Blog
Jedna dobra wiadomość - w librusie będzie sukces!
(liczba komentarzy 1)
Zapowiedziana przez władze Ministerstwa Edukacji Narodowej zmiana programowa w polskich szkołach, planowana na wrzesień 2026 roku, powoli się konkretyzuje. Poznaliśmy już profil absolwenta, który ma stać się jej kamieniem węgielnym. Właśnie kończy się poprawianie tego konstruktu, bo w ramach konsultacji społecznych wpłynęło sporo krytycznych opinii, włącznie z dyskwalifikującą ogólnie i w szczegółach, sygnowaną przez Komitet Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk. Determinacja kierownictwa MEN, by wykazać się sprawczością w reformowaniu, doprowadziła jednak do szczęśliwego powstania wersji 2.0. Wśród poprawek uwzględniono także część szczegółowych sugestii zgłoszonych przez czcigodne grono uczonych, ignorując jednak ich fundamentalne obiekcje, że wspomnę tylko brak „spójnego modelu teoretycznego, który mógłby stanowić podstawę myślenia o edukacji dziecka na miarę XXI wieku” (z całością uwag KNP PAN można zapoznać się TUTAJ).
Równolegle powstaje awangarda zmiany w postaci dwóch nowych przedmiotów, edukacji obywatelskiej i edukacji zdrowotnej, mających wejść do szkół z rocznym wyprzedzeniem. Dołączy do nich zapewne „stare” wychowanie fizyczne, zapowiedziano bowiem ekspresowe opracowanie zupełnie nowej podstawy programowej tego przedmiotu. Minister sportu Sławomir Nitras zdradził, że będzie ona „prosta, zrozumiała dla rodziców i uczniów”, wyjaśniając, że „tylko wtedy będziemy w stanie wyegzekwować realizację tego planu od nauczycieli”. Nie objaśnił, co prawda, kto konkretnie będzie egzekutorem, urzędnicy, rodzice, czy może sami uczniowie, ale za to niedwuznacznie dał do zrozumienia, czyja nieudolność leży u źródła fatalnej kondycji fizycznej młodych Polaków.
Przytoczona tutaj wypowiedź ministra nie była lapsusem, lecz świadectwem głębokiego przekonania rządzących, że nauczyciele nie są partnerami w dziele reformowania polskiej szkoły. W ten sposób politycy obecnej koalicji twórczo kontynuują linię swoich poprzedników, realizowaną od wielu kadencji ponad podziałami partyjnymi. Szkopuł w tym, że z nierozwiązanymi problemami zawodu nauczyciela doszliśmy już do ściany.
Niech nikogo nie zmyli pozorna normalizacja na pedagogicznym rynku pracy. Jak co roku udało się załatać większość luk personalnych w przedszkolach i szkołach, a to dzięki powszechnemu zatrudnianiu emerytów – dorabiających póki sił i zdrowia do skromnych wypłat z ZUS, a przede wszystkim, dzięki pracy nauczycieli w wymiarze większym od etatu, często w dwóch czy trzech placówkach. Braki są jednak nadal mocno odczuwalne, co ilustruje fragment artykuł Aleksandry Pezdy „Wypożyczalnia nauczycieli” („Newsweek” nr 50/2024):
Mamy poważne problemy kadrowe (…) – przyznaje Aleksandra Waksmańska. Kieruje publiczną podstawówką w małym Konarzewie, 20 km od Poznania. Szkoła liczy 220 uczniów i 32 nauczycieli.
– Każdy na półtora etatu, po jednym nauczycielu na przedmiot. Gdy np. nauczycielka chemii zachoruje, nie mamy chemii, tylko zajęcia opiekuńczo-wychowawcze z innym nauczycielem.
Niech nikogo nie uspokoi pozorne ogarnięcie większości problemów z obsadą kadrową. Praca w zwiększonym wymiarze, nierzadko połączona z wędrówkami od szkoły do szkoły, daje nauczycielom możliwość wyższych zarobków, nawet, mój Boże, przekraczających średnią krajową, ale za cenę ogromnego wysiłku. To nie tylko kwestia zmęczenia, mniejszej efektywności i ograniczonego czasu na zajęcie się problemami poszczególnych uczniów, ale także efekty uboczne, w postaci chociażby rosnącej absencji chorobowej, a w dłuższym okresie czasu – wypalenia zawodowego.
Ponownie „Newsweek”:
(…) mówi Anna, anglistka i dyrektorka szkoły na południu kraju.(…) Jej szkoła liczy ok. 350 uczniów i nie wiadomo, co z nimi zrobić, bo na 39 nauczycieli aż 12 nie stawiło się do pracy w ostatnim tygodniu. (…)
Na przykład, dwie anglistki ciągną całą szkołę – po półtora etatu. Gdy jedna wzięła opiekę nad dzieckiem – weszła dyrektorka i podzieliła godziny między siebie i drugą specjalistkę. Po trzech tygodniach takiego „rzeźbienia” druga anglistka jest tak wyczerpana, że i jej kroi się L4.
