Blog

Dziecko w Domu Wielkiego Brata

(liczba komentarzy 4)

   Po raz kolejny postanowiłem poświęcić artykuł jednemu z najważniejszych aktorów na współczesnej scenie oświaty i wychowania młodego pokolenia, a mianowicie smartfonowi. Ten, w zależności od punktu widzenia, dar od Boga albo wynalazek Szatana, niewątpliwie stał się źródłem wielu wyzwań, przed którymi stają dzisiaj wszyscy wychowawcy.

   W ciągu ostatnich miesięcy zauważyłem szybko rosnącą grupę rodziców, zaniepokojonych fatalnymi skutkami „cyfryzacji” swoich dzieci. Uważam to za bardzo pozytywne zjawisko, bowiem cokolwiek mądrego można zrobić z problemami wynikającymi z rozpowszechnienia urządzeń mobilnych, wymaga świadomej, przemyślanej i zgodnej aktywności wszystkich dorosłych znajdujących się w otoczeniu młodego człowieka.

   Jaskółkę zwiastującą wiosnę w tej dziedzinie zobaczyłem ostatnio w swojej szkole i lada dzień ją opiszę, uradowany wielce, że obok wyjaśniania dlaczego w polskiej szkole jest tak (źle), jak jest, mogę wreszcie zaprezentować coś konstruktywnego i niewymagającego nakładów (poza odrobiną czasu i oceanem dobrej woli). Ale to dopiero lada dzień. Tymczasem, tytułem wprowadzenia, postanowiłem przywrócić do życia artykuł, który napisałem z górą dwanaście lat temu, w czasach, gdy tzw. „komórka” była głównie telefonem, już wtedy powszechnie używanym przez moich uczniów i ich rodziców. Uważam, że moje ówczesne refleksje w pełni zachowały swoją aktualność, a od tego czasu problem jedynie urósł, nabrzmiał I zyskał wiele nowych aspektów.

   A zatem, oto refleksyjna przystawka intelektualna, a wraz z nią zaproszenie na danie główne, które zaserwuję lada dzień, z rzadką u mnie nutą optymizmu!

 

"Dziecko w Domu Wielkiego Brata" (2007).

   „Pojawiły się tylko trzy nowe rzeczy: komputer, internet, telefon komórkowy. To trzy instrumenty, które rozwijają się tak szybko, że może już za 5-10, najwyżej za 20-30 lat zmienimy się bardziej niż w ciągu całego tysiąclecia” – prognozował kilka lat temu rosyjski futurolog Igor Bestużew-Łada i wszystko wskazuje na to, że miał rację. Warto dodać, że dzięki tym samym instrumentom już zmienił się sposób, w jaki wychowujemy młode pokolenie. Pytanie tylko, czy jest to zmiana na lepsze.

   Wielu Czytelników zapewne jeszcze pamięta program zatytułowany „Big Brother”, który jakiś czas temu zyskał ogromną popularność wśród telewidzów (dzisiaj mamy go znowu "na żywo", niestety - przyp. JP). W specjalnie przygotowanych, odizolowanych od świata pomieszczeniach zamknięto kilkunastu ludzi, których życie codzienne toczyło się w myśl poleceń wydawanych przez niewidocznego, lecz wszechwiedzącego Wielkiego Brata, pod okiem kamer rejestrujących i pokazujących milionom telewidzów najbardziej nawet intymne sceny z codziennego życia. Na mnie szczególne wrażenie robiły wizyty kolejnych uczestników programu w pokoju zwierzeń, gdzie sam na sam z głosem Wielkiego Brata, choć oczywiście na oczach telewidzów, komentowali wszystko, co działo się w ich społeczności. Stawka była niebagatelna, bowiem co kilka dni wespół z telewidzami musieli oni wyeliminować jedną osobę, która przez to swoiste „wygnanie z raju” traciła szansę na wysoką nagrodę pieniężną.

