Blog
Gdybym mógł wprowadzić tylko jedną zmianę…
(liczba komentarzy 6)
Gdybym mógł wprowadzić tylko jedną zmianę w polskiej szkole, nie zniósłbym ani nie odchudził podstawy programowej. Obecny kształt tego dokumentu jest tak absurdalny, a rola, jaką odgrywa, tak niszcząca, że w zasadzie każdy, kto w przyszłości uzyska wpływ na system oświaty, a będzie sięgał myślą dalej niż do dogmatów głoszonych przez swoich politycznych mocodawców, uczyni to bez żadnej zwłoki. Ja natomiast zmieniłbym… przepisy dotyczące kwalifikacji nauczycieli wymaganych do zatrudnienia w szkole podstawowej. Na bardziej liberalne, co oczywiście może oburzyć wszystkich już dzisiaj ubolewających nad niskim poziomem kadr pedagogicznych. Proszę jednak pozwolić, że wyjaśnię.
Stan obecny jest następujący: aby pracować w klasach 1-3 wymagane jest wykształcenie w zakresie nauczania początkowego. Jeden nauczyciel (w praktyce zazwyczaj nauczycielka) prowadzi większą część zajęć, łącząc w nich różne sfery kształcenia. Spędza ze swoimi uczniami kilkanaście godzin tygodniowo. Ma dość czasu, by poznać każde dziecko, mieć refleksję na jego potrzebami, spojrzeć całościowo jako na człowieka. Posiada również na ogół wyniesioną ze studiów świadomość, że rolą nauczyciela jest nie tylko uczyć, ale także opiekować się i wychowywać.
W świetle powyższego trudno się dziwić, że pierwszy etap nauczania budzi w społeczeństwie najmniej kontrowersji (nawiasem mówiąc, także w zakresie podstawy programowej). W zasadzie w każdej szkole, trafiając na dobrą nauczycielkę w klasach najmłodszych, dziecko może spędzić szczęśliwe i owocne trzy lata. Oczywiście poziom kadry pedagogicznej na tym etapie bywa różny, dość powszechnie zarzuca się na przykład, że wiele osób ma zbyt małe pojęcie o nauczaniu matematyki (albo, co gorsza, o matematyce w ogóle). Z drugiej strony warto zauważyć, że to właśnie pedagodzy wczesnoszkolni szczególnie często układają sobie ciepłe i pełne szacunku relacje z dziećmi. Mają na to czas i ukształtowaną na etapie studiów świadomość, że tak trzeba.
Przejście z trzeciej do czwartej klasy szkoły podstawowej zawsze było trudnym momentem w edukacji. W miejsce jednego, dobrze znanego nauczyciela, spędzającego z uczniami większość ich czasu w szkole, pojawia się całe grono, w którym każdy ma znacznie więcej podopiecznych i znacznie mniej czasu, jaki może im poświęcić. Ten jedyny, który ma urzędowo przypisane ogarnianie całej sytuacji życiowej dzieci, zwany wychowawcą, dysponuje w tym celu jedną godziną w tygodniu. Jeśli jest polonistą, ma jeszcze pięć lekcji, na których spotyka swoich podopiecznych, jeśli nauczycielem historii, to tylko jedną. Już tylko ta okoliczność powoduje, że lądowanie w klasie czwartej jest bardzo twarde, a przecież trzeba do tego dodać jeszcze inne nowości: ocenianie, liczne przedmioty nauczania ze swoimi napompowanymi podstawami programowymi, czy większą liczbę lekcji. Sytuacji nie poprawia fakt, że nowi nauczyciele muszą już być „przedmiotowcami”. Oznacza to, że mają ukończone studia kierunkowe swojego przedmiotu, natomiast ich przygotowanie pedagogiczne może być bardzo różne. Kurs pedagogiczny, zaliczany w ramach studiów albo podyplomowo, dostarcza elementarnej wiedzy psychologiczno-pedagogicznej i metodycznej, ale nie buduje świadomości, jak ważne w szkole jest wychowanie, ani nie kształtuje nawyku refleksji pedagogicznej. To, że w klasach od czwartej wzwyż uczy wielu światłych i dobrych pedagogów jest częściej zasługą ich własnego talentu i inteligencji, niż efektem zdobytego wykształcenia.