Niech nikogo nie zwiodą liczne pomysły edukacyjnych innowatorów, pojawiające się w przestrzeni publicznej. Nawet doskonałe, ale niemal zawsze napędzane wysiłkiem nielicznych entuzjastów lub względami biznesowymi, a często jednym i drugim naraz, przynoszą korzyści co najwyżej lokalne. Ważne i cenne, ale nie rokujące uzdrowienia sytuacji na skalę systemową. Tym bardziej, że obok przeciążenia pracą ponad etat, nauczyciele borykają się także z lawiną orzeczeń o potrzebie kształcenia specjalnego, nakładających na nich dodatkowe zadania i obowiązki, odczuwanymi w każdej szkole skutkami kryzysu psychicznego dzieci i młodzieży, oraz coraz częstszymi konfliktami z rodzicami uczniów. Wszystko to dodatkowo absorbuje uwagę i skutecznie gasi u większości chęć podejmowania nowych wyzwań.
Tym razem ilustracja podsunięta przez mojego kolegę, który od lat angażuje się w działalność jednego ze stowarzyszeń nauczycieli przedmiotowych i jeszcze tli się w nim zapał. Wpadł na pomysł zorganizowania grupy zainteresowanych wykorzystaniem w szkole średniej pewnej pomocy naukowej. Uzyskał nawet obietnicę wsparcia od producenta. Na onlajnowym spotkaniu informacyjnym zgromadził kilkanaście osób, ale większość już na wstępie zastrzegła, że przywiodła je tylko ciekawość, bo angażować się nie zamierza. Dlaczego? Ano dlatego, że potencjalne zastosowanie nie dotyczy podstawy programowej, więc nie ma czasu, żeby tym się zająć, bo ważne są tylko przygotowania do matury. A w ogóle to uczniowie nie będą zainteresowani, jako że temat wykracza poza to, co muszą. Tak właśnie mówili nauczyciele skądinąd aktywni w stowarzyszeniu. Ostatecznie chęć zaangażowania się w dalsze działania wyraziły bodaj dwie osoby, niepracujące aktualnie w szkole, tylko kształcące studentów…
Gdzieś zatracił się twórczy aspekt pracy w szkole. Nauczyciele ulegli przemianie w omalże nie urzędników, których głównym zadaniem jest „realizowanie” podstawy programowej, równym frontem z całą grupą swoich uczniów, bo przecież jest jednakowa dla wszystkich. Z tego są rozliczani i tylko taki efekt można ewentualnie zweryfikować poprzez zewnętrzne egzaminy. A przecież od czasów, kiedy każdy nauczyciel mógł stworzyć swój własny program nauczania, opierając się na zwięzłej podstawie programowej – i był wręcz do tego zachęcany – minęło mniej niż 20 lat! Trudno oprzeć się wrażeniu, że oprócz wcześniej wskazanych okoliczności, właśnie degradacja potencjalnych mistrzów do roli organizatorów zbiorowej konsumpcji podstawy programowej ma swój udział w fatalnej kondycji polskich nauczycieli. Wszystko to razem skutkuje znużeniem, brakiem entuzjazmu i niewiarą w lepszą przyszłość.
* * *
Czego by nie mówić o planowanej reformie programowej, jest we władzach determinacja, żeby ją przeprowadzić. Jest również pomysł, mniejsza o to czy dobry, czy zły. Trzeba jeszcze „tylko” znaleźć siły i środki, czyli zmobilizować ludzi, którzy wprowadzą to wszystko do szkolnej praktyki. Tymczasem pod pięknymi sztandarami rozwiniętymi przez MEN stoją szeregi zmęczonych, pozbawionych ducha nauczycieli. Perspektywą nadchodzących zmian cieszą się spośród nich tylko urodzeni optymiści, większość jest doskonale obojętna, bo albo sfrustrowana codziennymi kłopotami, albo świadoma, że nie programy nauczania są dzisiaj głównym problemem polskiej szkoły, albo po prostu niechętna kolejnemu chaosowi, jaki nieuchronnie towarzyszy każdemu reformatorskiemu wzmożeniu. No ale bez tchnięcia w nich nowego ducha będzie trudno o powodzenie planowanej zmiany. Przyjrzyjmy się zatem, jak wygląda perspektywa mobilizacji.