   Miliony widzów śledziły zachowanie bohaterów, ze szczególną lubością zaglądając do łazienek i sypialni. Program wzbudził również zainteresowanie poważnych komentatorów: uczonych i publicystów. Niektórzy zwracali uwagę, że uczestników sprowadzono do roli pionków na szachownicy, pozbawionych własnej woli, z głosem Wielkiego Brata zastępującym wewnętrzne drogowskazy moralne. Wskazywali, jak wszechobecność kamer i dążenie do uniknięcia wykluczenia deformowały zachowanie poszczególnych osób, odzierając je, wg skrajnych ocen, z ludzkiej godności. Inni utrzymywali, że miniaturowa społeczność „Big Brother’a” jest po prostu wiernym obrazem współczesnego społeczeństwa, w którym dla korzyści materialnej lub poklasku wielu ludzi gotowych jest porzucić godność i jakiekolwiek zasady moralne.

   Niezależnie od tego, czy mieszkańcy Domu Wielkiego Brata stawali się tacy, a nie inni w rezultacie uczestnictwa w programie, czy tylko ujawniali w nim cechy powszechne w całym społeczeństwie, obraz sytuacji wzbudził mój niepokój. Trudno pogodzić się z wizją rzeszy ludzi pozbawionych własnej woli i sumienia, posłusznie dostosowujących swoje zachowanie do oczekiwań otoczenia i poddanych w tym celu wszechobecnej kontroli. Trudno zachować spokój, gdy orwellowska wizja świata z powieści „Rok 1984” staje się nagle realną perspektywą.

   Tymczasem obserwując zmiany, jakie nowe technologie wprowadzają w życiu społecznym, odnoszę wrażenie, że wszyscy odpowiedzialni za wychowanie – rodzice, nauczyciele, władze oświatowe – z każdym rokiem, w pełnej, choć nieuświadomionej zgodzie, czynią coraz więcej, by młode pokolenie już teraz wyrastało w czymś na kształt Domu Wielkiego Brata. I chociaż zupełnie inne jest źródło ich motywacji – swoiście rozumiane dobro dziecka, a nie chęć totalnej nad nim kontroli – w roli Anioła Stróża mogą uczynić równie wielkie szkody, jak wszechogarniający Wielki Brat.

W tym miejscu uczynię dygresję. Jako instruktor harcerski zawsze wpajałem swoim wychowankom, że „zuch jest dzielny”. Człowiek dzielny, to więcej niż odważny. To człowiek, który daje sobie radę z przeciwnościami losu, potrafi przyjmować porażki i podnosić się po nich, nie unika odpowiedzialności, jest zaradny i prezentuje aktywną postawę wobec życia. To ktoś, kto nie sprawia zawodu w trudnej sytuacji. Taki właśnie powinien być zuch, a myślę, że w ogóle każdy człowiek.

Chociaż postęp technologiczny zdaje się czynić naszą egzystencję łatwiejszą, zapotrzebowanie na dzielność wcale nie maleje. Naukowcy prognozują, że w przyszłym społeczeństwie przeciętny człowiek po kilkakroć w życiu będzie musiał zmienić zawód. W związku z tym będzie potrzebował umiejętności szybkiego uczenia się i zdobywania nowych kwalifikacji – co głoszą wszem i wobec współcześni prorocy od edukacji – oraz będzie musiał być dzielny, by poradzić sobie trudnej sytuacji (przejściowego nawet) bezrobocia. Ale o tym drugim nie mówi nikt.

Jak stać się dzielnym?

W tym miejscu przychodzi mi na myśl przeczytany ongiś w „Polityce” artykuł, poświęcony fińskiej pisarce Tove Jansson. Jej opowieści o Muminkach, uznawane za arcydzieło literatury dla dzieci, zawdzięczają swoją rangę zarówno pięknie zarysowanej bajkowej krainie i jej niezwykłym mieszkańcom, jak mądremu, ponadczasowemu przesłaniu.