Obserwując zmiany, jakie zachodzą w społeczeństwie stale utwierdzam się w przekonaniu, że tradycyjna funkcja szkoły, jaką jest nauczanie, powinna zejść na drugi plan. Nie tylko dlatego, że internet jest pełen wiedzy. Przede wszystkim z powodu daleko większej niż kiedyś potrzeby zaspokojenia w szkole potrzeb emocjonalnych uczniów, w stosunku do poznawczych. To znak czasów; jeśli go nie odczytamy, rychło nie nastarczymy psychologów i psychiatrów. Dlatego utrzymywanie w klasach 4-8 szkoły podstawowej opisanego wyżej stanu rzeczy uważam za ogromny błąd.
Co jest moim zdaniem ważne? Przede wszystkim, żeby nauczycieli uczących daną klasę było mniej, a godzin prowadzonych przez nich zajęć więcej. Zamiast co najmniej dziesięciu w klasie czwartej, a jeszcze więcej w kolejnych, mogłoby to być nie więcej niż połowa tej liczby. Wykształcenie wyższe powinno w zasadzie wystarczać do nauczania na poziomie szkoły podstawowej, jeśli człowiek posiada też rozum i solidne przygotowanie pedagogiczne.
Już widzę oczami wyobraźni oburzenie za tak obrazoburcze stwierdzenie. Jak taki nauczyciel-ignorant mógłby rozbudzić pasję do przedmiotu, na którym się nie zna?! A co z beztalenciami matematycznymi, które jeszcze skuteczniej, niż czynią to obecnie specjalnie wykształceni specjaliści, będą szerzyć niewiedzę w zakresie królowej nauk i zabijać zamiłowanie do niej?! A co z metodyką nauczania, która jest różna dla różnych przedmiotów?! To ostatnie, to akurat trzecia prawda księdza Tischnera, zrodzona z partykularyzmów poszczególnych dyscyplin naukowych, ale niech tam… Więc deklaruję w tym miejscu uroczyście, że moja propozycja nie polega na gremialnym pogonieniu części specjalistów, ale jedynie na stworzeniu możliwości wykorzystania rozsianych po całym systemie pereł pedagogiki z większym pożytkiem dla uczniów w sferze emocjonalnej, niż szkodą w sferze poznawczej.
Dla wielbicieli uniwersyteckiego poziomu fizyki i chemii w klasach 7-8 gotów jestem na kompromis – proponowaną przeze mnie zmianę ograniczyć tylko do klas 4-6. Choć osobiście, wykształcony biolog, przez długie lata uczyłem chemii, jak mam prawo sądzić z całkiem przyzwoitym skutkiem. Zresztą każdy nauczyciel przyrody powinien bez kłopotu radzić sobie na poziomie szkoły podstawowej z każdym z czterech przedmiotów przyrodniczych. Szczególnie po odchudzeniu podstawy programowej, co niechybnie w końcu nastąpi.
Na pewno wielu spośród Was, Drodzy Czytelnicy nie przekonałem. Trudno. Ale zanim wrzucicie moją propozycję do szuflady podpisanej „Bzdura”, przeczytajcie jeszcze raz to, co napisałem wcześniej:
(…) tradycyjna funkcja szkoły, jaką jest nauczanie, powinna zejść na drugi plan. (…) Przede wszystkim z powodu daleko większej niż kiedyś potrzeby zaspokojenia w szkole potrzeb emocjonalnych uczniów, w stosunku do poznawczych. To znak czasów; jeśli go nie odczytamy, rychło nie nastarczymy psychologów i psychiatrów.
Z pokorą przyjmę natomiast wrzucenie tego tekstu do szuflady z napisem „Utopia”. Będzie sobie tam leżał z godnym towarzystwie wielu innych słusznych pomysłów na zmianę polskiej szkoły, które codziennie znajduję w internecie…
Dodaj komentarz
Skomentował Xawer
Jedna zmiana w systemie szkolnym?
Jak dla mnie: likwidacja przymusu szkolnego.
"tradycyjna funkcja szkoły, jaką jest nauczanie, powinna zejść na drugi plan. Przede wszystkim z powodu daleko większej niż kiedyś potrzeby zaspokojenia w szkole potrzeb emocjonalnych uczniów, w stosunku do poznawczych."
Kto ma taką potrzebę (przymusowego) korzystania z państwowej instytucji, głoszącej "zaspokajanie" jego albo jego dzieci potrzeb emocjonalnych? I kto i w jaki sposób miałby kontrolować szkołę, czy owe potrzeby emocjonalne byłyby zaspokajane właściwie i w sposób zgodny z wolą rodziców?
