Blog
Kalejdoskop lęków współczesnych
(liczba komentarzy 1)
Pracując nad drugą częścią artykułu o doli współczesnych rodziców, sięgam także do tekstów napisanych w przeszłości. Cennym źródłem są materiały publikowane na łamach papierowego kwartalnika „Wokół szkoły”. Okazuje się, że czasem, mimo upływu lat, wciąż dają do myślenia.
Czytelnikom czekającym na kontynuację „Rodziców doli…” postanowiłem udostępnić w międzyczasie artykuł dotyczący tej samej tematyki, który opublikowałem 8 lat temu. Co oznacza, że w innej epoce, więc bardzo proszę nie potępić mnie za zbytnią dezynwolturę w podejściu do rodzicielskich niepokojów, jaką wtedy wykazałem. Wiem, że ówczesna porada, by złapać dystans do problemów dziecka, jest nieadekwatna do obecnego stanu emocjonalnego rodziców. Mimo wszystko, zachęcam do przeczytania tego artykułu, bowiem problem w istocie pozostał ten sam, tylko z dzisiejszej perspektywy stał się dużo bardziej palący.
* * *
Zanim przejdziemy do meritum, zastanów się proszę, Drogi Czytelniku, jak reagujesz, gdy po wyjściu z domu zdajesz sobie sprawę, że nie wziąłeś telefonu? Stawiam to pytanie z przekonaniem, że wśród osób sięgających po kwartalnik „Wokół szkoły” nie ma takich, które nie korzystałyby na co dzień z tego praktycznego urządzenia. A więc, co robisz? Cofasz się do domu, jeśli jest jeszcze taka możliwość? A jeśli nie ma, to przejmujesz się tym? Może odczuwasz niepokój, że ominie cię jakaś ważna informacja? Na przykład z pracy? Jeśli masz dziecko w wieku szkolnym, czy niepokoisz się, że będzie bezskutecznie próbowało się z tobą skontaktować? Albo ktoś z pracowników przedszkola lub szkoły nie dodzwoni się do Ciebie w jakiejś awaryjnej sytuacji?
Jeśli z udzielonych odpowiedzi wynika, że pozostawienie w domu telefonu nie stanowi dla ciebie problemu, to w zasadzie możesz darować sobie lekturę dalszej części artykułu, a ja deklaruję szczerą zazdrość. Sam w takiej sytuacji nie mam w sobie za grosz spokoju.
Możliwość komunikowania się niemal w każdej chwili jest jedną z najważniejszych różnic pomiędzy stylem życia z czasów mojej młodości a tym, co dzieje się obecnie. Zmianę tę dobitnie uświadomiłem sobie kilka lat temu, kiedy podczas wieczerzy wigilijnej nestor rodu, człowiek skądinąd bardzo dbały o konwenanse, odebrał dzwoniącą komórkę. Jakiś czas później wśród rodziny zgromadzonej tym razem przy wielkanocnym stole naliczyłem zrazu jedenaście smartfonów na czternaście zebranych osób, by potem przekonać się, że jedynie mój pozostał w kurtce w przedpokoju. Dzisiaj już mnie nie dziwi ani dzwoniąca komórka interesanta, rozmawiającego ze mną w dyrektorskim gabinecie, ani to, że przepraszając i wyłączając ją, sprawdza najpierw, kto dzwonił. Nie oburza mnie nawet, jeśli odbiera połączenie, rzucając szybko „Oddzwonię później!”. Przyzwyczaiłem się do próśb najlepszej z żon, żebym dał znać, choćby SMS-em, nawet w połowie nocy, że dojechałem szczęśliwie do celu podróży. Sam oddzwaniam w zasadzie niezwłocznie, gdy z jakiegoś powodu nie odbiorę połączenia. Szczególnie, jeśli przyszło z nieznanego numeru, co od razu wzbudza ciekawość podszytą z lekka niepokojem. Rozumiem nawet histeryczne reakcje dzieci na kolonii, kiedy z powodu wyłączenia prądu w całej okolicy nie ma zasięgu telefonicznego, jak również połączenia od ich rodziców, typu: „Panie Dyrektorze, moje dziecko od wczoraj do mnie nie dzwoniło i nie odbiera telefonu, dzwonię, żeby się upewnić, że wszystko w porządku”. Powściągam chęć odpowiedzenia z sarkazmem, że właśnie zaginęło i szukamy go po lesie, bo zdaję sobie sprawę, że rodzic odcięty od komunikacji z dzieckiem po prostu cierpi.
