Blog

Edukacja a polityka, dla niezorientowanych

(liczba komentarzy 4)

   Środek wakacji, a wokół spraw szkolnych wrze w naszym kraju, jak chyba nigdy wcześniej o tej porze roku. Najwięcej emocji budzi oczywiście pytanie, czy od września uczniowie zasiądą w szkolnych ławach. Większość rodziców jest za. Stanowisko nauczycieli najlepiej oddaje stwierdzenie „i chcieliby, i się boją”. Co do władz, to jeszcze kilka dni temu napisałbym, że zachowują milczenie. Ale dzisiaj już nie. Najwyraźniej do kogoś dotarło, że pora przerwać picie szampana po zwycięstwie w wyborach prezydenckich, bo emocje wokół powrotu uczniów do szkół – z serdeczną niechęcią do zdalnego nauczania w tle – są w narodzie ogromne, podobnie zresztą jak obawy o zdrowie – co w sumie tworzy, pomimo wakacji, kocioł czarownic grożący niespodziewanym wybuchem. Tym można tłumaczyć, że już na pięć tygodni przed pierwszym września pojawiły się zdawkowe deklaracje przedstawicieli władz: że dzieci chyba powrócą do szkół, że powstają przepisy zapewniające bezpieczeństwo stacjonarnej nauki, że na tydzień, dwa przed końcem wakacji już będzie na pewno wiadomo... Mamy też namiastkę konkretu – ogłoszone 28 lipca wytyczne GIS dotyczące warunków sanitarnych (ewentualnych) zajęć szkolnych, na wszelki wypadek określone mianem wstępnych. Bóg zapłać i za to, choć wszyscy niecierpliwie czekają na więcej i formie bardziej oficjalnej.

   Na uboczu głównego nurtu wydarzeń znalazły się natomiast publiczne wypowiedzi prominentnych przedstawicieli rządzącego ugrupowania, dotyczące dalszych zamierzeń, jeśli chodzi o edukację. Tuż po wyborach prezydenckich minister Zbigniew Ziobro, po nim wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, aż wreszcie wicemarszałek Senatu Marek Pęk zapowiedzieli, najogólniej rzecz biorąc, zintensyfikowanie wysiłków na rzecz dopełnienia reformy systemu edukacji i szkolnictwa wyższego. Jak powszechnie odebrano – w celu skuteczniejszego kształcenia w szkołach i na uczelniach prawdziwych Polaków-patriotów, gotowych poprzeć w przyszłych wyborach idee i wizję państwa reprezentowane przez Zjednoczoną Prawicę.

   Wspomniane wypowiedzi polityków oraz kontredans w sprawie powrotu lub nie uczniów do szkolnych ławek, to zjawiska pozornie odległe, ale w istocie bardzo blisko powiązane, a ich wspólnym mianownikiem jest polityka.

   Niestety, muszę w tym miejscu dać wyraz przekonaniu, że wbrew wyobrażeniom licznych pięknoduchów, edukacja nie jest w oczach większości polskiego społeczeństwa wspólnym dobrem, przepustką do lepszego jutra, ani narzędziem budowania mocy i prestiżu państwa, a jedynie niezbyt docenianą, choć powszechną usługą, którą dzięki temu kolejne władze mogą organizować według swojego wyobrażenia i doraźnego interesu politycznego. Piszę to z przykrością, bowiem sam głęboko wierzę w potrzebę obywatelskiego konsensusu wokół budowy nowoczesnego systemu edukacji, ale realia są nieubłagane. Zrozumienie tego stanu rzeczy może pomóc zapanować nad frustracją i ustalić, co realnie da się zrobić w sytuacji całkowitego uzależnienia oświaty od decyzji niezainteresowanych jej istotą i mało kompetentnych działaczy politycznych.

   Przyjmijmy na użytek dalszego wywodu, że polityka, to ogół działań podejmowanych w celu zdobycia i/lub utrzymania władzy, która z kolei ma pozwalać na wprowadzanie w życie własnego programu działania. Uzbrojeni w tę definicję od razu zrozumiemy, że edukacja ma dla wspomnianych wyżej (a także wszystkich innych) polityków znaczenie tylko o tyle, o ile może im pomóc w walce o władzę lub przysłużyć się krzewieniu wyznawanej przez nich idei. Wypowiedzi ministra Ziobro i pozostałych można oczywiście odczytywać dosłownie, jako coś w rodzaju „Idziemy po was!” pod adresem tych, którym marzy się liberalny kształt edukacji, ale warto raczej spojrzeć na nie przez pryzmat interesów politycznych. Zbigniew Ziobro, przywódca koalicyjnej Solidarnej Polski, mówiąc na antenie Radia Maryja: „Jeśli my tego teraz nie zrobimy, jeśli nie zajmiemy się edukacją, jeśli nie zajmiemy się sferą nauczania na uniwersytetach, jeśli nie zajmiemy się obszarem mediów, to przegramy bitwę o polskie dusze.", ogłasza zatem gotowość przyjęcia na siebie dodatkowego, jakże ważnego odcinka w walce politycznej, przy okazji zbliżającej się reorganizacji rządu. Taki wist w zamiarze uzyskania lepszej pozycji negocjacyjnej.

