Blog
Klub Pytolotników w Berezówce
(liczba komentarzy 1)
Stały Czytelnik bloga „Wokół szkoły” skojarzy być może miejscowość Berezówka z akcją, jaką w STO na Bemowie przeprowadziliśmy z okazji ostatniego Święta Edukacji Narodowej. Opisałem ją niedawno w artykule „Kilometry dla edukacji”. Uczniowie i pracownicy naszej Szkoły przewędrowali tego dnia 2300 kilometrów, a dzięki ofiarności blisko setki rodziców, którzy deklarowali od 1 grosza nawet do złotówki za każdy zaliczony osobokilometr, udało się uzbierać ponad 18 tysięcy złotych na wsparcie dla Szkoły Podstawowej w Berezówce, w województwie lubelskim. Małej wiejskiej placówki społecznej, kształcącej oprócz polskich uczniów także dzieci z położonego kilkanaście kilometrów dalej ośrodka dla cudzoziemców.
Tygodnie po Święcie upłynęły na ustalaniu potrzeb naszych nowych znajomych i stosownych zakupach. Niemal wszystko udało się zgromadzić na czas, a konieczność zawiezienia plonu akcji dostarczyła fantastycznego pretekstu, by po dwóch latach pandemicznej przerwy wznowić działalność Klubu Pytolotników.
---
Kto po raz pierwszy nazwał mojego pomarańczowego Volkswagena mianem Pytolota – ginie w pomroce dziejów. Musiał to być harcerz, bo w tym środowisku nadano mi przezwisko Pytol. Musiało to być dawno, jeszcze w czasach, kiedy młodzi ludzie czytywali komiksy z Tytusem, Romkiem i A’tomkiem, którzy niemal w każdym odcinku podróżowali jakimś przedziwnym „–lotem”. Bo i mój mikrobus też był pojazdem niezwykłym. Rzadko kiedy zapalał z własnej nieprzymuszonej woli – zazwyczaj wymagał kilku popychaczy, którzy po wykonaniu zadania musieli zwinnie wskoczyć przez boczne drzwi do środka, uważając przy tym pilnie, bo drzwi owe miały w sobie ogromną chęć oderwania się od pojazdu. Forsowanie kałuży było dla pasażerów źródłem wielkiej radości z powodu gejzerów wody wpadających przez dziury w podłodze. Nigdy też nie było gwarancji dojechania do celu, ale jeśli już się to udawało cała załoga odczuwała ulgę i satysfakcję. Przy tym wszystkim Pytolot miał jedną wielką zaletę – jego ładowność wydawała się wprost nieograniczona. Woził namioty, sprzęt kuchenny, materace, a na szczycie utworzonej z tego sterty kilku uszczęśliwionych druhów, uderzających w sufit w rytm podskoków pojazdu na leśnych wybojach. Ostatnią podróż odbył w 2012 roku, w wieku 32. lat, prosto do składnicy złomu w Augustowie. Niestety, zepsuł się po drodze i potrzebna była laweta...
Jego następca, rocznik 1995, został zrazu przyjęty chłodno i to pomimo nadania mu w warsztacie przepisowej pomarańczowej barwy. Młodym ludziom wydał się już nie tak klimatyczny, obrzydliwie niezawodny, a przede wszystkim za mało pojemny - bowiem mieścił zaledwie osiem osób i nie bardzo nadawał się do przewozu harcerskiego sprzętu. Oswoili się z nim dopiero po pewnym czasie. Dla mnie, w obliczu harcerskiej emerytury, stał się przepustką do nowej aktywności – przyrodniczych podróży po Polsce w dobrze dobranym gronie nauczycieli i uczniów, zrazu gimnazjalistów, a potem z najstarszych klas szkoły podstawowej i liceum. Za jego sprawą powstał Klub Pytolotników, który w ciągu ostatnich dziewięciu lat odbył już dwadzieścia osiem kilkudniowych wypraw po Polsce.
