Blog
Jak to z egzaminami było za "starych, dobrych czasów".
(liczba komentarzy 2)
Ludzie sporo młodsi ode mnie, którzy żywią granitowe przekonanie, że już, już, właśnie odkryli kamień filozoficzny edukacji, słusznie potępiają obecną egzaminozę. W zamian, już zupełnie niesłusznie, sugerują powrót do czasów minionych, aby egzaminy wstępne organizowały same szkoły ponadpodstawowe i wyższe uczelnie, co miałoby zmniejszyć wyścig szczurów wśród młodzieży. Faktycznie, testomania jest zjawiskiem fatalnym, ale powrót do rozwiązań z przeszłości uważam za próbę leczenia dżumy cholerą. A na dowód tego przytoczę dzisiaj kolejny z moich "Listów do N.", opublikowany w grudniu 1996 roku.
Gwoli przestrogi, na początku jest fragment o nauczycielskich wynagrodzeniach, który może bulwersować w świetle dzisiejszej sytuacji, ale raz, że to tekst historyczny, a historii nie należy "gumkować", dwa, że w zasadzie nadal jestem gotów się pod nim podpisać. Wyjaśnia bowiem, dlaczego rozmowa o zarobkach nauczycieli jest tak trudna, oraz dlaczego, mimo obecnej mizerii, nadal wiele osób trzyma się tego zajęcia. A kiedy ktoś już przebrnie przez tę pierwszą część, niech poczyta o egzaminozie Anno Domini '1996. Ku przestrodze i z zachętą do pewnej pokory wobec niezmiennej w czasie złożoności problemów powszechnej edukacji.
-------------------------------------------------------------
Drogi N.!
Listopad, to w oświacie miesiąc najspokojniejszy. Minęła już gorączka związana z rozpoczęciem roku szkolnego; od jego zakończenia, a więc świadectw, egzaminów, matur i temu podobnych dzieli nas jeszcze kilka miesięcy, odległy jest nawet koniec pierwszego semestru. W tym okresie cichną wszelakie dyskusje, co jest być może zrozumiałe psychologicznie, natomiast najzupełniej nielogiczne - bowiem właśnie teraz najłatwiej byłoby o rzeczową, pozbawioną emocji, wymianę myśli na rozmaite oświatowe tematy. Z tego też względu chciałbym Ci dzisiaj zaproponować podjęcie jednego z nich. Mam na myśli „kryzys” naszego systemu oświatowego.
Wszystko, co w ciągu kilku ostatnich miesięcy powiedziano i napisano na temat fatalnego stanu polskiej oświaty, nie doprowadziło, moim zdaniem, do wyjaśnienia przyczyn takiego stanu rzeczy, jak również nie wskazało realnych perspektyw poprawy. Wciąż dysponujemy tylko jednym, uniwersalnym „kluczem” do problemu, a jest nim magiczne słowo „pieniądze”. „Nauczyciele zbyt mało zarabiają” - oto przyczyna zapaści oświaty. „Dać oświacie więcej pieniędzy” - i wraz, w domyśle, skończą się wszelkie kłopoty. Takie magiczne myślenie jest dla szkolnictwa nieledwie groźniejsze, niż sam brak pieniędzy. Tu i ówdzie samorządy lokalne znacząco podniosły płace swoim nauczycielom - nie słychać wszakże, aby dodatkowe fundusze spowodowały powstanie jakiś enklaw szczególnie dobrej pracy pedagogicznej. Wiara, że nauczyciel pracuje źle, bo zarabia 600 złotych, zaś jak zarobi 1200 to będzie pracował dwa razy lepiej, jest czystą naiwnością. A marzenia o wynagrodzeniach rzędu tysiąca dolarów miesięcznie, to po prostu science-fiction!
To prawda, że podstawowe wynagrodzenie nauczyciela wygląda wręcz humorystycznie. 300-500 złotych miesięcznie, to jest kwota, z którą trudno nawet umrzeć. Jednakże warto pamiętać, że za tą podstawą ciągnie się cały system dodatków, często również śmiesznych, ale dających w sumie, szczególnie u nauczycieli z dłuższym stażem, kwoty istotnie zwiększające całą wypłatę. Dodajmy do tego pewność zatrudnienia, niezbyt wysoki (mimo wszystko!) wymiar czasu pracy, długie i płatne wakacje, płatne roczne urlopy dla poratowania zdrowia wreszcie trzynastki i cały system świadczeń socjalnych wynikających z Karty Nauczyciela, a otrzymamy obraz, który wcale nie jest taki ponury, jak to się zwykło malować!