Całe moje otoczenie funkcjonuje podobnie, wychodząc w tym z prostego założenia, że komórka stanowi ogromne udogodnienie, z którego należy korzystać. Przyzwyczailiśmy się do niej tak bardzo, że nie zdajemy sobie sprawy, jak wielkie stanowi obciążenie dla psychiki. Magiczne pudełko, które może rozdzwonić się w każdym momencie, lub z którego można samemu skorzystać, by załatwić jakąś sprawę (kiedyś napisałbym „nie cierpiącą zwłoki”, dzisiaj wszystkie sprawy zdają się nie cierpieć zwłoki), powoduje, że życie upływa w stanie ciągłej ciągłego niepokoju. To nic, że z własnego wyboru, zresztą, czy aby na pewno mamy wybór?! Czy potrafimy jeszcze wyłączyć się z rzeczywistości, zapomnieć o tym, co dzieje się gdzie indziej? Sądzę, że w przypadku wielu osób wymknęło się to już spod kontroli. Za stan ciągłego zalogowania do świata płacimy nieprzerwanym poczuciem pobudzenia. A to stanowi doskonałą pożywkę, na której mogą rozwijać się stany lękowe.
Na kreowaniu poczucia lęku od swojego zarania bazują media. Dawno stwierdzono, że nic tak nie przyciąga ludzkiej uwagi, jak wydarzenia dramatyczne. Dlatego wiadomości radiowe i telewizyjne, czy prasa popularna (o internecie będzie za chwilę) epatują widzów/czytelników obrazami i relacjami z wszelkiego rodzaju wypadków, kataklizmów i innych tragedii. Obejrzenie sekwencji telewizyjnych wiadomości: powódź, zaraza, wojna, katastrofa i znowu powódź niezawodnie tworzy poczucie zagrożenia, chociaż zazwyczaj najbliższe z tych nieszczęść dzieje się w odległości tysięcy kilometrów od naszego kraju.
Prawdziwa machina lękotwórcza działa w sferze marketingu, wykorzystując do swoich celów nieogarnione wprost możliwości internetu. Nic tak nie rozwiązuje ludzkich portfeli, jak obawa i chęć zabezpieczenia się przed zagrożeniem. A ponieważ nie ma dnia, by na popularnych portalach i w mediach społecznościowych nie pojawiły się rewelacje o nowoodkrytych, dotychczas nie nagłośnionych lub po prostu wyssanych z palca zagrożeniach, nie ma też dnia, by liczna rzesza internautów nie postanowiła skorzystać z możliwości uchronienia się przed nimi. Płacą więc ludzie za rozmaite farmaceutyki i suplementy diety, które w kraju nad Wisłą zjadane są w ilości nie mającej precedensu w całej Europie. Płacą za mniej lub bardziej potrzebne, a na ogół zupełnie niepotrzebne „specyfiki chroniące przed udarem słonecznym”, „nietypowe metody oczyszczania twarzy odkryte przez blogerki”, czy napoje, które „najlepiej pić podczas upałów” (cytaty zebrane w chwili pisania powyższego z jednego z portali).
Warto zwrócić uwagę, że wiele doniesień medialnych jest świadomie „podkręcanych” emocjonalnie przez autorów, chociażby wieloznacznym lub wręcz mylnym tytułem. Mają zadanie wywołać niepokój i czynią to nader skutecznie, bazując na odkryciach psychologii i socjologii. Podatność na ten przekaz zwiększa jeszcze coraz powszechniejsza wśród ludzi obawa przed zaniechaniem, przeoczeniem jakiejś ważnej szansy lub możliwości. To też efekt funkcjonowania internetu, który wykreował tendencję dążenia do perfekcji – w tym medium każdy problem może być rozwiązany, każde rozwiązanie udoskonalone, a stan doskonałości nie tylko osiągnięty, ale przekroczony. Ludzie obecnie tego mniej lub bardziej świadomie oczekują i obawiają się, że z jakiegoś powodu nie stanie się to ich udziałem.
Powyższe rozważania mają duże znaczenie dla pedagoga, który w swojej działalności powinien brać pod uwagę motywacje sterujące ludzkim postępowaniem. A już każdy, kto pracuje na co dzień z dziećmi i kontaktuje się z ich rodzicami musi mieć świadomość, że jest to grupa społeczna szczególnie wrażliwa na wszelkie współczesne lęki, a to z powodu poczucia odpowiedzialności za swoje potomstwo.
