Blog
Dyrektora Pytlaka impresje ze spaceru po szkole. Przerwa obiadowa
(liczba komentarzy 1)
Nie wiem, czy jest poza mną w Polsce inny dyrektor szkoły podstawowej, który ma możliwość obserwowania życia swojej placówki podczas trwającej całą godzinę przerwy obiadowej. Ze swej strony życzyłbym tego każdemu, bo jest to naprawdę niezwykłe doświadczenie.
Długa przerwa w środku dnia nie jest w światowym szkolnictwie bynajmniej pomysłem niespotykanym. Sam zetknąłem się z tym ćwierć wieku temu we Francji, kiedy to moje siostry po przedpołudniowych zajęciach jechały na obiad do babci, a potem wracały do szkoły. Jednak w Polsce wizja dziecka zjadającego posiłek w domu, w przerwie zajęć szkolnych, jest dzisiaj z całą pewnością nierealna. Natomiast godzinna przerwa obiadowa, którą uczeń po części sam musi sobie zagospodarować, może być dobrym i twórczym uzupełnieniem rutyny codziennych lekcji.
Jako że mowa o obiedzie, zajrzyjmy najpierw do stołówki. Ma ona w naszej szkole około sześćdziesięciu miejsc, w związku z czym klasy przybywają tutaj falami. Pierwsze dopływają sześciolatki, a dzieje się to, mniej więcej, kwadrans po dwunastej, czyli w czasie, kiedy inne dzieci jeszcze pilnie się uczą. Trzyosobowa załoga kuchni lubi najmłodszych konsumentów, bo, o dziwo, najmniej marudzą przy jedzeniu. Więcej – swoim apetytem zdają się świadczyć, że nie jest aż tak źle z jakością stołówkowego menu. Oczywiście mamy tutaj różne prędkości czyszczenia talerzy, ale oznacza to tylko, że z powrotem do klasy dzieci wędrują w dwóch grupach, przy czym druga gromadzi przede wszystkim zwolenników głębokiej zadumy przy jedzeniu, którą można litościwie uznać za pewną formę szlachetnej filozofii slow-food.
Od trzynastej, w dwudziestominutowych odstępach, do jadalni przychodzą kolejne klasy młodsze, zawsze po dwie i zawsze z wychowawczyniami na czele. Panie nauczycielki – bo panom raczej nie powierzamy tak odpowiedzialnego zadania, jak pilotowanie obiadowiczów, stosują różne strategie postępowania. Niektóre wybierają ręczne sterowanie, to znaczy sprawnie rozsadzają dzieci wokół stołów, same nalewają im zupę, a następnie czujnie nadzorują proces wchłaniania. Inne preferują większy luz – siadają przy osobnym stole i bardziej zajmują się swoim obiadem. Wychodzą z założenia, że jak dziecko jest głodne, to swoje zje. Tak różne strategie (a przecież mamy jeszcze kilka wersji pośrednich) wzbudzają czasem napięcie emocjonalne u personelu kuchni, który rad widziałby jak największe zaangażowanie ciała pedagogicznego w sprawny przebieg obiadu. Część nauczycielek twardo jednak broni stanowiska, że dzieci muszą same się obsługiwać. W rezultacie funkcjonowanie stołówki z nużącą regularnością stanowi przedmiot obrad zespołu kierowniczego szkoły. Materia zaś jest taka, że z całą pewnością będzie stanowić ów przedmiot również za następne dwadzieścia lat.
Co ciekawe, pojawienie się kogoś z dyrekcji, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powoduje, że nawet bardzo wyluzowane opiekunki obiadowe obierają aktywniejszą strategię. To może świadczyć, że w głębi duszy ją właśnie uważają za oczekiwaną, choć oczywiście, w ich głębokim przekonaniu, jest ona mniej korzystna wychowawczo.