Przypadkiem lub nie przypadkiem, niemal w rocznicę objęcia funkcji przez ministrę Nowacką pojawiła się jaskółka pozytywnej zmiany w pragmatyce zawodu nauczyciela. Zgodnie z oświadczeniem prezesa ZNP, Sławomira Broniarza, będzie nagroda jubileuszowa za 45 lat pracy, zmienią się na korzystniejsze zasady rozliczania godzin ponadwymiarowych, skrócony do jednego roku zostanie okres zatrudnienia nauczyciela początkującego na czas określony. Bardzo ważną zapowiedzią jest też uporządkowanie zasad postępowania związanych ze sprawami dyscyplinarnymi, których liczba wzrosła w ostatnich latach lawinowo. Ponadto kilka innych uzgodnień; część ma wejść w życie od września 2025, pozostałe rok później. Nie jest to oczekiwana rewolucja, jaką byłoby powiązanie płac nauczycielskich ze średnią krajową, ani postulowane oddolnie zlikwidowanie tzw. godziny dostępności, jako pozbawionej w obecnej formule racji bytu, na pewno jednak w sferze kompetencji związków zawodowych coś drgnęło i to jest dobra wiadomość.
Odmiennie wygląda sytuacja w sferze merytorycznej. Wyraźnym votum nieufności do nauczycieli szkół podstawowych była ingerencja rozporządzeniem w zasady zadawania prac domowych. Przy okazji planowanej reformy ma być podobno inaczej, głos nauczycieli ma się liczyć. Ale czy będzie?! Póki co, zaproszono ich do recenzowania profilu absolwenta. Bez większego odzewu, co zupełnie nie dziwi, bo o tym, że będzie taki profil, i że stanie się on fundamentem zmian, dyskusji żadnej nie było. Jak to ktoś napisał – „poinformowano mnie, że zajmują mój samochód, a następnie zaproszono do dyskusji o zasadach jego użytkowania”. Podobnie wygląda sytuacja z nowymi podstawami programowymi – można je było recenzować, ale nie w zakresie formy, bo ta jest podobno najlepsza z możliwych. W rezultacie kroi się reforma, której fundamenty zostały narzucone. Być może zresztą jest to godne i sprawiedliwe, bo ogół nauczycieli to masa dość amorficzna, pozbawiona merytorycznego przedstawicielstwa, ale dlaczego w takim razie zapowiada się, że dyskusji na temat zasad oceniania głos nauczycieli będzie niechybnie wzięty pod uwagę?! Abstrahując nawet od tego, że obecne zasady oceniania, zapisane w prawie oświatowym, wcale nie są złe, a tylko (podobno) źle stosowane, czy w tej kwestii głos nauczycieli będzie akurat szczególnie kompetentny? Wizja setek tysięcy ludzi, wypowiadających się na ten temat w jakiejś ankiecie za pośrednictwem Systemu Informacji Oświatowej, wydaje mi się absurdalna. Nie tędy droga do mobilizacji nauczycielskich szeregów.
Póki co, przyszli wykonawcy pozostają w niepewności co do swojej założonej roli. Najbardziej niepewni są ci, którzy mogą pójść na pierwszy ogień we wdrażaniu edukacji zdrowotnej. Kto to będzie?! Dobre pytanie! Może nauczyciele biologii, może przyrody albo WDŻ, a może dokształceni doraźnie katecheci, którzy mają stracić swoich godzin religii. A może specjaliści od wychowania fizycznego? Pan Bóg jeden raczy wiedzieć…
Z rozmowy na temat przedmiotu edukacja obywatelska, jaką odbyłem publicznie z Jędrzejem Witkowskim, prezesem Centrum Edukacji Obywatelskiej, a zarazem liderem twórców podstawy programowej nowego przedmiotu, sporo się dowiedziałem. Co najważniejsze, to zupełnie nowatorski przedmiot, dlatego w podstawie programowej trzeba było zawrzeć mnóstwo informacji. Sam widzę, na przykład, listę metod nauczania aktywizujących uczniów, jakie powinny być zastosowane w edukacji młodych obywateli. Nie jest to dowód zbyt wysokiego mniemania o nauczycielach historii i WOS, którzy będą uczyć tego przedmiotu. Podobnie sążniste są listy wymagań szczegółowych do wyboru, zamiast prostej wskazówki, w jakim kierunku należy pójść, samodzielnie projektując program nauczania. I jeszcze długaśny wykaz tematów działań społecznych, zamiast prostej definicji takiego działania, do wykorzystania przy planowaniu pracy. Koronnym argumentem za taką szczegółowością było, że „nauczyciele tego oczekują”. Cóż, nauczyciele potrzebują dobrych podręczników dla uczniów i poradników metodycznych, a nie podstawy programowej o objętości „Pana Tadeusza”, z przypisami, co poeta chce powiedzieć. A jeśli nawet tego by oczekiwali, to traktując ich w ten sposób, w zarodku zdusimy jakiekolwiek szanse na ich przyszłą sprawczość i inicjatywę.