(…) Idylliczny świat Muminków pamięta się z lektury czasów dzieciństwa. Kiedy jednak po tę książkę sięga ponownie dorosły człowiek (a tak się często dzieje, bo „Muminki”, choć klasyfikowane jako literatura dziecięca, należą do opowieści, z których się nie wyrasta), uświadamia sobie, że wcale nie jest tak beztroski. Nad Dolinę nadciąga kometa. Dom zalewa powódź. Muminek niespodziewanie budzi się zimą i widzi, że na świecie panuje ciemność i mróz. Wyspa, na której pragnie zamieszkać Tatuś Muminka, jest obca i groźna, Hatifnatowie nieprzyjaźni, a w mroku czai się Buka. Lęki Muminków to lęki dziecka, które nosi w sobie również dorosły człowiek, choć nie zawsze się do nich przyznaje. Ale małe zwierzątka nigdy nie stają bezradne wobec grozy.

Magdalena Strzałkowska „Każdy jest jaki jest” Polityka nr 28 (2306), 14.07.2001 r.

   Wszyscy mieszkańcy Doliny Muminków są dzielni. A praźródło tej cechy uważny czytelnik dostrzega w postawie jednej tylko postaci, Mamy Muminka, tej, która „na wszystko ma dobrą radę”. To ona, choć pełna troski, pozostawia swojemu synkowi mnóstwo swobody, wiedząc, że mały Muminek musi wiele przeżyć i doświadczyć różnych niebezpieczeństw, by wyrosnąć na dzielnego dorosłego.

   Współczesny rodzic albo nauczyciel stwierdzi raczej, że Mama Muminka jest po prostu nierozsądna, pozwalając dziecku narażać się na niebezpieczeństwo. W podobny sposób nierozsądna była również moja mama, która pozwalała mi spędzać całe dnie na podwórku z kolegami, bez stałej łączności z domem, a nawet bez obowiązku meldowania się co pół godziny pod balkonem. Ale to właśnie swobodna zabawa i zaufanie rodzicielki budowały od najmłodszych lat mój kapitał dzielności życiowej, z którego korzystam do dzisiaj.

   Cóż, być może były to inne czasy. Zauważam jednak, że nader łatwo przychodzi nam tłumaczyć różne zjawiska znakiem czasów. Kiedyś było, podobno, bezpieczniej, spokojniej, prościej... Na ile jest to prawda, a na ile złudzenie wywołane bezustanną presją sensacyjnych doniesień medialnych, ocenić mogą tylko naukowcy. Faktem jest, że nie czujemy się bezpiecznie. Paradoksalnie, w takiej sytuacji młodym ludziom szczególnie potrzebna jest dzielność, którą my-dorośli, z powodu swojego... braku poczucia bezpieczeństwa, skutecznie zabijamy nadmiarem opieki. A można inaczej, o czym niedawno przekonała się moja żona.

   Przebywając w Hamburgu z wizytą u naszej przyjaciółki Erdmuthe, została zaproszona do kierowanego przez nią przedszkola. Zaobserwowała tam sytuację (dla nas) zadziwiającą. Oto jedno z dzieci z powodu przeziębienia nie mogło bawić się na powietrzu. W związku z tym nauczycielka, wychodząc z grupą na dwór, zostawiła je w klasie, gdzie musiało samo znaleźć sobie zajęcie. Pozostając bez opieki! Rzecz w Polsce nie do pomyślenia, nawet gdyby chodziło o gimnazjalistę! Tymczasem Erdmuthe nie była w stanie zrozumieć, w czym miałby tkwić problem. Przecież nie będzie trzymać grupy cały dzień w pomieszczeniu tylko dlatego, że jeden przedszkolak nie może wyjść na dwór!

   Dziecku oczywiście nic się nie stało, bowiem przebywało w znanym mu i bezpiecznym otoczeniu, a równocześnie otrzymało cenną lekcję samodzielności i odpowiedzialności. Dzielność jest córką tej pierwszej i siostrą drugiej. Rozwija się, gdy młody człowiek działa samodzielnie i odczuwa choćby niewielki ciężar odpowiedzialności za swoje postępowanie.

   Tyle dygresji, wracamy teraz do Domu Anioła Stró..., przepraszam, do Domu Wielkiego Brata.