Gdyby czarodziejska różdżka obdarowała panie kucharki talentem literackim, napisałyby zapewne powieść-rzekę pod tytułem „Uczeń na szkolnym obiedzie”, a jej bohaterami uczyniły dzieci z klas 4-6. Podczas przerwy dla tej grupy wiekowej, zaczynającej się o godzinie czternastej, reżim nauczycielski jest nieco mniejszy, natomiast zakres podejmowanych na bieżąco decyzji konsumenckich – ogromny. Preludium następuje zresztą znacznie wcześniej, bo już przy zapisach na obiady, zaraz po opublikowaniu tygodniowego jadłospisu. Planowanie przypomina slalom narciarski, w którym tyczkami są nielubiane potrawy. Ten omija marchewkę, ów rybkę, jeszcze inny za nic nie jada duszonego czegoś tam – i tak dalej. Never-ending story przetacza się przez sekretariat niemal każdego dnia. Ale jeżeli nawet uczeń dociera do stołówki ze szczerym zamiarem zjedzenia posiłku, nie oznacza to automatycznie ostatecznego sukcesu. Bywa, że potrzebne są jeszcze negocjacje. Podstawowe ustępstwo pań kucharek – dalej już pola dzieciom nie oddają – to nałożenie na talerz dwóch z trzech składników drugiego dania. Jak nie ziemniaczki, to mięsko i surówka, jak nie surówka, to rybka i ziemniaczki. I tak dalej, negocjują w porywach do stu razy dziennie.
Myliłby się ktoś, kto by podejrzewał krecią robotę szkolnego sklepiku. Od czasu ostatniej reformy nie stanowi on źródła jedzenia, które mogłoby konkurować z obiadem. Po prostu młode pokolenie do maksimum korzysta z wolności wyboru, za nic mając stary, dobry obyczaj jedzenia tego, co nałożono na talerz.
Ostatnim akcentem pory obiadowej w stołówce jest pojawienie się gimnazjalistów, dla których wygospodarowaliśmy w grafiku zaledwie dwadzieścia pięć minut. W tej grupie jednak świadomość obywatelska i samodyscyplina są znacznie większe, więc uczniowie zjadają swoje porcje najsprawniej, a zdarzyło się już nawet kilkakrotnie, że wnosili do dyrekcji zażalenia na ich zbyt skromną objętość.
A propos zażaleń, warto zauważyć, że najwięcej uwag do menu mają rodzice uczniów, i to nie są bynajmniej te dwie osoby spośród ich grona, które wykupują obiady dla siebie i codziennie je zjadają. Uwagi powstają, można by rzec, zaocznie. Niestety, ku rozgoryczeniu wielu, akurat na tym polu dyrekcja nie wykazuje oczekiwanej gotowości do wyjścia naprzeciw rodzicielskim postulatom.
Przeciętna klasa spędza w stołówce około dwudziestu minut, choć długość tego czasu bardzo zależy od pogody – im ładniej jest na dworze, tym obiad mniej smakuje, bo przecież na boisku dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Są też inne aktywności odciągające uwagę uczniów od szkolnego menu: biblioteka, plac zabaw, koledzy i koleżanki w klasie, a wśród starszych – także konsultacje. Bo dla klas 4-6 przerwa obiadowa nie jest wyłącznie czasem beztroskiego relaksu. Każdy, od czasu do czasu, musi zapisać się na rozmowę z kimś z nauczycieli, aby rozliczyć się z wymagań, skonsultować pracę samodzielną, albo poprosić o wyjaśnienie jakieś szczególnie zawiłej kwestii.
Lubię przyglądać się uczniom zapisującym się na konsultacje, co czynią na kartkach papieru wywieszonych przez poszczególnych nauczycieli na specjalnej tablicy na korytarzu. Są przy tym zazwyczaj rzeczowi i dobrze zorganizowani. Od czasu do czasu tylko zdarza się nieszczęśnik patrzący z rezygnacją, jak zapisuje go na konsultacje zdenerwowany rodzic. Niestety, nie wszyscy – dzieci i rodzice – wystarczająco szybko dorastają do samodzielności.