Szkoła służy realizacji konstytucyjnego obowiązku i prawa do nauki, ale nie ma żadnych podstaw prawnych do prowadzenia w ramach przymusu jakichkolwiek działań wychowawczych ani nieproszonej psychoterapii. Nie jest i nie może być zadaniem państwa wychowywanie w jakikolwiek sposób dzieci swoich wolnych obywateli, ani poddawanie ich psychoterapii lub podobnym działaniom bez jednoznacznego zlecenia pacjenta albo jego prawnego opiekuna. Taki system byłby pętlą sprzężenia zwrotnego, służącą rozdymaniu nawet drobnej przypadkowej aberracji ideologicznej w pełnoskalowy totalitaryzm.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@JP
Bardzo dobry powrót do NATURALNEGO stanu sprzed 2006 roku (wszedł wtedy w życie przepis wprowadzony "reformą" Handkego-Dzierzgowskiej przepis o wymaganych kwalifikacjach nauczycieli!). Wcześniej było właśnie tak - np. fizyk, również w liceum, mógł uczyć matematyki (bez dodatkowych papierów) zapewniając integrację międzyprzedmiotową i optymalne wykorzystanie czasu oraz kontakt z uczniami, podobnie biolog mógł uczyć chemii itd. A tak dano zarobić organizatorom "studiów podyplomowych" w efekcie których specjalista od PO(EDB) zostaje polonistą, geograf czy, co gorsza, historyk, matematykiem, specjalista od WoK - nauczycielem języka obcego:-(
Skomentował ScE
Szanowny Panie Autorze,
"Jeśli jest polonistą, ma jeszcze pięć lekcji, na których spotyka swoich podopiecznych, jeśli nauczycielem historii, to tylko jedną." - Ten fragment można udramatyzować jeszcze bardziej. Jeśli jest anglistą lub wuefistą, na przedmiocie widzi tylko połowę klasy, całość widzi jedynie na godzinie wychowawczej. Jeśli zaś jest nauczycielem etyki, to na zajęciach z przedmiotu widzi nie połowę, a trójkę uczniów...
Skomentował Xawer
@Włodzimierz
Przypomnę tylko, że przepisy o wymaganych formalnych przedmiotowych kwalifikacjach nauczycielskich zawsze odbywały się przy entuzjastycznym poparciu ZNP i jego silnym lobbingu za wszelkimi ograniczeniami dostępu do zawodu. Nie spowodowało to bynajmniej, żeby matematyki uczyli matematycy, a fizyki fizycy, ale by uczyli tego absolwenci (do niedawna) Wyższych Szkół Pedagogicznych aka "Akademii" o odpowiedniej specjalizacji. Lub częściej absolwenci nic nie wartych studiów podyplomowych.
Spowodowało też, że ilość kwitków, jakie trzeba mieć przekracza odporność normalnego człowieka, który chciałby spróbować swoich sił teraz jako nauczyciel a nie inżynier, ale kończył zupełnie niepadagogiczne studia. Choćby jego znajomość matematyki i fizyki była nieskończenie głębsza, niż ta absolwentów "przedmiotowych" studiów nauczycielskich. I choćby nawet musiał kiedyś na studiach zdać egzamin z przeczytania Piageta i Deweya.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Xawer
Wiem - byłem na studiach podyplomowych z matematyki (merytoryczny poziom b.wysoki - robił to wydział matematyki UW, prowadzili moi obecni koledzy ze Staszica). Były tam 2 kategorie uczestników - jedna to fizycy, jeden chemik po UW i 2 inżynierów po PW, którym to zupełnie nie było potrzebne i było dla nich stratą czasu, druga to geografowie, historycy, nauczyciele PO (EDB), WF nawet, którzy nawet przy największym wysiłku i tak nic poza frustracją nie zyskali .. :-( Studia były darmowe, finansowane ze środków unijnych ...
Skomentował Adam
Potrzeby emocjonalne i poznawcze to nie są (a w każdym razie nie powinny być) rozdzielone zasiekami wrogie sobie terytoria. Człowiek od natury dostał potrzebę poznawania świata. Jeśli szkoła mu w tym pomaga (albo przynajmniej nie przeszkadza) - co czasem się zdarza, to człowiek się cieszy, jest dumny, wzrasta, czyli jak mówią niektórzy zaspokaja potrzeby emocjonalne. I tak w szkole idą sobie dwie potrzeby ręka w rękę, bez ingerencji psychologów i psychiatrów.