* * *
Rodzicielstwo nie jest dzisiaj w zamożnych krajach Europy tym, czym było kiedyś, czyli zwykłą koleją ludzkiego losu. Przede wszystkim z uwagi na samych rodziców. Są obecnie przeciętnie sporo starsi, mają mniej cierpliwości, a jednocześnie więcej rozmaitych aktywności, zaprzątających uwagę. Posiadanie dziecka często traktują jako kolejny projekt w swoim życiu, który, tak jak wszystkie, powinien zostać uwieńczony sukcesem. Albo – bywa i tak – po prostu powinność, którą trzeba wypełnić, by obraz udanego życia osobistego był pełny. Chcą być doskonałymi rodzicami zarówno w oczach otoczenia (a to w dobie internetu oznacza tysiące oczu!), jak swoich własnych. Miarą tej doskonałości ma być jednak postawa i osiągnięcia samego dziecka, co powoduje, że oczekiwania pod jego adresem bywają niemałe i bardzo konkretne. A że życie często układa się odmiennie od oczekiwań, współczesne rodzicielstwo rodzi wiele niepokojów.
Tak jak za czasów mojej młodości posyłało się po prostu dziecko do szkoły, tak obecnie dla wielu rodziców ta prosta czynność stanowi źródło ogromnej obawy. Poprosiłem niedawno grupę osób zapisujących swoje dzieci do naszej „zerówki” o przedyskutowanie w grupach swoich niepokojów i wypunktowanie najważniejszych. Asortyment okazał się bardzo szeroki. W perspektywie pójścia dziecka do szkoły rodzice niespokojnie zadają sobie, między innymi, takie oto pytania:
- Czy poradzi sobie w szkole?
- Czy znajdzie przyjaciół?
- Czy nie zostanie odrzucone przez rówieśników?
- Czy jego możliwości zostaną odpowiednio ujawnione i wykorzystane?
- Czy będzie docenione?
- Czy nie stanie mu się coś złego?
- Czy będzie się czuło w szkole dobrze?
- Czy będzie szczęśliwe?
- Czy szkoła otworzy przed nim perspektywę sukcesu w życiu?
To, co mnie w tym zestawie uderzyło, to zogniskowanie większości obaw na otoczeniu dziecka. Tak jakby ono samo nie miało wpływu na swój los. A przecież relacje w grupie, poczucie szczęścia, wykorzystanie możliwości, a nawet w pewnym stopniu dobre samopoczucie i bezpieczeństwo, zależą też od postawy samego młodego człowieka. Niestety, taka tendencja dominuje obecnie w myśleniu rodziców, a szkoły, szczególnie tam, gdzie placówki konkurują ze sobą, prześcigają się w deklaracjach, że dziecko otrzyma w nich wszystko, co jest mu niezbędne do prawidłowego rozwoju. A jest to zapewnienie mocno na wyrost, bo klucz do sukcesu edukacyjnego znajduje się jednak w domu. Tymczasem domy bywają różne.
Bywa, że rodzice mają pod adresem dziecka bardzo precyzyjne oczekiwania, nierzadko przekraczające jego możliwości, albo wymagające katorżniczej pracy. I pracują tacy mali nieszczęśnicy. Pisała na ten temat w „Newsweeku” Anna Szulc:
„Córki i synowie z dobrych domów wkuwają słówka i wzory, chodzą na lekcje pianina i squasha. Nie protestują, nie skarżą się. O niczym nie marzą. Może czasem o śmierci.”
A efekt? Z tego samego artykułu:
– Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tak wieloma pacjentami z tak zwanych dobrych domów. To dzieci coraz młodsze, z coraz większym poczuciem pustki – przyznaje dr Jolanta Paruszkiewicz, wieloletnia ordynator oddziału psychiatrii dziecięcej w szpitalu w podwarszawskim Józefowie. – Rodzice pozornie zapewniają im wszystko. Dobre nianie, dobre przedszkola i szkoły, zajęcia pozalekcyjne, rozwój sportowy, nawet odpowiednie grono przyjaciół. Ale kiedy pytam taką rodzinę: „A co robicie razem?”, słyszę, że robienie czegoś razem to wyjazd na narty, na którym dziecko idzie do szkółki, albo wypad na łódkę, żeby nauczyło się żeglować.
Co ważne, tacy rodzice wcale nie mają złych intencji. Oni po prostu ulegają presji współczesnego świata. Są przekonaniu, że jest on wymagający i nagradza sukcesem tylko tych, którzy na to zapracują. Ale też chcą spełnienia swoich oczekiwań i potrzebują poczucia, że są co najmniej równie dobrymi rodzicami, jak ich znajomi. Tymczasem dzieci są różne i każde może odnieść jakiś sukces, trzeba tylko pozbyć się szkodliwych ambicji i zbędnych lęków.
Spójrzmy raz jeszcze na niektóre zapisane wyżej pytania i spróbujmy na nie odpowiedzieć.
Czy dziecko poradzi sobie w szkole?