   Jeśli chodzi o wicemarszałka Terleckiego, to wprawił on w osłupienie obserwatorów stwierdzając: „Przeprowadziliśmy bardzo ciężką, trudną skomplikowaną reformę organizacyjną szkolnictwa, edukacji, ale zatrzymaliśmy się w pół kroku, nie przeprowadziliśmy reformy programowej. To jest jeden z tych elementów, które będą się na nas mściły”. Wywołał tym wiele komentarzy, czasem nawet pełnych politowania dla jego domniemanej nieświadomości, bowiem w powszechnym przekonaniu minister Zalewska bardzo skutecznie przeprowadziła reformę programową, która w jeszcze większym stopniu niż likwidacja gimnazjów przeorała polską oświatę. Ryszard Terlecki jest wszakże zbyt inteligentny, by nie zdawał sobie z tego sprawy. On po prostu sygnalizuje niezadowolenie z efektów działania obecnej ekipy w MEN, zapowiadając zmianę na bardziej skuteczną. Znowu w kontekście porządków na scenie rządowej, odkładanych wcześniej z powodu wyborów prezydenckich.

   Oczywiście doraźna strategia strategią, ale owe zapowiedzi mogą za sobą pociągnąć dalsze działania dyscyplinujące oświatę. Jakie? Nie sądzę, by politycy rangi Zbigniewa Ziobry czy Ryszarda Terleckiego zaprzątali sobie tym głowę. Jednak casting na szefa edukacji narodowej, który stanie przed zadaniem ogarnięcia tematu, z pewnością już trwa.

   Z przytoczonych powyżej wypowiedzi można wysnuć także inne wnioski. Po pierwsze, żadne argumenty wskazujące na szkody, jakie uczyniono polskiej młodzieży likwidując gimnazja, nie mają szansy na zrozumienie po stronie władzy. Pokolenie wykształcone w gimnazjach zagłosowało w większości przeciwko kandydatowi Zjednoczonej Prawicy, i jest to argument ostateczny na potwierdzenie słuszności tamtej decyzji.

   Do drugie – ponieważ najwyraźniej szykuje się zmiana personalna, a pewnie i organizacyjna na najwyższym szczeblu władzy oświatowej (co zresztą znalazło szybko potwierdzenie w przeciekach sugerujących rychłe połączenie ministerstw edukacji i szkolnictwa wyższego), trudno oczekiwać od Dariusza Piontkowskiego i jego ekipy jakiegoś specjalnego zaangażowania, choćby w przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego. Nie mają w tym żadnego interesu politycznego. A interes publiczny, jako się rzekło wcześniej, dla współczesnych polityków ma znaczenie marginalne.

   Po trzecie wreszcie – ktokolwiek obejmie rządy nad polską oświatą (choćby w randze wiceministra w nowym resorcie), będzie musiał mieć pomysł na zintensyfikowanie pracy wychowawczej, w duchu jeszcze bardziej patriotycznym. Czy jest to możliwe? Zapewne tak, choć dalsza optymalizacja dzieła pani Zalewskiej wydaje się dużym wyzwaniem. Prędzej działania pójdą w kierunku jeszcze większego ubezwłasnowolnienia nauczycieli, do czego zresztą nie trzeba wyrafinowanych narzędzi, wystarczą kolejne przepisy i jeszcze większa biurokracja. Dla świętego spokoju przeciętny nauczyciel gotów jest przełknąć wiele. Można wszakże pocieszać się, że głęboka wiara polityków prawicy w formacyjną funkcję powszechnej edukacji nie znajduje szczególnego uzasadnienia w historii. Gdyby było inaczej, to całe moje pokolenie stanowiłoby dzisiaj monolit gorliwych wyznawców ideologii krzewionej w szkołach PRL-u. Tak się nie dzieje. Jednak tendencja do powtarzania błędów w nadziei, że „oni nie dali rady, ale nam się to uda” jest ponadczasowa.