Oczywiście w tak długim czasie trudno było o stałość składu. Nie licząc mnie, rekordzista był na dwunastu wyprawach, ale też w minionych latach powstała szczególnie mocna i stabilna ekipa nauczycieli. W efekcie ostatnia przed pandemią ekspedycja – równo dwa lata temu, do Lidzbarka Warmińskiego i Fromborka – zaangażowała jeszcze dwa inne samochody, z których jeden, siedmioosobowa Zafira polonisty, pana Piotra Bandurskiego, zyskał nawet zaszczytne miano Bandolota, od nazwiska swojego właściciela.
---
Ponieważ koronawirus nie odpuszcza, wyprawę do Berezówki skroiliśmy skromnie. Plan zakładał pełną obsadę Pytolota, osiem osób: mnie w roli kierowcy, piątkę innych nauczycieli, jedną absolwentkę naszej podstawówki i jednego licealistę. Kilka dni przed wyjazdem pojawiła się jednak w szkole inna nasza absolwentka, swego czasu bardzo aktywna w Klubie a obecnie już studentka, i poinformowała, że ona też jedzie. Na nic się zdało tłumaczenie, że w busie jest tylko osiem miejsc – Upór, to zawsze było drugie imię owej panny – więc i tym razem musieliśmy skorzystać z dodatkowego pojazdu. Ostatecznie obróciło się to na korzyść, bo z darami i bagażem raczej byśmy się w Pytolocie nie zmieścili…
Piękna czwartkowa pogoda sprzyjała krajoznawstwu. Zwiedziliśmy więc, tradycyjnie, jak na początku każdej wyprawy, restaurację McDonald’s, tym razem w Garwolinie, a potem zahaczyliśmy o rezerwat Jata koło Łukowa, przeszliśmy Ścieżkę Przyrodniczą "Czarny Las" nieopodal Radzynia Podlaskiego, a w samym Radzyniu odbyliśmy również uświęconą tradycją biesiadę, z pyszną pizzą, sałatkami, burgerami a nawet kremem z pora, które zaserwowało bistro „Euforia” (polecamy!).
Na miejscu noclegu, na poddaszu w pięknej stajni „Paskuda” (też polecamy!), położonej niedaleko miasta, z odgłosami rumaków dobiegającymi spod podłogi, ukręciliśmy tradycyjny pytolotniczy kogel-mogel (surowce udało się kupić w jedynym w promieniu 10 kilometrów czynnym tego wieczora sklepie spożywczym, przy czym ekspedientka musiała udać się po jajka do… kurnika), odbyliśmy dwie rundy pasjonującej gry w „Eksplodujące kotki” oraz trzy rundy „6 bierze”, w której to rozgrywce wzięli udział wszyscy, a emocje szalały.
Rankiem zjedliśmy śniadanie w hotelu „Manhatan” (przez jedno „t”, ale mimo to również polecamy!). Aaa, jeszcze przed śniadaniem obejrzeliśmy z zewnątrz piękny pałac Potockich w Radzyniu, w tym dwa wiekowe modrzewie, pomniki przyrody: „Stanisława” i „Konstancję”. No i pojechaliśmy do Berezówki.
Podróż minęła bez przygód, jeśli nie liczyć jazdy wzdłuż 30-kilometrowej kolejki TIR-ów, czekających przed przejściem granicznym. Sama Berezówka znajduje się zaledwie kilka kilometrów od granicy białoruskiej, ale poza strefą stanu wyjątkowego, więc dojechaliśmy bez trudu. A na miejscu, pomimo wolnego dnia, czekało na nas lokalne ciało pedagogiczne in corpore wraz z panią woźną, o której Pani Dyrektor powiedziała gwoli wyjaśnienia, że jest osobą kluczową w tej placówce. Przedstawiono nam również asystenta kulturowego, rodowitego i zadomowionego już wraz z rodziną w Polsce Czeczena, na co dzień sprawującego opiekę nad dowozem cudzoziemskich dzieci i ich pobytem w szkole. Wręczyliśmy dary, otrzymaliśmy dyplom z serduszkami wykonanymi przez wszystkich uczniów i ogromny sękacz miejscowego wypieku. Chwilę potem, zamiast planowanego wyruszenia w drogę powrotną osiedliśmy przy suto zastawionym stole, na którym roiło się od różnych wytworów lokalnego kulinarnego rękodzieła. Za gwiazdę robiło czeczeńskie ciasto przygotowane przez żonę pana asystenta, ale pyszne było wszystko, więc mimo żywego jeszcze wspomnienia po śniadaniu w „Manhatanie” dzielnie zmierzyliśmy się z nowym wyzwaniem. Ale najpiękniejsze były Polaków rozmowy. Lodów nie trzeba było przełamywać, bo wszystko potoczyło się najnaturalniej na świecie. Okazało się, że mamy sobie mnóstwo do powiedzenia, a już po kilkunastu minutach po naszej stronie zawiązał się komitet organizacyjny planowanej na wiosnę rewizyty, z uwzględnieniem dalszych długich Polaków rozmów przy suto zastawionym stole, tym razem w siedzibie STO na Bemowie. Wycieczka bowiem dzieci z Berezówki do Warszawy ma być dopełnieniem naszej akcji i liczymy, że grono naszych gospodarzy też w całości dołączy do wyprawy.
