte drzwi gabinetu mogę czasem zobaczyć gromadkę zaaferowanych malców, wędrującą pod wodzą nieco tylko starszych koleżanek lub kolegów. To eskorta prowadzi najmłodszych uczniów ze świetlicy na drugim piętrze na zajęcia odbywające się na parterze, albo z powrotem, zawsze w ogromnym poczuciu ważności swojej misji. Doprawdy, nawet nauczyciele rzadko wykazują tyle troski o swoich podopiecznych!
Celem zajęć dodatkowych w naszej szkole nie jest doprowadzenie uczniów do poziomu mistrzowskiego. Staramy się tylko rozbudzać zainteresowania. A ponieważ bywają one wśród młodych ludzi baaardzo zmienne, regularnie dajemy im możliwość wyboru. Uczniowie szkoły podstawowej zapisują się na zajęcia dodatkowe dwa razy w roku, zaś gimnazjaliści nawet trzykrotnie. Dokonany wybór obowiązuje przez semestr (w szkole podstawowej) lub trymestr (w gimnazjum). Taka organizacja uczy odpowiedzialności za podejmowane decyzje, a zarazem stanowi doskonałą metodę oceny samych zajęć. Najsłabsze, najmniej ciekawe, cieszą się malejącym zainteresowaniem, co prowadzi w końcu do wycofania ich z oferty. Z drugiej strony, duża liczba chętnych doskonale świadczy o jakości, a my w takiej sytuacji staramy się zorganizować dodatkowe grupy.
Czasem malejąca popularność może być odbiciem znużenia, wypalenia osoby prowadzącej, ale także zmieniającej się mody. Oferta zatem stale ulega modyfikacjom, choć są też zajęcia, które prowadzimy z powodzeniem od wielu lat, a liczba chętnych jest niezmiennie bardzo duża. Do takich szczególnych atrakcji należy gotowanie.
Bardzo lubię dzień, w którym odbywają się zajęcia kulinarne. W jednej z sal lekcyjnych mamy całkiem nieźle wyposażoną kuchnię, a w dniach, kiedy dzieciaki coś smażą, gotują lub pieką dochodzi z niej upajający zapach. Zresztą nawet jeśli tylko kroją owoce na sałatkę, albo komponują kanapki i tak przyjemnie jest tam zajrzeć i podziwiać niekłamany zapał. Można też mieć nadzieję, że po zakończeniu pracy cała grupa pobiegnie z tacą lub półmiskiem do pokoju nauczycielskiego. A ponieważ droga do niego z pracowni kuchennej wiedzie obok mojego gabinetu, zazwyczaj mogę liczyć na poczęstunek. Akurat dzisiaj były malutkie, chrupiące pączki. Pycha! Ładnie się uśmiechnąłem i po znajomości dostałem dwa, choć potem żałowałem, że nie poprosiłem jeszcze o trzeciego… L.
Dużym powodzeniem cieszą się wszelkiego rodzaju zajęcia sportowe, a wśród nich szczególne miejsce zajmuje karate, które od blisko ćwierć wieku prowadzi sensei Robert Łysiak. Dwa razy w tygodniu przez szkołę przeciąga korowód przyodzianych na biało postaci, zmierzających na te zajęcia. W czasach największej świetności prowadzonej przeze mnie drużyny harcerskiej toczyliśmy szlachetną rywalizację, kto zgromadzi więcej adeptów swojej sztuki. Przez szereg lat panowała równowaga, ale niestety (dla harcerstwa, prowadzonego teraz przez kolejne pokolenie), od lat szala popularności pozostaje przechylona na stronę sztuki walki. Organizacja młodzieżowa miewa swoje upadki i wzloty, natomiast karate niezmiennie trzyma się świetnie. Dzieci po prostu lubią jego obrzędowość, zdobywanie kolejnych stopni, a zarazem kolorowych pasów do swojego stroju, poczucie misji, umiejętnie budowane przez Roberta. To wszystko niezmiennie stanowi magnes dla młodych, starszych, a czasem już zupełnie dorosłych. Tak, tak, bywają nawet rodzice, którzy przyłączają się do treningów.
W innych dyscyplinach sportowych sukcesy uczniów są mniej spektakularne, ale czyż nie jest sukcesem samym w sobie, że zdecydowana większość, od maluchów po gimnazjalistów, bardzo chętnie bierze udział w zajęciach ruchowych?! Wśród nauczycieli wyjątkowym omnibusem jest pan Filip. Któregokolwiek dnia wybrałbym się po południu na spacer po szkole, zawsze mogę zobaczyć go w akcji. Piłka nożna, piłka ręczna, koszykówka, ping-pong, a ostatnio nawet frisbee. Jeżeli dorzucimy do tego ofertę innych nauczycieli: siatkówkę, gimnastykę korekcyjną, gry i zabawy ruchowe dla najmłodszych, czy badmintona, a dla sportowców-intelektualistów także szachy, doskonale widać, że każdy uczeń może wybrać coś dla siebie.