   Czy to znaczy, że nie ma się czego obawiać? Oczywiście, że jest. Ja, na przykład, obawiam się katastrofy klimatycznej, kryzysu cywilizacji, rosnącej atomizacji społeczeństwa i w tym kontekście koszmarnej straty czasu w edukacji na sprawy daleko mniej ważne. To w skali makro. W mikroskali – ludzkiej bezduszności, wygodnictwa, małości, egoizmu, czy choćby wewnętrznej emigracji, do czego duszna atmosfera w społeczeństwie z pewnością będzie skłaniać. A w szkole, dodatkowo, rosnącego antagonizmu w relacjach rodziców z nauczycielami i vice versa, czemu będzie sprzyjać nieuchronny stan obustronnego niezadowolenia. Samo życie powodów daje aż nadto, a rozmaite fatalne skutki reformy Zalewskiej tylko sytuację pogarszają.

   W świetle powyższych rozważań spójrzmy jeszcze raz na sytuację związaną z ewentualnym powrotem uczniów we wrześniu do szkół. Moim zdaniem, żaden interes polityczny nie skłania rządzących do podejmowania w tej kwestii szybkich decyzji. Tym bardziej, że jest już w zasadzie za późno na konkretne i skuteczne działania: powszechne szkolenie nauczycieli w technikach nauczania na odległość, przygotowanie jednolitej platformy komunikacyjnej dla zdalnej edukacji, okrojenie podstawy programowej czy wprowadzenia w szkołach nadzwyczajnych rozwiązań organizacyjnych. Zresztą, część tych działań w ogóle pozostaje poza obecnymi możliwościami polskiego państwa – co jednak nie zwalnia władz z odpowiedzialności za panujący obecnie stan totalnego bezruchu i oczekiwania na cud. W omawianej tu kwestii decydujące znaczenie ma nowa gałąź (nie)wiedzy, wykreowana przez COVID-19, którą można by nazwać medycyną polityczną. Chodzi o działania w dziedzinie zdrowia publicznego, podejmowane w kontekście politycznym (czyli – jak wyżej wskazałem – w celu zdobycia lub utrzymania władzy). Klinicznym przykładem jest oficjalna deklaracja premiera Morawieckiego z początku lipca, że od września uczniowie powrócą do nauki stacjonarnej. Była ona bezwarunkowa i doraźnie przyniosła zamierzony skutek polityczny – doprowadziła do odwołania zapowiadanej manifestacji niezadowolonych rodziców przed MEN, uśmierzając w ten sposób niepokój społeczny, który mógłby zagrozić reelekcji prezydenta Andrzeja Dudy. Przesłanek medycznych owego oświadczenia nie było oczywiście żadnych, i to właśnie jest cecha charakterystyczna medycyny politycznej.

   Mając w pamięci obietnicę szefa rządu wszyscy urzędnicy państwowi najwyższego szczebla powinni obecnie prześcigać się w inicjatywach służących jej ucieleśnieniu. Nie czyniąc tego potwierdzają tylko słuszność wyłożonej przeze mnie opinii o polityce. Oni wiedzą, że wszystko w niej jest doraźne i umowne. My z kolei, ufając premierowi, w zasadzie powinniśmy spokojnie czekać na wrzesień. Niestety, w przeciwieństwie do MEN, mamy na dole rzeczywisty problem. Otóż jeśli nawet zaczniemy naukę w szkolnych ławach, to po niedługim czasie pojawią się w szkołach ogniska koronawirusa. Może nieliczne (oby!), ale pojawią się na pewno. Okaże się wtedy, że do zdalnego nauczania jesteśmy przygotowani równie marnie, jak wcześniej, bo na etapie wakacji zabrakło mobilizacji, gromadzenia środków, przygotowywania wariantowych scenariuszy. Kto będzie winny? Wiadomo, nauczyciele, bo trwonili czas na wypoczynek, zamiast przygotowywać się do zmagań z pandemią, a przede wszystkim dyrektorzy szkół, którzy nie zadbali o gotowość swoich placówek na taką ewentualność. Na pewno nie MEN, bowiem do 31 sierpnia minister z pewnością ogłosi jakieś przepisy.

   Trzeba wszakże przyznać, że materia jest złożona. Trudno przewidzieć rozwój sytuacji. Również możliwości organizacyjne i kadrowe polskiej oświaty są w istocie bardzo ograniczone. Nawet najlepszy minister miałby kłopot z podejmowaniem decyzji. Ale to nie jest usprawiedliwienie dla żadnej władzy, a już szczególnie dla tej, która w sferze deklaracji tak bardzo troszczy się o dobro narodu. Niestety, widać wyraźnie niekompetencję i lekceważenie ludzi. Bo jak inaczej określić zapowiedź wiceministra zdrowia, że decyzja o formie nauki od września zapadnie „tydzień lub dwa” przed końcem wakacji?! Tydzień, oznacza 25 sierpnia, czyli 4 dni robocze przed pierwszym dzwonkiem. Dwa tygodnie, to 9 dni roboczych – wciąż mało, ale jednak trochę więcej. Niestety, ów pan lekarz na ministerialnym stanowisku nie czuje tej różnicy, a w całym MEN nie ma nikogo, kto uświadomiłby mu, jakie ma to znaczenie. Podobną dezynwolturę wykazał inny medyk, eks-marszałek Senatu Stanisław Karczewski, który pogodnie stwierdził w wywiadzie, że nauczyciele umieją czytać, więc przeczytają instrukcje, nawet jeśli zostaną wydane w ostatniej chwili, a ci, którzy chcą, to się przygotują. Jako dyrektor szkoły nie śmiałbym zaproponować panu chirurgowi Karczewskiemu, nawet żartem, że jak nie ma skalpela, może wziąć do operacji nóż rzeźnicki, który przecież też służy do krojenia – a to mniej więcej ten sam poziom argumentacji.