Co to właściwie znaczy „poradzi sobie”? Bo jeżeli rozumieć to literalnie, większość dzieci sobie radzi. Niektóre mają ograniczone możliwości i wymagają pomocy. Ale póki kryterium sukcesu jest w tej kwestii zdrowy rozsądek, a nie wybujałe ambicje rodziców (nauczycieli czasem też), to problemu nie ma. Poradzi sobie, na miarę swoich możliwości (a w starszym wieku także chęci).
Czy znajdzie przyjaciół?
Jeżeli będzie miłe, uczynne, uśmiechnięte i otwarte na otoczenie – znajdzie ich na pewno. A jeżeli nie? To trzeba szybko nadrabiać zaległości wychowawcze, bowiem nigdzie nie jest napisane, że każdy musi mieć przyjaciół. Aby ich mieć, trzeba samemu być dobrym materiałem na przyjaciela.
Czy nie zostanie odrzucone przez rówieśników?
Jeżeli zostanie odrzucone, będzie musiało sobie z tym poradzić. Dorośli mogą pomóc, ale nie rozwiążą całego problemu. Czasem trzeba to przeżyć, przemyśleć i… wyciągnąć wnioski. Pozytywnych przykładów, że prowadzi to koniec końców do dobrych rezultatów, widziałem naprawdę wiele!
Czy jego możliwości zostaną odpowiednio ujawnione i wykorzystane?
Trudno zagwarantować, że szkoła wszystkie uzdolnienia ujawni i wykorzysta. Tym bardziej, że czasem, obok talentu potrzebna jest jeszcze wola. Ale doświadczenie uczy, że większość ludzi znajduje swoje miejsce w życiu. I tego warto się trzymać.
Czy będzie docenione?
W szkole bywa różnie, ale przez rodziców może/powinno być docenione zawsze. Poczucie wartości buduje się w rodzinie, szkoła może je ugruntować, może też nim (niestety), zachwiać. Ale najważniejszą rolę w tym względzie mają jednak do odegrania rodzice.
Czy nie stanie mu się coś złego?
Zawsze może się coś stać, nawet w pozornie banalnej sytuacji. Nawet pod czujnym okiem osoby dorosłej. Mądrą, nie narzucającą się opieką można ograniczyć zagrożenie, a dodatkowo nauczyć samodzielności i odpowiedzialności. Trzeba tylko zrozumieć, że kamera śledząca i kaftan bezpieczeństwa nie są najlepszymi narzędziami wychowawczymi.
Co wynika z tych odpowiedzi? Że remedium na wiele rodzicielskich lęków jest nabranie dystansu do problemów dziecka, zaufanie jemu i nauczycielom, pozwolenie na swobodny rozwój. Niezwykle ważne jest też kształtowanie u niego tolerancji dla frustracji, czyli poczucia zrozumienia, że nie wszystkie potrzeby musza być zaspokojone. Jest to dzisiaj bardzo trudne, bo rodzice z jednej strony chcieliby dla swojego potomstwa jasnego programu rozwojowego realizowanego w szkole, ewentualnie w ramach zajęć pozaszkolnych, z drugiej nie radzą sobie z jego frustracjami, gdy napotyka na przeszkody. Nawet w banalnych, domowych sprawach. Natychmiast przechodzą w stan alertu i poszukują środków zaradczych. Tym działaniem uśmierzają swój lęk, natomiast wcale niekoniecznie dobrze służą dziecku. Tymczasem warto mieć świadomość, że niepokój rodziców przenosi się na dziecko. Może kreować problemy tam, gdzie ich nie ma.
Od telefonów komórkowych zacząłem i na nich skończę ten artykuł. Żadne mądre rady nie okażą się przydatne, jeśli rodzic będzie nadużywał tej formy komunikacji z dzieckiem. Nie wychowuje się kreatywnych, odpowiedzialnych ludzi na krótkiej smyczy, ani w kokonie opieki mającym zapewnić absolutne bezpieczeństwo.
Dodaj komentarz
Skomentował Ppp
Tylko, że młodzież była kiedyś lepiej zrobiona.
Muzeum, godzina 11:30. Klasa wchodzi na sale, przewodnik zaczyna opowiadać, a połowa klasy siada lub kładzie się na podłodze. Podszedłem i spytałem, co robili, że są w takim stanie jeszcze przed południem.
Odpowiedź: "Byliśmy na WF-ie! Masakra!".
Kilkanaście lat temu kładli się dopiero o 4-5 po południu, kiedy "moje" muzeum było np. trzecim z kolei. O 11:30 to mieli raczej nadmiar energii.
Pozdrawiam.