Istotnych przyczyn oświatowej mizerii należy szukać także gdzie indziej. Jedną z nich jest ogólny brak autorytetów. W kraju, w którym demokratycznie wybrany prezydent albo desygnowany przez parlamentarną większość premier są brutalnie atakowani i obrażani, także za pośrednictwem środków masowego przekazu, trudno oczekiwać szacunku i respektu dla szarego nauczyciela. A bez tego szacunku, ze strony rodziców przede wszystkim, a dopiero w ślad za nimi uczniów, trudno z kolei oczekiwać skuteczności działań szkoły. Nie sądzę, by drastyczne nawet podniesienie nauczycielskich wynagrodzeń automatycznie szacunek ów wywołało. To proces wymagający lat całych, a sprzyjać mu może jedynie stabilizacja państwa i jego instytucji, a także naprawa innego błędu fundamentalnego, jakim jest brak czytelnych kryteriów oceny pracy placówek oświatowych i ich poszczególnych pracowników. Ocenianie jest nieodłącznie związane z zawodem nauczyciela i stanowi jedno z jego zasadniczych zadań. Czas więc także na stworzenie skutecznego systemu oceny samych nauczycieli. Kto powinien to uczynić? Oczywiście właściciel szkół, czyli samorządy lokalne. Tylko, że w tym miejscu napotkamy inny problem. Samorządom powierzono odpowiedzialności za funkcjonowanie znacznej części systemu oświatowego, ale równocześnie narzucono im cały zestaw jedynie słusznych narzędzi tej władzy. W efekcie, w myśl obecnych przepisów, żadna zrodzona w gminie koncepcja nie ma szansy realizacji, no, może poza koncepcją pompowania w szkoły nieco większych niż gdzie indziej pieniędzy. Państwo zrzuciło z siebie formalny obowiązek troski o szkoły, ale cały czas w sposób zaborczy troszczy się o ich pracowników, przynosząc tym samym szkodę szkołom właśnie, samorządom, a przede wszystkim dzieciom.
A teraz z innej beczki... Zastanówmy się przez moment, dlaczego na ogólnie ponurym tle pozytywnie wyróżnia się sytuacja przedszkoli? Bardziej zadbane od sąsiadujących z nimi szkół, pracujące spokojnie i na ogół ku zadowoleniu dzieci i rodziców... I to pomimo, że ich nauczyciele opłacani są jeszcze gorzej niż pracownicy szkół, mają bowiem dłuższy wymiar czasu pracy i krótszy okres urlopów!
Odpowiedź jest prosta: stosowane w Polsce metody wychowania przedszkolnego i jego zakres w największym stopniu odpowiadają potrzebom dzieci, a przez to i całego społeczeństwa! Nieźle wygląda jeszcze sytuacja na poziomie nauczania początkowego - i znowu - ono w szkołach podstawowych najmniej wzbudza emocji - natomiast im wyżej na szczeblach kształcenia, tym jest gorzej. Uważam, że kolejną i jedną z najistotniejszych przyczyn zapaści polskiej oświaty jest błędna koncepcja programowa, która ze starszych klas szkoły podstawowej, gdzie trwać powinien ciągły proces wychowawczy, tworzy faktyczną szkołę średnią, w której liczy się tylko wiedza. Ta sama koncepcja powoduje, że szkoły średnie powoli zamieniają się w uniwersytety, te ostatnie zaś... już właściwie nie wiedzą w co się zamienić, więc miotają się pomiędzy koncepcją szkółki niedzielnej, a lektoratu, gdzie omawia się zawartość książki telefonicznej. Tak czy inaczej, z pewnością daleko im do rangi otoczonych powszechnym szacunkiem sanktuariów Nauki i Wiedzy.
W takiej sytuacji oczekuje nas wprowadzenie „Nowej Matury”. Panaceum na wszelkie dolegliwości, lokomotywy szkolnictwa itd. W oczekiwaniu wspaniałych efektów pracy 300 ekspertów niemal już zastygliśmy. Tymczasem...