   Nic tak nie przeorało życia społecznego, jak wynalazek telefonu komórkowego. Urządzenie to po raz pierwszy w dziejach umożliwiło ludziom pozostawanie w stałym kontakcie. Definitywnie przeszła do historii tęsknota Tristana za Izoldą, listy Sobieskiego do Marysieńki i niecierpliwe oczekiwanie Romea na kilka słów rzuconych z balkonu przez Julię. Teraz wszyscy mieszkamy w jednej wiosce, odlegli od siebie o wystukanie kilku znaków na klawiaturze.

   W ciągu mniej niż dziesięciu lat mobilne telefony wrosły w rzeczywistość, także szkolną. Kiedy proszę o użycie kalkulatora do obliczeń nie dziwi mnie, że uczniowie sięgają po komórki. Regulamin wciąż nakazuje wyłączenie telefonu podczas zajęć i nakłada inne ograniczenia na korzystanie z niego na terenie szkoły, ale są to ostatnie już rubieże obrony. Zresztą, przyznajmy uczciwie, nauczycielom też zdarza się zapomnieć o wyciszeniu aparatu przed lekcją, nie mówiąc już o nagannych przypadkach prowadzenia rozmów telefonicznych w trakcie zajęć. Telefon komórkowy zniewolił wszystkich.

   Młodzi ludzie posługują się komórką – dzisiaj coraz częściej bardziej zaawansowanym technicznie smartfonem – równie swobodnie, jak starsze pokolenie długopisem. Jest ona po prostu częścią ich świata. Rodzice, jak większość dorosłych, doceniają korzyści płynące z nowej technologii i starają się nadążać. Jeśli nawet nie stukają SMS-sów w podobnie ekspresowym tempie co ich pociechy, i nie potrafią z równą łatwością surfować po internecie, w jednym niewątpliwie doszli do perfekcji – w wykorzystaniu komórek do wzmożenia opieki nad dziećmi. Te maleńkie urządzenia stały się dla młodego pokolenia zarazem głosem Wielkiego Brata i pokojem zwierzeń, gdzie można powiedzieć wszystko i wszystko zostanie wysłuchane.

   Nie widzę sensu walki z wynalazkiem, który tak wiele ułatwia w życiu. Czuję się jednak w obowiązku głosić słowa przestrogi, gdy jego nieumiejętne wykorzystanie przynosi ewidentne szkody. A tak właśnie dzieje się, moim zdaniem, w dziedzinie wychowania. Telefon komórkowy stał się, na naszych oczach, gwoździem do trumny, w której wspólnie układamy dziecięcą dzielność.

   Im bardziej ktoś jest zapracowany i mniej ma czasu dla dziecka, tym częściej dzwoni, by dowiedzieć się, co słychać. „Gdzie jesteś, kochanie?”, „Co teraz robisz?”, „Kiedy wrócisz?”, „Czy pamiętasz, że...” – to tylko kilka z długiej listy typowych pytań troskliwego rodzica. Brzmią zupełnie niewinnie. Jeśli jednak powtarzają się każdego dnia, skutecznie osłabiają poczucie samodzielności. Nadużywane stają się protezą rodzicielskiej opieki, służącą raczej uspokojeniu dorosłego niż pożytkowi dziecka. A przy okazji w każdym z nich kryje się jakaś pułapka.

   „Gdzie jesteś, kochanie, co robisz?” – „Właśnie wchodzę do biblioteki” – może odpowiedzieć nastolatek, faktycznie zajęty odbijaniem kapsla z flaszki z alkoholem. Trzeba mieć zaufanie do dziecka, by wierzyć w odpowiedź na tak zadane pytanie. Ale jeśli ma się zaufanie, to po co pytać?

   Powie ktoś, że pytanie świadczy o zainteresowaniu i trosce, a odpowiedź zaspokaja ciekawość i upewnia, że nic złego się nie dzieje. Cóż, moim zdaniem służy głównie poprawieniu samopoczucia dorosłego. Nie zawsze się to zresztą udaje. Bywa, że dziecko nie odbiera telefonu. I co wtedy? Wiem z własnego ojcowskiego doświadczenia – irytacja, nerwy, obawa, a na końcu wymówki. W sumie jasne przesłanie — jeśli chcesz zadowolić dorosłych, musisz mieć swoją elektroniczną smycz cały czas włączoną i meldować się na każde żądanie. Zaiste, piękna szkoła samodzielności!

