Blog
Dziadka Jarka pean ku czci Pań z przedszkola
(liczba komentarzy 21)
Choć z oświatą związany jestem niemal przez całe życie, to doświadczenia z przedszkolami mam skromne. Sam, będąc dzieckiem bardzo chorowitym, ominąłem ten etap edukacji. Jako ojciec dwóch córek ograniczyłem się do sporadycznych kontaktów z placówką przy ulicy Siemiatyckiej w Warszawie, którą zresztą oboje z żoną bardzo sobie ceniliśmy. W późniejszych latach, kierując podstawówką STO na Bemowie, prowadziłem oddziały przedszkolne („zerówki”), ale i tutaj moje obserwacje były dość wyrywkowe. Na przykład, przy okazji przemarszu dzieci na śniadanie:
Zbliżanie się godziny 9.30 obwieszcza narastający w krótkiej chwili gwar na korytarzu. To zerówki maszerują na śniadanie. Tak się składa, że urzęduję dokładnie na szlaku łączącym drugie piętro, które zajmują najmłodsi uczniowie naszej szkoły pospołu z najstarszymi, z przyziemiem, gdzie mieści się stołówka. Sześciolatki pokonują tę drogę trzy razy dziennie, tam i z powrotem, a według ich pierwszego przemarszu mógłbym z powodzeniem regulować zegarek. Jeśli wychodzę wtedy przed drzwi gabinetu, aby przywitać się z dziećmi i nauczycielkami, od razu widzę panujący nastrój. Zazwyczaj buzie są uśmiechnięte, widać pewien luz w szeregach, które mimo to karnie podążają za jedną z wychowawczyń. Czasem jednak czuje się atmosferę skupienia, pani wiodąca grupę ma minę marsową, a dzieci trzymają palce wskazujące na wydętych buziach – niechybnie hałas uczyniony przez nie na schodach był zdecydowanie zbyt duży.
Maluchy wędrujące z palcem na ustach odczuwają na mój widok wyraźny dysonans poznawczy. Z jednej strony wiedzą, że powinny zachować ciszę, z drugiej – czują się w obowiązku przywitać pana dyrektora. Skutkuje to cały szeregiem bezgłośnych pozdrowień „Dzień-do-bry-pa-nie-dy-rek-to-rze!”, wypowiadanych samym ruchem ust, spod trzymanego wciąż na nich palca. Oczywiście diabli biorą w tym momencie już wcześniej i tak wątłą ciszę, ale czy można się gniewać za ten odruch serdeczności?! Skądinąd jest fascynujące, że małe dzieci, nawet jeśli bardzo starają się być cicho, i tak generują gwar wystarczający do wywabienia mnie z gabinetu...
Jeśli panuje dobry nastrój, odbywa się spektakl pod tytułem: „Przybij piątkę panu dyrektorowi”. Wyciągam dłoń i otrzymuję w porywach do trzydziestu ośmiu klepnięć od dzieci i pań nauczycielek, które też przyłączają się do zabawy. Czasem ktoś z młodych ludzi robi unik, co oznacza, że albo znalazłem się w chwilowej niełasce, albo po prostu jego szklanka jest dzisiaj do połowy pusta i nie ma chęci na serdeczności. Trudno, każdy ma prawo do swoich smuteczków.
Przy niedostatku praktycznych kontaktów z edukacją przedszkolną, wiem jednak doskonale, że to na tym etapie wykuwają się fundamentalne kompetencje dziecka. W swoim czasie z zachwytem, obcym na ogół mojemu krytycznemu spojrzeniu na literaturę poradnikową, przeczytałem książkę Roberta Fulghuma „Wszystkiego, co naprawdę muszę wiedzieć, nauczyłem się w przedszkolu”. Tekst z ostatniej strony jej okładki uważam za jeden z najcelniejszych pedagogicznie ever:
Mądrość nie znajdowała się na szczycie wiedzy zdobytej w szkole średniej, ale w piaskownicy niedzielnej szkółki. Tam się nauczyłem, że trzeba:
- dzielić wszystko,
- postępować uczciwie,
- nie bić innych,
- odkładać na miejsce każdą znalezioną rzecz,
- sprzątać po sobie,
- nie brać nic, co do mnie nie należy,
- powiedzieć "przepraszam", jeśli się kogoś uraziło,
- myć ręce przed jedzeniem,
- spuszczać wodę,
- jeść ciepłe bułeczki i popijać zimnym mlekiem,
- prowadzić zrównoważone życie, trochę się uczyć i trochę myśleć, malować i rysować, i śpiewać, i tańczyć, i bawić się, i codziennie trochę popracować,
- po południu zdrzemnąć się.