Już wkrótce, jak co roku, setki tysięcy młodych ludzi przystąpią do egzaminu do szkół średnich. Jak co roku ich wiedza okaże się niezbyt zachwycająca - przeciętny wynik nie przekroczy zapewne oceny dostatecznej. Nieco później, we wrześniu, jeszcze raz jak co roku, nauczyciele liceów załamią ręce nad żałosnym poziomem nowego rocznika, jego biernością intelektualną, zahamowaniami i jakże często po prostu brakiem ambicji. Uczniowie uprzednio piątkowi zapoznają się z pałami. W sumie - nic nowego pod Słońcem!
Gorączka przedstartowa niedługo się rozpocznie. Kursy przygotowawcze, korepetycje, zwykłe domowe „zakuwanie” - to najpospolitsze metody treningu ósmoklasisty. Wygrają ci, których pamięć okaże się najpojemniejsza, a szczyt formy przyjdzie w końcu czerwca. W najlepszej sytuacji znajdą się laureaci konkursów przedmiotowych, choć akurat oni, o ile już poradzą sobie z uniwersyteckim poziomem jednej z olimpiad, zapewne bez trudu i tak byliby zdolni przeskoczyć poprzeczkę egzaminu wstępnego.
Zadaniem szkoły podstawowej powinno być, jeśli sądzić z nazwy, wyposażenie dziecka w podstawowe wykształcenie. To zaś oznacza nie tylko pewien zasób wiedzy i umiejętności, ale również postawę życiową, system wartości, słowem: to, co rozumiemy przez wychowanie. W rzeczywistości jednak, jako się rzekło wyżej, już od czwartej klasy zaczyna dominować kult WIEDZY. Jego wyznawcami są autorzy programów, prześcigający się w planowaniu coraz doskonalszych metod i harmonogramów wtłaczania do głów zasobów „niezbędnego minimum wiedzy”. Każdy w swojej dziedzinie, a w sumie - z kilkunastu przedmiotów nauczania. Jego wyznawcami, z miłości, rozsądku lub po prostu wygodnictwa, są również nauczyciele. Wyniki nauczania łatwo sprawdzić. Uczeń umie lub nie. Wyniki wychowania są trudno mierzalne, zresztą, który nauczyciel, spotykający klasę w najlepszym razie przez kilka godzin w tygodniu, jest w stanie rzetelnie realizować program i równocześnie w pełnym zakresie wychowywać swych uczniów?
Taką sytuację utrwala istniejący system kwalifikacji do szkół średnich. Egzamin, w swej obecnej postaci, wymaga posiadania rozległej wiedzy oraz umiejętności przelewania jej na papier. Opiera się na założeniu, że kto spełnia to wymaganie, jest tym samym na tyle wykształcony, by stać się następnie dobrym uczniem liceum. Dobrym, to znaczy samodzielnym, pracowitym, aktywnym, twórczym - a więc reprezentującym te cechy, których egzamin... nie sprawdza. Rozczarowanie, obopólne zresztą, przychodzi bardzo szybko. Już we wrześniu okazuje się, że uczeń nie jest przygotowany do samodzielnego zdobywania wiedzy, a zasób jego wiadomości, szczególnie z przedmiotów nie objętych egzaminem (że nie wspomnimy o „drugoplanowych”, w rodzaju plastyki czy muzyki) jest żałosny. Rozczarowanie dotyka także samego ucznia, którego pierwsza fascynacja nową szkołą szybko zmienia się w stres, a następnie w obojętność.
W aktualnym systemie kwalifikacji do szkół średnich brakuje jakiejkolwiek czynnika, który motywowałby nauczycieli szkół podstawowych do kształtowania u uczniów tych cech, które w dzisiejszym społeczeństwie są najbardziej pożądane. Dziecko odznaczające się nadprzeciętną aktywnością poznawczą, bogactwem zainteresowań i poczuciem autonomii wewnętrznej w dążeniu do wiedzy, nie będzie z tego tytułu miało większych szans zdania do wybranej szkoły.
„Nowa matura” będzie w tej sytuacji ozdobnym dachem wieńczącym zmurszałą konstrukcję. To w szkołach podstawowych, a nie średnich, rozstrzyga się to, jakie będzie kolejne pokolenie!
Czasami myślę, że warto by spróbować przekonać kogo trzeba, do zmiany formuły egzaminu wstępnego do szkół średnich. Sprawdzenie nie tylko wiedzy, ale i walorów osobowości kandydata w ciągu dwudniowego egzaminu nie jest łatwe, lecz zarazem jest jednak możliwe. Zajrzyjmy na chwilę do szkoły, w której, na razie tylko w naszej wyobraźni, rozpoczyna się „nowy egzamin”.