   Inaczej wygląda sytuacja z małymi dziećmi. One naprawdę potrzebują kontaktu z rodzicami, choćby telefonicznego, i oczekują nań z utęsknieniem. Jednak i w tym przypadku medal ma drugą stronę. Rozłąka jest, sama w sobie, dobrą szkołą dzielności. Jeżeli zabieram małe dzieci na dłuższe wycieczki i letnie obozy, czynię tak w przeświadczeniu, że jest to korzystne dla ich rozwoju. Większość dzielnie znosi rozłąkę i świetnie się bawi, ale czasem wystarczy głos rodzica w telefonie, szczególnie w jakimś kryzysowym momencie (a te zdarzają się każdemu maluchowi), by dziecko w ułamku sekundy wpadło w otchłań tęsknoty i rozpaczy. Niestety, rozmowa telefoniczna kończy się i to ja pozostaję z delikwentem, którego muszę potem mozolnie „odginać”. Dlatego uważam, że małe dzieci nie powinny zabierać na wyjazdy swoich komórek, tylko kontaktować się z rodzicami przez telefon wychowawcy i to wyłącznie we wcześniej umówionym czasie.

   Kolejne pytanie - „Kiedy wrócisz?”. To należało raczej uzgodnić zawczasu. Obserwuję, że łatwy kontakt telefoniczny bardzo zmniejszył poczucie odpowiedzialności za podejmowane uzgodnienia. Moja młodsza córka jest tego doskonałym przykładem. Dzwoni chwilę przed umówionym terminem powrotu i informuje, że „trochę się spóźni, ale wszystko jest w porządku”. A ty, rodzicu, cieszysz się, że dziecko jest bezpieczne, zamiast po prostu stanowczo wymagać, by bez żadnego telefonowania punktualnie wróciło do domu...

   „Czy pamiętasz, że...?”. Pisząc ten artykuł indagowałem moich przyjaciół, jak często dzwonią do swojego piętnastoletniego syna. Odparli, że rzadko, „najwyżej kilka razy w tygodniu”. Już miałem im pogratulować telefonicznej wstrzemięźliwości, kiedy dodali: „w tym zawsze we wtorek, przypomnieć, żeby nie spóźnił się na trening tenisa”. No, proszę! Nie dość, że fundują chłopakowi zajęcia, to jego nie stać na to, by zjawić się na nie z jaką-taką punktualnością?! Jeśli zdarzyło mu się już wcześniej spóźnienie, czy nie należałoby po prostu stanowczo wymagać, by następnym razem był punktualny? Telefon z pytaniem „Czy pamiętasz?” zdejmuje z niego odpowiedzialność! Jeżeli ma problem z pamiętaniem o obowiązku, może przecież nastawić sobie budzik... w telefonie!

   Wszystkie opisane dotąd sytuacje należą do kategorii „Komórka jako głos Wielkiego Brata”. Budowaniu dzielności przeszkadzają, ale nie czynią dramatycznej szkody wychowawczej. Znacznie gorzej jest, gdy telefon komórkowy w rękach dziecka zamienia się w pokój zwierzeń.

   Jakkolwiek schyłek mojej wieloletniej kariery instruktora harcerskiego był efektem splotu różnych okoliczności, telefony komórkowe też odegrały w nim swoją rolę. Opisałem to ongiś w taki oto sposób:

Nieważne, czy jest to jednodniowa wycieczka, czy trzytygodniowy obóz – łączność dziecka z rodzicami trwa on-line. Trafiła mi się „czarna warta” na obozie? Dostałem „karniaka” od oboźnego? Jest mi smutno, źle, nogi mnie bolą, a namiot jest wilgotny? Jeden telefon i już... mogę swoją frustrację przelać na mamę albo tatę. Ilu współczesnych rodziców w takie sytuacji powie: „Córko (synu)! Pojechałaś na obóz, aby wykazać się dzielnością, zaradnością, dobrym humorem – i tego od ciebie oczekuję! Nie zawracaj mi głowy swoimi smutkami, bo i tak ci nie mogę pomóc! Nie dzwoń do mnie więcej – porozmawiamy, gdy wrócisz. Liczę na ciebie, nie spraw mi zawodu!”. Zamiast tego zaniepokojony rodzic wykonuje telefon do drużynowego: „Panie Pytlak, dlaczego moja córka chce wracać do domu?! Proszę coś z tym zrobić!”. Albo „Podobno mój syn ma mieć wartę o piątej rano, a on umówił się z kolegami na inny podział wart. Czy wie Druh coś na ten temat?”. I tłumacz, człowieku, że córka chce wracać do domu, bo właśnie pokłóciła się z koleżankami z namiotu, o czym pewnie do jutra zapomni, grafik wart nie jest koncertem życzeń, tylko ustalany jest przez oboźnego, a w ogóle życie obozowe, to nie nieprzerwany ciąg przyjemności, ale specyficzna mieszanka zabawy i obowiązku, ubrana w dodatku w otoczkę dyscypliny, której dzieci na co dzień nie znają...

   W tym przypadku inicjatorem kontaktu jest dziecko. To ono dzwoni, aby wyżalić się, poszukać wsparcia, w skrajnym przypadku – zażądać natychmiastowej pomocy. Jak w pokoju zwierzeń – cokolwiek powie będzie wysłuchane. I to jest dopiero niebezpieczne.

   Dzieci używają komórek do rozwiązywania swoich problemów, także tych, z którymi gwoli nabywania dzielności powinny poradzić sobie same. Młodzi ludzie oczekują dzisiaj pomocy w każdej trudnej dla nich sytuacji, a nadto czynią to w sposób zaborczy. „Mamo, skaleczyłam się w palec” – łka do słuchawki dziesięcioletnia uczestniczka szkolnej wycieczki, bez refleksji, że odległa o dwieście kilometrów matka, zajęta pracą, nie tylko nie może jej pomóc, ale nadto sama pozostanie po takim telefonie cała w nerwach, że dziecku dzieje się krzywda. Pół biedy, jeśli odpowie córce: „To idź do wychowawcy i poproś o pomoc”. Lepiej, gdy zapyta: „A powiedziałaś o tym wychowawcy?” i nakaże to uczynić, jeżeli usłyszy odpowiedź przeczącą. Najpewniej jednak sama zadzwoni do opiekuna, żeby poprosić o interwencję.

   Znam to z własnego doświadczenia – siedzę sobie spokojnie, dzieci się bawią i nic nie zwiastuje kłopotów, gdy nagle dzwoni telefon i zdenerwowany głos informuje mnie, że Ania skaleczyła się w palec, i prosi, żeby „coś z tym zrobić”. Oczywiście sprawdzam, opatruję i dopiero później stawiam sobie pytanie, dlaczego ta nieszczęsna Ania nie przyszła od razu do mnie. Wytłumaczenie jest proste – dzięki komórce do mamy miała bliżej. A kochająca mama użali się, zamiast zbesztać za szukanie pomocy w telefonie, a nie u wychowawcy.

   W innym scenariuszu Ania odpowiada mamie: „Już prosiłam o pomoc...”. „I co?!”. „I nic !!!”. Poziom zaufania w naszym społeczeństwie jest tak niewielki, że wizja leniwego wychowawcy, któremu nie chce się zainteresować nieszczęściem dziecka, będzie pierwszą, która przyjdzie do głowy zdenerwowanej matce. I znowu telefon do mnie, tym razem z gniewnym żądaniem wyjaśnień. Tłumaczę więc pokornie, że skaleczenie jest mikroskopijne, że przemyłem wodą utlenioną i pewnie szczypie, że nie robię problemu z tego wydarzenia, bo nic złego Ani się nie stało, że dziecko po prostu tęskni i korzysta z okazji, aby ściągnąć na siebie uwagę mamy… No i teraz zdenerwowani jesteśmy już oboje.