   Wszystko, co obecnie dzieje się w polskiej edukacji na swoje wytłumaczenie polityczne. Jeśli chce się coś zmienić, również trzeba działać w sposób polityczny, to znaczy artykułować oczekiwania, formułować żądania, dawać wyraz niezadowoleniu. Tak, jak uczyniła to ostatnio Magdalena Dobrzańska-Frasyniuk - inicjatorka petycji w sprawie wydania przez MEN jasnych i precyzyjnych przepisów dotyczących warunków sanitarnych w szkołach. To chyba nie jest przypadek, że zaledwie kilka dni później pojawiły się wstępne wytyczne GIS. Tylko presja społeczna może zmusić polityków do działania. Środowisko oświatowe nie ma tak mocnych argumentów, jak górnicy, ale perspektywa kontynuacji zdalnego nauczania, szczególnie w wersji „jakoś to będzie”, jest dla wielu rodziców na tyle przerażająca, że może nabrać wagi politycznej.

   Czego i sobie życzę, bo perspektywa samodzielnego zmagania się dyrektora szkoły z problemem jakoś nie budzi mojego entuzjazmu.

 

PS. Niejako w uzupełnieniu do mojego artykułu głos zabrał kolejny lekarz, Główny Inspektor Sanitarny, pan Jarosław Pinkas. Jak przystało na specjalistę zatrudnionego w dziedzinie ochrony zdrowia, w jego wypowiedzi dla RMF.FM znalazło się kilka dość przekonywujących opinii. W jego ocenie sytuacja epidemiczna jest na tyle zmienna, że z wyprzedzeniem większym niż dwa tygodnie nie można niczego przesądzać w kwestii powrotu do szkół. Słysząc to pan premier, który - przypominam - już miesiąc temu wiedział, jak będzie, powinien popełnić rytualne seppuku. No ale w polityce wszystko jest umowne. Pan Pinkas nie odpowiada wszakże za edukację, wobec czego trudno było zadać mu pytanie, jak państwo polskie przygotowuje się na niekorzystny scenariusz wydarzeń. Zresztą, może nie było sensu pytać, jako że w jego wypowiedzi znalazł się również istotny symptom zakażenia polityką. Szef GIS zapewnił mianowicie, że "nauczyciele będą mieli istotną pomoc rządu, jak mieli do tej pory, pomoc ministra edukacji narodowej Dariusza Piontkowskiego, premiera Mateusza Morawieckiego i samorządów, inspekcji sanitarnej, która pozwoli na rozwiązanie podstawowych problemów". Cóż, jeśli ta pomoc będzie "taka, jak do tej pory", to dyrektorów czeka naprawdę ciężki sezon...

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

O ile w utrwaleniu(!) władzy przez rządzących w danym momencie ich działania na niwie edukacji pomóc mogą niewiele (szczególnie, że wyniki są b.odległe w czasie z punktu widzenia politycznej skali czasowej zdarzeń!), o tyle jej utracie sprzyjać mogą w stopniu ogromnym! O czym przekonują skutki ministerialnych dokonań Romana Giertycha (przypięły PiS wśród młodszych roczników łatkę zacofanego obciachu w 2007 roku) czy dokonania w MEN pań Hall i byłej gwiazdy PiS Kluzik-Rostkowskiej, których wynikiem była wyborcza klęska PO w roku 2015 ... :-( Tak, że rządzącym wygrać oświatą jest b.trudno, ale przegrać - dziecinnie łatwo!!!
https://www.tygodnikprzeglad.pl/arytmetyka-glupcze/

Skomentował Joanna

Brawo!

Skomentował Renata

Jak zwykle w punkt.

Skomentował Janka

Jestem nauczycielem i pracuję w 3 szkołach. Czy może ktoś z Państwa słyszał jakąkolwiek wypowiedź władz, jak będzie wyglądała sytuacja moja i 2 pozostałych szkół w przypadku wykrycia ogniska wirusa w jednej z placówek?

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...