Czas przerwy obiadowej klas starszych jest porą największego rozkwitu biznesu sklepikowego. Niestety, ponieważ pracują w nim wyłącznie starsi uczniowie, młodsze klasy są trochę poszkodowane, a mianowicie mogą robić zakupy tylko przez pierwszy kwadrans swojej przerwy obiadowej, który pokrywa się z ostatnią przerwą międzylekcyjną ekspedientów. Rozumienie pojęcia czasoprzestrzeni często jednak maluchom szwankuje i niejeden już raz musiałem tłumaczyć kolejkowiczom, ustawionym karnie przed zamkniętym okienkiem, na przykład, o wpół do drugiej, że chwilowo nic nie kupią. Zdarza się też, że widząc niekłamaną żałość w oczach niedoszłych klientów, sięgam po rezerwowy klucz i sprzedaję im upragnioną „odchudzoną” drożdżówkę, wafle ryżowe albo chrupki kukurydziane – bo takie są obecnie główne atrakcje sklepiku.
Po odliczeniu czasu potrzebnego na zjedzenie obiadu pozostaje jeszcze około czterdziestu minut przerwy, które uczeń musi sobie sam zagospodarować. Dzieci czynią to nader skutecznie, bo spacerując po korytarzach, nie mam poczucia przebywania wśród kotłującego się tłumu. Zasadniczo, w ogóle nie ma tłumu. Oprócz wspomnianych już wcześniej atrakcji, podczas przerwy obiadowej uczniowie mają prawo korzystania ze swoich smartfonów, co pewna część czyni z wielką skwapliwością. Właściwie w każdej klasie jest kącik gromadzący amatorów jakiejś gry, albo słuchania ulubionej muzyki. Martwi mnie to trochę, ale równocześnie uspokaja obserwacja, że dzieci gromadzą się tam w różnych konfiguracjach i z reguły bawią się w jakiś sposób zbiorowo, a nie każdy ze wzrokiem utkwionym w swoim telefonie. Poza tym, szczególnie przy ładnej pogodzie, zdecydowanie więcej jest jednak amatorów biegania na świeżym powietrzu niż elektronicznej zabawy.
Przerwa obiadowa, to również czas, kiedy uczeń może odebrać uzyskane wcześniej stypendium. W tym celu musi udać się do sekretariatu, gdzie miłe panie sprawdzają najpierw jego legitymację szkolną, a jeśli nie budzi zastrzeżeń, wypłacają należną kwotę. Oczywiście panie - jak same o sobie mówią - "sekretariatki" doskonale znają wszystkie dzieci, ale pomysł z legitymacjami wprowadziły, by podnieść rangę urzędowego aktu odbioru stypendium, a przy okazji kontrolować, czy dziecięce dokumenty są ważne i czy komuś w międzyczasie nie zaginęły. Dzięki temu mniej jest rwetesu, gdy którejś rodzinie nagle zajrzy w oczy perspektywa podróży kolejowej.
Miło jest spędzać w naszej szkole przerwę obiadową. Można porozmawiać, przygotować coś wspólnie z uczniami, albo po prostu popatrzeć na nich, jak zaaferowani załatwiają różne swoje sprawy. Jest to jakaś mała namiastka zupełnie im nieznanego podwórka, które w moim pokoleniu socjalizowało wszystkich zamieszkałych w okolicy małolatów. A po zakończeniu przerwy rozpoczynają się zajęcia dodatkowe. O tym czasie, kiedy w szkole dzieje się mnóstwo ciekawych rzeczy, opowiem w kolejnym, ostatnim już odcinku moich spacerowych impresji, zatytułowanym „Popołudnie”.
Dodaj komentarz
Skomentował Anna Sowinska
Kolejna ciepła refleksja, za która dziękuję.
Jako dawny dyrektor- kwestia obiadów była najczęściej podnoszonym tematem w grupie rodziców- abym mogła zadowolić wszystkich musiałabym wprowadzić kompleks restauracji jak galerii handlowej - a tutaj jedna propozycja????.
Lubię czytać te refleksje, masz pióro.