Tak (nie)przygotowany wstąpiłem ostatnio na nową ścieżkę w moim życiu, przyjmując zaproszenie na występ dzieci z okazji Dnia Babci i Dziadka w przedszkolu pierworodnego wnuka, „Bajkowy parasol” na Saskiej Kępie. Placówce miejskiej, jakich wiele w Warszawie.
Najmłodsza grupa wystąpiła z recytacją oraz śpiewem z elementami ruchu. Byłem pod wrażeniem przygotowania dzieci. Wszystkie znały teksty – recytowały i śpiewały, szeroko otwierając buzie. Ale jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie sprawność, z jaką panie nauczycielki zawiadywały dwudziestką trzylatków. Jedna wychowawczyni suflowała dzieciom słowa i ruchy, druga z anielską cierpliwością przywracała do właściwej pozycji chłopca, który podczas piosenki co chwilę odwracał się do ściany. Postawiony przodem do widowni pokazywał uśmiechniętą twarz, z zapałem śpiewał dalej, a następnie… znowu robił „W tył zwrot!”. I tak kilka razy. Jedna z pań pomagających cały czas czuwała nad innym chłopcem, który najwyraźniej nie czuł się w tym występie najlepiej – ale z jej pomocą dał radę, a po zakończeniu już nawet się uśmiechał. Druga podawała dzieciom rekwizyty. Połóżmy na karb mojego skrzywienia zawodowego, że uwagę widza podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy najwspanialszego wnuka świata, stojącego wśród innych najwspanialszych wnuczek i wnuków, a kompetentny i zgrany zespół opiekunek całej grupy dzieci. Jedno i drugie podobało mi się niezmiernie.
Zapyta ktoś, co było nadzwyczajnego w tym występie? Przecież podobne imprezy odbywają się w styczniu jak Polska długa i szeroka. Oczywiście, nic nadzwyczajnego… I to właśnie jest nadzwyczajne!
Edukacja przedszkolna znajduje się na uboczu żywego dzisiaj dyskursu na temat edukacji. Nikt nie nawołuje do jej reformowania. Wygląda na to, że jest taka, jak być powinna. Zdaje się to potwierdzać opinię, jaką zasłyszałem dobre dwadzieścia lat temu, że przedszkola są najlepszym elementem polskiego systemu oświaty.
Niestety, także warunki pracy nauczycielek przedszkolnych nie budzą takiego zainteresowania, jak w przypadku innych specjalności. Mało kto z wypominających „18 godzin pracy i długie wakacje” pedagogom zatrudnionym w szkołach zdaje sobie sprawę, że w przedszkolu tych godzin pensum jest 25, a liczba dni wolnych znacznie mniejsza. Nawet uchwalając trzystuzłotowe minimum dodatku za wychowawstwo politycy zapomnieli o wychowawczyniach grup przedszkolnych.
Krótka wizyta w przedszkolu wnuka ukazała mi dobitnie, jak fantastyczną robotę wykonują zatrudnione tam osoby. Z punktu widzenia rodziców, trudną do przecenienia, bo budującą fundament przyszłej edukacji dzieci. Ta praca wymaga wielu kwalifikacji. Studentki pedagogiki z Uniwersytetu Warszawskiego, z którymi miałem przyjemność spotkać się niedawno, nie tylko poznają tajniki edukacji wczesnoszkolnej i przedszkolnej, ale także nauczania języka angielskiego i terapii pedagogicznej. Takie specjalistki są niezwykle potrzebne i cenne, tymczasem w kolejnej bezmyślnej modyfikacji prawa politycy uchylili furtkę do zatrudniania w przedszkolach także osób niemających kwalifikacji pedagogicznych!
Społeczeństwo (i państwo jako jego emanacja) powinno być zainteresowane rozwojem edukacji przedszkolnej. Jej upowszechnieniem od trzeciego roku życia. Tymczasem subwencja przekazywana na ten cel jednostkom samorządu terytorialnego pokrywa tylko niewielką część kosztów utrzymania placówek. Finansowa mizeria prowadzi do braków kadrowych. Nauczycielki przedszkoli są jedną z najbardziej deficytowych specjalności. Brakuje ich, a prawdopodobnie brakować będzie coraz bardziej, bo praca jest niełatwa, odpowiedzialna i… powszechnie niedoceniana.
Nie wiem, czy można liczyć na jakiś zmiany, bo nawet w dyskursie odbywającym się w kręgach zbliżonych do opozycji nie akcentuje się specjalnie potrzeb edukacji przedszkolnej. Tym bardziej chciałbym, żeby wybrzmiało w tym miejscu, ze strony dziadka, przypadkowo mającego pojęcie o ogromnym znaczeniu tego etapu kształcenia:
Drogie Nauczycielki najmłodszych dzieci! Wykonujecie fantastyczną robotę! Należą się Wam wielkie podziękowania, i to nie tylko przy okazji Dnia Dziadka!
