Blog
Komu uwierzyć?
(liczba komentarzy 0)
Pewnego styczniowego poranka na szkolnym dziedzińcu miał miejsce taki oto dialog:
Tata czwartoklasisty
Panie Dyrektorze! Czy słyszał Pan, jaką zabawę ostatnio wymyślili sobie chłopcy w czwartej klasie? Ściągają sobie nawzajem spodnie!
Dyrektor:
Tak, słyszałem o tym. To wraca jak bumerang, co dwa-trzy roczniki.
Tata czwartoklasisty
I Panu to nie przeszkadza?! Szkoła nie mogłaby na to jakoś zareagować?!
Dyrektor:
Prawdę mówiąc zabawa jest stara jak świat; pamiętam ją nawet z własnego dzieciństwa. Głupia i bezsensowna, ale dziesięciolatki rzadko miewają mądre i poważne pomysły. A poza tym, szkoła reaguje. Jeżeli ktoś z nauczycieli zobaczy taką akcję, to natychmiast ją przerywa. Tyle tylko, że na krótką metę jest to mało skuteczne. Atrakcja musi się wypalić i problem rychło sam przejdzie.
Tata czwartoklasisty
Ale to jest takie durne… Czy wychowawca nie mógłby porozmawiać z chłopcami i wytłumaczyć im po prostu, że ta zabawa jest głupia i niestosowna?!
Dyrektor:
Oczywiście, ale skąd Pan wie, że z nimi o tym nie rozmawiał?
Tata czwartoklasisty
Dzieci tak mówią.
Dyrektor:
A wychowawca twierdzi, że rozmawiał z klasą o tej sprawie. I komu wierzyć?
Tata czwartoklasisty
No właśnie, komu?
W tym miejscu dialog urywa się, natomiast pytanie pozostaje zawieszone w powietrzu. Komu powinien uwierzyć rodzic: dzieciom, które twierdzą, że wychowawca nie rozmawiał z nimi o niestosowności zabawy w ściąganie spodni kolegom, czy wychowawcy zapewniającemu, że taką pogadankę odbył? Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Tata czwartoklasisty ma po prostu dwie możliwości. Może dać wiarę dzieciom i zażądać od dyrektora, by skłonił wychowawcę do uczciwego wypełniania obowiązków. Może też uwierzyć dyrektorowi i uzbroić się w cierpliwość, uznając, że zabawa jest przede wszystkim głupia, a niekoniecznie szkodliwa, i łagodnie tępiona przez szkołę wkrótce w sposób naturalny wyjdzie z obiegu.
Jeśli się dobrze zastanowić, to problem może mieć również zupełnie inne rozwiązanie. Zanim jednak je zdradzę, zwrócę uwagę na pewien szczególny aspekt tej sprawy. Otóż Tata czwartoklasisty określa źródło swojej wiedzy słowem „dzieci”. Nie „moje dziecko”. Powołuje się zatem na opinię szerszego grona. Być może czerpie wiedzę z osobistych rozmów z kolegami swojego syna, których zapewne musiał indywidualnie wypytać, czy wychowawca mówił im, że ta zabawa jest głupia i niestosowna. A może swoją wiedzę uzyskał z rodzicielskiej „giełdy”, co dało mu krzepiące poczucie, że inni rodzice też dostrzegają godną potępienia bierność szkoły w tej kwestii. Jak by nie było, to właśnie na podstawie dziecięcych opinii (wszak rodzice czerpią swą wiedzę o szkole głównie od dzieci) uznaje wychowawcę za winnego pedagogicznego zaniechania. Prastary antagonizm rodzice-nauczyciele ma się w tej sytuacji doskonale.
A przecież istnieje inne rozwiązanie. Ano takie: Tata czwartoklasisty siada w fotelu, stawia syna przed sobą na baczność i informuje, że o ile tylko dowie się od wychowawcy o jego udziale w tej głupiej i niestosownej zabawie, osobiście wyciągnie wobec niego (syna) najsurowsze konsekwencje, przewidziane w domowym kodeksie karnym. Syn zaś, pełen bojaźni bożej i szacunku dla swojego ojca, od tej pory nawet nie śmie pomarzyć o udziale w zabronionych wygłupach. W ten sposób Tata czwartoklasisty zarazem likwiduje zło dostrzeżone w zachowaniu dzieci i buduje nowy bastion sojuszu szkoły i domu. Tak proste, że aż genialne.
Dopuszczę optymistycznie, że są zapewne tatusiowie, którzy tak właśnie postępują. Dlaczego nie jest to jednak postawa powszechna? Może dlatego, że skoro oddaje się dziecko do szkoły, to trzeba od niej wymagać, by spełniała swoje powinności? A może – aż boję się to zasugerować – domowy kodeks karny współczesnej rodziny nie dysponuje wystarczająco skutecznymi argumentami, które skłoniłyby dziecko do respektowania nauki otrzymanej od ojca?
Dodaj komentarz