Pomiędzy godziną 15.00 a 16.00 w szkole odbywa się tak wiele zajęć dodatkowych, że wszystkie pomieszczenia są zajęte. Jeśli jednak ktoś będzie w nich poszukiwać tradycyjnych kółek przedmiotowych i uczniów pogłębiających wiedzę zdobywaną na lekcjach podstawowych przedmiotów, spotka go rozczarowanie. Owszem, tu i ówdzie znajdzie niewielkie grupki pasjonatów „klasycznej” nauki, nieco liczniejsze jedynie na zajęciach przygotowujących do certyfikatów językowych (tutaj bowiem w miarę często wola rodziców idzie w parze z ambicją dzieci). Jednak tradycyjne wyobrażenie dorosłych o pilnych uczniach jest dzisiaj bardzo odległe od prawdy. Zamiast ślęczeć nad książkami, młodzi ludzie nader chętnie wybierają rozmaite zajęcia twórcze. Mamy więc licznych wielbicieli orgiami, tworzenia zabawek z koralików, malowania na szkle, modelarstwa, o dziwo, znacznie więcej niż zajęć komputerowych.
Przystańmy na chwilę przy drzwiach na końcu korytarza, zza których dobiegają odgłosy fletu. Nasi adepci tej sztuki muzykowania szykują zawsze dwa szczyty formy: na Boże Narodzenie, kiedy raczą wszystkich popisowym wykonaniem kolęd, oraz na czerwcowe Święto Szkoły. W międzyczasie mozolnie ćwiczą, uczciwie mówiąc, nie wszyscy z jednakową determinacją. Zdarzyło mi się zobaczyć, jak obok kilku flecistek, z zapałem wyciągających trudne sopranowe dźwięki, pewien delikwent siedział sobie z boku, wpatrzony melancholijnie w przestrzeń. Wyraźnie bardziej interesowało go słuchanie niż własna produkcja. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że podobno przetrwał w ten sposób całe trzy semestry dobrowolnie wybranych zajęć, nie próbując zagrać choćby jednej, marnej melodyjki. Co oczywiście może zrodzić podejrzenie, że jego wybór był odgórnie sterowany przez rodziców, którzy często miewają własną definicję słowa „samodzielny”. A może po prostu młody człowiek czuł potrzebę biernego obcowania z muzyką? A może, zadam nieśmiało pytanie, chodziło z którąś z koleżanek, oddających się na tych zajęciach artystycznym produkcjom? Któż to wie…
A jeśli już wspomniałem o rodzicach, to całkiem wielu prezentuje głębokie przekonanie, że tylko czas spędzony przez dziecko na konkretnych zajęciach jest wykorzystany efektywnie. Tym samym z pewną pogardą traktują oni świetlicę, w której dzieci „nic nie robią”. Że jest to nieprawda, przekonuję się zawsze, ilekroć z jakiegoś powodu trafię po południu do jednej z naszych trzech świetlic. W tej na drugim piętrze, zajętej przez pierwszaki, praca zazwyczaj jest podzielona. Część młodych ludzi bobruje wśród plastikowych brył, składając je w sobie tylko wiadome konstrukcje. Inni bawią się klockami, a jeszcze inni siedzą wokół sześciokątnego stołu, pracowicie tworząc jakieś dzieła.
Podobnie wygląda sytuacja w świetlicy na parterze, gdzie urzędują drugo- i trzecioklasiści, natomiast zupełnie inaczej jest w sali, w której dyżuruje jeden z wychowawców klas 4-6. Tutaj „nicnierobienie” na pierwszy rzut oka zdecydowanie bardziej przypomina to, co dorosłym kojarzy się ze stratą czasu. Na drugi rzut okazuje się jednak, że wcale nie jest aż tak źle. Młody człowiek siedzący w kącie, sprawiający wrażenie śpiącego, okazuje się pogrążony w słuchaniu muzyki, dobiegającej przez słuchawki z telefonu. Ktoś gawędzi z wychowawczynią, co naprawdę trudno nazwać stratą czasu. Inni, siedzący w ławkach, po prostu odrabiają lekcje. Są też, oczywiście, smartfonowi gracze, ale i tacy, którzy przez telefon ustalają właśnie z nadjeżdżającym rodzicem skomplikowaną logistykę przemieszczenia się na parking. Bardzo rzadko można w tym towarzystwie spotkać dziecko, które naprawdę się nudzi. A jeśli już, to właściwie można je uznać za wyjątkowego szczęściarza. W dążących do perfekcji placówkach oświatowych, a już szczególnie niepublicznych, nuda jest zjawiskiem poddanym banicji, najzupełniej niesłusznie! Pisałem już wielokrotnie na tych łamach, że w istocie jest ona prawdziwym motorem rozwoju i matką wszelkich pasji.
Pracowity dzień szkolny powoli zmierza ku końcowi. Kwadrans przed siedemnastą kończą się zajęcia i uczniowie, którzy nie wyszli do domu już wcześniej, teraz właśnie podają na pożegnanie rękę swoim wychowawcom i ruszają w kierunku parkingu, albo do świetlicy, która udzieli im azylu na ostatnią godzinę funkcjonowania naszej placówki. O tej porze rodzice uczniów klas 4-6 często zamieniają kilka słów z wychowawcami, załatwiają coś w sekretariacie, a czasem zaglądają na dyżur do kogoś z dyrekcji. Większość jednak szybko wychodzi, podążając za dzieckiem, radośnie podskakującym w drodze do samochodu. A postronny obserwator, który na dziedzińcu próbowałby rozpoznać uczniów po niesionych przez nich tornistrach lub torbach z książkami, nieuchronnie doszedłby do wniosku, że w naszej szkole studiują przede wszystkim eleganckie kobiety i budzący zaufanie mężczyźni w wieku lat 30 i więcej…
Dodaj komentarz