A wszystkim Rodzicom, Babciom i Dziadkom życzę, aby w pełni doceniali rolę, jaką w życiu ich małych skarbów odgrywają osoby pracujące w przedszkolach. To one dbają, by dzieci nauczyły się wszystkiego, co naprawdę w życiu należy wiedzieć!
Dziadek Jarek
-------------------------------------
Postscriptum
Nie wspomniałem tutaj o błogosławieństwie, jakim jest połączenie w przedszkolu funkcji wychowawczej i opiekuńczej. Tę drugą rodzice doceniają chyba nawet częściej. Tyle, że czasem bywa ona nadużywana.
W swoim czasie otrzymałem dość rozpaczliwy list od pewnej czytelniczki - nauczycielki, która tą drogą chciała podzielić się ze mną swoją frustracją. Obiecałem, że wykorzystam w jednym z artykułów, co niniejszym czynię.
Pracuję w przedszkolu. Każdy okres przedświąteczny, feryjny czy wakacyjny jest tam najtrudniejszym i najdziwniejszym okresem w roku. A ponieważ i teraz znajdujemy się w takim czasie, zebrało mi się na wnioski. Będzie też gorycz.
(…) A przy tym wszystkim mam wrażenie, że oczekuje się od nas niezniszczalności.
Narasta wewnętrzny bunt. Opiszę Panu miniony wtorek, aby wytłumaczyć, o co dokładnie chodzi. Już drugi tydzień z rzędu jestem z grupą sama. Obie nauczycielki wychowania przedszkolnego na L4, chore. Chory również syn naszej pomocy. Pracuję za 4 osoby, sama mając już zatkany nos i chrypę. Staram się po prostu przetrwać do świąt i jeszcze zrealizować kilka okołoświątecznych tematów. Tymczasem od rana odbieram taką oto paradę:
- wraca dziecko, które odesłałam do domu dzień wcześniej z bólem brzucha i bladością. Jeszcze wczoraj przelewało się przez ręce, ale dziś jego mama twierdzi, że już wyzdrowiało. Przychodzi z dzieckiem, a z dwiema koleżankami umawia się przy mnie od jakiego sklepu zaczną szoping,
- przychodzi dziecko, którego ojciec pracuje w Szwecji i mama jest stale domu - dziewczynka z chrypą, nie było jej jeden dzień. Wraca, choć wyraźnie jest chora, bo "w domu się nudzi",
- przychodzi dziecko odprowadzone przez rodzica kaszlącego, kichającego, który wprost mówi, że jest przeziębiony,
- przychodzi dziecko odprowadzone przez ojca z nogą w gipsie. Zdrowe ręce i głowa nie pozwalają mu jednak zająć się pociechą,
- przychodzi dziecko matki-nauczycielki szkolnej, "bo ona musi odpocząć od dzieci". To dziecko zresztą ma 100% frekwencji, w wakacje i ferie zimowe też…
Mogłabym tak dalej. Owszem, wylewa się ze mnie gorycz, ale jadąc ostatkiem sił nie potrafię patrzeć spokojnie, jak rodzice „parkują” swoje dzieci w przedszkolu.
(...) Jestem sama, jedyna jeszcze na chodzie i doprowadza mnie to do szału.
Uff, ulżyło mi...
Dodaj komentarz
Skomentował Anna
Zgadzam się niemal ze wszystkim. Dodam też, że z racji na wiek dzieci i ilość obowiązków jaki trzeba wokół nich wykonać to im młodsza grupa to powinna być mniej liczna. A tu zamiast w dół to idzie w górę, w 3 latkach na jednego wychowawcę przypada 26 dzieci. To chore. Mówimy tyle o indywidualizacj, jak tu o nią faktycznie zadbać? Albo w 1-3, indywidualność? Jak na jedno dziecko w ciągu godziny lekcyjnej jest może minuta. Jest jedną rzecz z którą się nie zgadzam. To list nauczycielki. Rozumiem frustracje, zmęczenie, kurcze tyle grup i ona jedna. Nie rozumiem tylko jednego, jak można niektórym rodzicom zabraniać chodzenia ich dzieci do przedszkola? Dlaczego chory rodzic nie ma prawa posłać własnego zdrowego dziecka do przedszkola, dlaczego rodzic który jest połamany ma zatrzymać zdrowe dziecko w domu, dlaczego rodzic, który jest nauczycielem szkolnym nie ma prawa posłać własnego zdrowego dziecka do przedszkola, kiedy są ferie czy wakacje? Ci ludzie mają prawo odpocząć, zregenerować się, dojść do zdrowia, do siebie, nie wiemy, co mają w domu, może nauczyciel pracuje w lato mieście, tak łatwo oceniać, kiedy nie zna się sytuacji.
Stron 2 z 2