Jest ósma rano. Kandydaci, podzieleni uprzednio na dwudziestokilkuosobowe grupy, zajęli miejsca w ławkach. W każdej sali towarzyszy im dwóch nauczycieli. Pękają koperty - do rąk uczniów trafiają arkusze pytań sprawdzianu literacko-gramatycznego z języka polskiego. Potrwa on dwie godziny. Jego wynik będzie jedną z trzech ocen z całego egzaminu.
Po sprawdzianie para egzaminatorów poprowadzi kolejne lekcje. Może będzie to historia, może biologia, matematyka, chemia, a może nawet muzyka. Tematy będą nowe - takie, z jakimi kandydaci spotkają się na pierwszych lekcjach we wrześniu. Podczas gdy jeden z nauczycieli będzie prowadził wykład, pogadankę, zademonstruje coś uczniom lub rozdzieli zadania, drugi będzie pilnie obserwował i odnotuje wszelkie spostrzeżenia. Kto wykaże się aktywnością, kto będzie miał coś do powiedzenia, kto potrafi dobrze współpracować z nauczycielem. W jakimś momencie padnie polecenie zrobienia krótkiej notatki z lekcji - sprawdzona, dostarczy kolejnych informacji. W innym - podzieleni na niewielkie grupy uczniowie zmagać się będą z nowym problemem - jeśli wówczas pójdzie im dobrze, będzie to budzić nadzieję, że i w przyszłości taka praca nie sprawi im kłopotu. Opinia obserwatorów tych zajęć i kontrola efektów pracy kandydatów będzie podstawą wystawienia drugiej oceny. Trzeciej dostarczy sprawdzian z matematyki, który odbędzie się na ostatniej godzinie drugiego dnia egzaminu.
Nauczyciel przygotowujący ucznia do pokonania takiego egzaminu będzie musiał zwracać uwagę na te cechy dziecka, które kształtuje się przez różne czynności wychowawcze!
„Nowy egzamin”, to tylko pomysł na jedno z działań, które mogłoby pomóc uzdrowić naszą oświatę. Mam w zanadrzu jeszcze kilka innych. Ot, choćby takie: unifikacja programu nauczania na poziomie klas IV-VI, z zachowaniem trzech jedynie podstawowych przedmiotów: języka polskiego z elementami historii, matematyki oraz przyrody, będącej kompilacją podstaw biologii, geografii, fizyki i chemii, a także wprowadzenie zasady łączenia przedmiotów przez nauczycieli szkół podstawowych, tak, aby z jedną klasą pracowały 3-4 osoby, zaś jeden nauczyciel miał pod swoją opieką nie więcej niż 2-3 klasy. Efekty wychowawcze takiej reformy z pewnością przewyższyłyby, wątpliwe dla mnie zresztą, straty w poziomie wiedzy uczniów.
A być może po jakimś czasie ktoś wpadłby na pomysł, że szkoła średnia, wyłącznie ogólnokształcąca, mogłaby się zaczynać po siódmej, albo i po szóstej klasie. I wrócilibyśmy do jednego z najrozsądniejszych elementów koncepcji dziesięciolatki. I zaczęlibyśmy powoli dołączać do Europy...
Jarosław Pytlak
Przypis autora AD 2022:
Oczywiście pomysł "Nowego egzaminu" był tylko wyrazem pewnej naiwności i pozostanie jedynie ciekawostką historyczną. Natomiast proszę zwrócić uwagę, że część moich marzeń/postulatów znalazła odbicie w reformie Handtkego, która weszła w życie niedługo później. Nie twierdzę, że mam w niej udział, ale na pewno więcej osób miało podobne spostrzeżenia. I nadal twierdzę, że szkoła podstawowa powinna kończyć się na szóstej klasie!
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
https://www.tygodnikprzeglad.pl/dwie-dekady-nowej-matury/ ;-)
Egzamin zewnętrzny może być dobry lub marny. Polski jest po prostu, zgodnym wysiłkiem kilku ministrów, MARNY I TANDETNY. :-(
Skomentował Mondry
Matura to niepotrzebny stres, matura jest tylko dla nauczycieli, żeby sobie dorobili korepetycjami, a komisje egzaminacyjne miały co robić/dorobić.