   Zdaję sobie sprawę, że opiekunowie bywają różni i nie każda reakcja na jakieś zdarzenie zaspokaja potrzeby dziecka. Podobnie jak nie każdy nauczyciel, który je uczy musi być kochany, najsprawiedliwszy na świecie, sympatyczny. Młody człowiek potrzebuje różnych doświadczeń, aby dobrze przygotować się do roli dorosłego. Sterowanie otoczeniem dziecka przez telefon komórkowy nie jest dobrym wyrazem troski o jego wychowanie. A już na pewno jest zabójcze dla dzielności.

   W opisanym tutaj zdarzeniu Ania doznała urazu, mogę więc jeszcze zrozumieć zdenerwowanie matki. Dzieci jednak korzystają z pokoju zwierzeń również w sytuacjach, które w ogóle nie powinny budzić emocji lub, po prostu, dla zaspokojenia swojej zachcianki. W naszej szkole słyszymy niemal codziennie:

   „Zapomniałem zeszytu do matematyki – przywieź mi!”. Często nawet bez „proszę” na końcu. I ktoś z rodziców przywozi. I jeszcze przeprasza, że tak długo to trwało.

   „Nie ma dzisiaj informatyki, odbierz mnie wcześniej!’ – tutaj załącznik w postaci „proszę” pojawia się jeszcze rzadziej. I część dorosłych pokornie organizuje wcześniejsze wyjście ze szkoły, nawet kosztem własnych planów, choć spędzenie wolnej godziny w świetlicy z pewnością nie przyniosłoby dziecku żadnej szkody.

   „Dzisiaj wychodzę ze szkoły z Kamilą i będziemy się u niej bawić”. W tym przypadku zaskoczeni rodzice częściej stawiają opór, ale bywa, że w następstwie takiego komunikatu rozpoczynają gorączkowe poszukiwania kontaktu z mamą lub tatą Kamili. Trzeba przecież ustalić szczegóły wizyty, czym dziecko nie zaprzątnęło sobie głowy, bo w końcu od czego ma się rodziców?!

   Podobne przykłady wykorzystania telefonu komórkowego do zaspokajania zachcianek dziecka mógłbym mnożyć długo. I jeśli porównanie komórki do pokoju zwierzeń nie jest stuprocentowo trafne, to tylko dlatego, że uczestnicy programu „Big Brother” prezentowali zdecydowanie więcej respektu wobec Wielkiego Brata, niż dzieci okazują zazwyczaj w rozmowach ze swoimi rodzicami.

   Jest jeszcze jedna różnica pomiędzy pokojem zwierzeń a telefonem komórkowym. Uczestnicy programu mogli zwierzać się Wielkiemu Bratu tylko w ściśle określonym czasie, podczas gdy dziecko może zadzwonić do mamy lub taty właściwie zawsze. Mało który kochający rodzic zbeszta swoją pociechę za telefon w porze, w której szkolny regulamin zabrania dzwonienia, albo w której sam jest zajęty. Przecież, jeśli dziecko dzwoni, to z pewnością ma ważny powód, wystarczający nawet, by złamać regulamin, albo przeszkodzić rodzicowi w pracy. A dla dziecka każdy powód jest wystarczający.

   Ta ciągła dostępność telefonicznego pokoju zwierzeń sama w sobie może nadawać problemom większą rangę, niż na to zasługują, a rodzicom przysparzać dodatkowych zmartwień. Oto przykład.

   Dziewczynki w wieku 11-12 lat bywają wyjątkowo wrażliwe na swoim punkcie. Bardzo łatwo im dokuczyć, urazić. Zaczynają już marzyć o księciu z bajki, tymczasem w otoczeniu mają głównie niedojrzałych emocjonalnie kolegów, którzy, jeśli nawet interesują się koleżankami, to zupełnie nie potrafią tego odpowiednio wyrazić. Niezdarne próby okazywania zainteresowania ze strony chłopców w tym wieku uzyskały nawet złośliwą nazwę „końskich zalotów”. Są to najczęściej różnego typu zaczepki, słowne lub fizyczne, które zalotnikowi wydają się śmieszne, choć dla obiektu uczuć okazują się przykre i bolesne. Zdarzają się w każdym środowisku, a doświadczenie pedagogiczne uczy, że rzadko prowadzą do jakichś długotrwałych konfliktów.