Rozmowy toczone w Berezówce uświadomiły mi coś, co podejrzewałem już od dawna – że bańka informacyjna związana z edukacją, w której zamieszkuję wraz z kilkoma setkami osób aktywnie działających na rzecz rozmaicie rozumianej zmiany, jest w istocie bardzo ograniczona. Zdziwiłby się kolega, który został nauczycielem matematyki i fizyki po dwudziestu latach pracy w korporacji i ogłasza obecnie fejsbukowemu światu, jakimi nierobami są nauczyciele, gdyby dowiedział się, że w Berezówce pracuje jego alter ego, który porównując swoją wcześniejszą pracę informatyka w dużej firmie z zajęciem nauczyciela uważa, że teraz pracuje dużo, dużo ciężej, ale ze zdecydowanie większym poczuciem sensu. A ma „tylko” 27 godzin. Zdziwiliby się zwolennicy likwidacji instytucji szkoły, gdyby dowiedzieli się że w Berezówce nie słyszano o książce „Selekcje”, natomiast wszyscy robili oczy jak filiżanki na hasło, że szkoła miałaby być niepotrzebna. Tam, co najmniej, jest bardzo potrzebna. A realne problemy takie same, jak w przypadku milczącej większości polskich placówek: wynagrodzenia z trudem tylko pozwalające się utrzymać, radosne pomysły ministra Czarnka z nowymi godzinami karcianymi, brak chętnych do zawodu nauczyciela, wymuszona konieczność wielofunkcyjności, która może świetnie sprawdzać się w indywidualnych przypadkach, ale w skali kraju generuje ogromną rzeszę nauczycieli-nomadów, wędrujących od szkoły do szkoły, zbierających w każdej po kilka godzin do pensum.
Taka to moja refleksja ad hoc, bowiem mimo błogiego nastroju z ciekawością patrzyłem na świat, którego oblicza dotąd mogłem się tylko domyślać.
W drodze powrotnej pani Ania, nasza anglistka, która przez większość drogi pilotowała mnie z Google Maps w ręku, a równocześnie z niezmąconym zapałem organizowała całej załodze rozrywki intelektualne, stwierdziła, że to były jej najlepsze dotąd obchody Święta Niepodległości. Co do mnie, to nie wiem, czy najlepsze, ale możliwość wsparcia naszych gospodarzy w ich niełatwej misji i świadomość, że udało się do tego wciągnąć znaczną część społeczności STO na Bemowie, na pewno dostarczyły mi niesamowitej radości i wzmocniły poczucie sensu pracy pedagoga.
Dodaj komentarz
Skomentował Alina Kozińska-Bałdyga
Dziękuję za mądry opis i wspaniały pomysł pomocy TEJ Szkole. A jest ona niezwykła z jeszcze jednego powodu - samorządowa została zamknięta w 2012. Nauczyciele i społeczność wsi założyli Stowarzyszenie "Za Rzeką Krzną" i to Stowarzyszenie jest organem prowadzącym. Szkoła dostaje dotację na każdego ucznia. Takich uratowanych szkół na obszarach wiejskich jest dużo więcej - dobrze ponad 500! Są mało znane, a to zdaniem FIO największy fenomen i osiągnięcie po 1989 roku - przejaw społeczeństwa obywatelskiego, odpowiedź na błędy reformy oświaty z 1999 roku.