Nawet jednak najbardziej wyczerpująco napisana i wyłożona najbardziej przejrzystym językiem podstawa programowa nie wystarczy. Niezbędne będą szkolenia. To całkiem niezły tort do podziału w skądinąd ubogiej oświacie, a tutaj jeszcze ministerstwo na pewno hojnie sypnie groszem, żeby owe szkolenia były darmowe dla nauczycieli. Dla szkolących kroją się więc w najbliższych latach prawdziwe żniwa, tym bardziej obfite, że odkąd wymyślono onlajny, koszty organizacyjne są naprawdę znikome. Będą więc się nauczyciele szkolić, a ja tylko zastanawiam się, czy ktoś zmierzył efekty szkoleń, jakie MEN zafundował po pandemii tysiącom wuefistek i wuefistów? Do dzisiaj istnieje zresztą program „WF z AWF”, a jednak snując wizję nowej podstawy programowej wychowania fizycznego zarysowano obraz nędzy i rozpaczy. Czyli – poprzednie nakłady poszły „na rozkusz”?! Jaka więc jest szansa, że szkolenia do nowych przedmiotów, prowadzone na szybko, bo wrzesień 2025 za pasem, przyniosą pozytywne efekty?! Oczywiście jakieś efekty będą: dla firm szkolących w postaci zysków, dla ministerstwa w postaci imponujących statystyk, ale dla nauczycieli…? Cóż, nauczyciele, jak to już teraz można znaleźć w różnych wypowiedziach, są przekonani, że jak zwykle sami zostaną z nowym pasztetem, a jak coś nie wyjdzie, to im zostanie przypisana wina.
Fundamentem rzetelnej reformy narodowej edukacji powinno być przemyślane i wieloaspektowe dowartościowanie nauczycieli. Zanim jeszcze zostaną oni skierowani do wdrażania zmiany. Niestety, takie działanie wymaga czasu i ogromnych funduszy. Pierwszego nie mamy, bo kadencja polityków krótka, drugiego, bo trzeba wypłacić się za uzbrojenie dla armii. Będziemy więc mieli kolejną reformę krótkoterminową, wziętą z ambicji i wyobrażeń polityków, z założeniami (cytuję z pamięci wypowiedzi ministrów sprzed lat ośmiu i piętnastu) „w pełni nowoczesnymi, odpowiadającymi na wyzwania, stanowiącymi jakościową zmianę na lepsze”.
Czego innego spodziewałem się po działaniach zwycięzców ostatnich wyborów na niwie edukacji. Negatywnie oceniam wiele ich posunięć, choć nie zarzucam braku dobrej woli. Uważam, że przyjęty kurs opiera się po prostu na fatalnym rozeznaniu rzeczywistych potrzeb i możliwości, nawet jeśli założenia są najpiękniejsze z możliwych.
Chociaż moja sprawczość w przestrzeni publicznej jest żadna, będę uparcie przestrzegał, że zmiana, którą planuje wprowadzić w życie ekipa pani Nowackiej, nie rozwiąże żadnego z najważniejszych problemów polskiej szkoły. Zamiast tego wprowadzi ogromny chaos i tylko spotęguje znużenie kadr nauczycielskich. Ostatnio modna jest instytucja sygnalisty, więc będę takim sygnalistą. Co najmniej po to, żeby nieco ograniczyć liczbę przyszłych zdziwionych.
Dla reformatorów mam jednak również dobrą wiadomość, choć nie jest ona raczej dobra dla społeczeństwa. Otóż w szkołach są dzienniki elektroniczne, zwane potocznie librusami. Te zmyślne ustrojstwa potrafią podpowiadać nauczycielom tematy kolejnych zajęć i wskazują, jakie wymagania z podstawy programowej zostają w ten sposób zrealizowane. Każde wydawnictwo dostarcza stosowne bazy danych, powiązane ze swoimi podręcznikami. Niezależnie więc od tego, że realizacja kilkudziesięciu obowiązkowych wymagań w zakresie edukacji obywatelskiej w czasie jaki będzie do dyspozycji jest fizycznie niemożliwa, wystarczy tylko sumiennie wpisywać kolejne podsuwane tematy. W ten sposób nauczyciel niezawodnie wykaże się sukcesem, a dyrekcja podczas kontroli z satysfakcją stwierdzi „zrealizowanie podstawy”. Dzięki temu wspólnie dopiszemy kolejny rozdział do dziejów szkolnej hipokryzji. W librusie dowolną reformę da się wdrożyć z sukcesem!
A uczniowie? Będzie jak zwykle – jedni nauczą się więcej, inni mniej, niektórzy w ogóle. Nihil novi sub sole… A rozstrzygną o tym tylko w niewielkim stopniu programy nauczania. Decydujący będą ludzie: rodzice i nauczyciele, w tej właśnie kolejności. Niestety, na tym obszarze inwestycji kroi się jednak niewiele.
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
200/100!!! :-)