   W naszym przykładzie podczas przerwy między lekcjami zdarza się właśnie taka zaczepka, wyjątkowo złośliwa. Ofiara z płaczem sięga po telefon i dzwoni do mamy lub taty. W pokoju zwierzeń opowiada o swoim nieszczęściu i słucha słów pociechy. W końcu uspokaja się i po wyłączeniu telefonu, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, zapomina o sprawie, albo przynajmniej nabiera do niej zdrowego dystansu. W tym czasie rodzic, któremu córka przez telefon powiedziała niewiele, za to w ogromnych emocjach, pozostaje w poczuciu, że zaistniało nieszczęście. To przeświadczenie towarzyszy mu przez cały dzień, stopniowo potęgując napięcie emocjonalne. Wreszcie rodzina spotyka się w domu i… rozpoczyna się szarpanie zabliźnionej już rany. „Co powiedział?”, „Kiedy?”, „Co ty odpowiedziałaś?, „A wtedy co on zrobił?” – i tak, pytanie po pytaniu, zdarzenie z gatunku tych, które pomiędzy dziećmi zachodziły, zachodzą i z całą pewnością będą zachodzić w przyszłości, zaczyna żyć własnym życiem.

   W opisanym przykładzie nie jest problemem, że dziecko podzieliło się swoim kłopotem z jednym z rodziców. Problem tkwi w tym, że mogło to zrobić natychmiast, bez czasu niezbędnego dla nabrania dystansu do zdarzenia.

   Nie liczę na to, że dzieci przestaną dzwonić do rodziców, by uzyskać pomoc, wsparcie, czy choćby zaspokoić swoją zachciankę. W końcu są dziećmi, co wiele usprawiedliwia. Chciałbym tylko, aby dorośli reagowali w sposób wyważony i przemyślany i pod wpływem chwilowych emocji nie tracili z oczu naprawdę ważnego celu wychowawczego – by dziecko wyrosło na dzielnego człowieka.

   Cały ten wywód podsumuję hasłem, które chętnie dopisałbym na tablicach reklamowych, głoszących swego czasu wszem i wobec na ulicach polskich miast, w ramach kampanii społecznej, że „Kocham – nie biję!”.

„Kocham – nie dzwonię bez potrzeby!”

Co dedykuję rodzicom i dzieciom.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Danuta Adamczewska-Królikowska

Fantastyczny ten tekst z przed lat. Pozwolę sobie go skopiować, by podrzucić go za parę lat mojej córce, gdy zadzwoni, że jej córka zbyt często dzwoni do niej z byle powodu. ;) Mała ma dopiero 4 lata, ale jestem pewna, że za parę lat córce przyda się ten tekst.
Czytając go skojarzyłam, że nie dotyczy on tylko małych dzieci. Akurat wtedy, gdy został napisany moja córka nie miała jeszcze dzieci, ani męża, ale był to okres gdy umęczona bywałam rolą Wielkiego Brata i pokoju zwierzeń w jej sercowych chwilowych emocjach.
A przecież córka nie wychowywała się w czasie funkcjonowania tego wynalazku i dawanie dziecku okazji do tego by było dzielne miało miejsce często i w sytuacjach, w których teraz z całą pewnością niektóre obecnie zakwalifikowane by były nawet do postawienia mnie w stan oskarżenia o pozostawienie dziecka bez opieki i narażenie na niebezpieczeństwo - gdy miała 11 lat wyjechałam na kurs atomistyki, a ona sama wychodziła do szkoły (i nie spóźniała się), sama szykowała sobie jeść i tylko raz dziennie zaglądała do niej sąsiadka, czy czegoś nie potrzebuje.

Skomentował Stanisław Czachorowski

Dziękuję, artykuł uporządkował mi sporo i rozjaśnił.

Skomentował Anna Misztal

Dziękuję bardzo za artykul. Pobudza do refleksji i świadomego działania. Rzeklabym "budzi z uśpienia". Dobrze by bylo, aby Dorośli, Rodzice i Wychowawcy, mogli go przeczytac.

Skomentował Justyna

Świetny artykuł... Powinien go przeczytać każdy rodzic...

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...