Blog
Przemyślenia po eksplozji kotka
(liczba komentarzy 2)
Kotek eksplodował – mamy w STO na Bemowie nauczanie hybrydowe!
Dla niezorientowanych – do gry w „Eksplodujące kotki” porównałem w jednym z sierpniowych felietonów perspektywę powszechnego powrotu uczniów do szkół w warunkach pandemii. Odrobina pecha przy losowaniu karty i… "Bum!" czyli koniec stacjonarnej nauki. No i wyciągnęliśmy w naszej szkole taką kartę od losu, w wyniku czego mamy już oficjalnie, z aprobatą Sanepidu, nauczanie na odległość, choć tylko w trzech klasach. A ja, siedząc w domu na kwarantannie, po zakończeniu (na dzisiaj) zdalnego pełnienia obowiązków, analizuję sobie to, o czym informują media, i zestawiam z własnymi doświadczeniami, które zbieram od kilku dni jako dyrektor zainfekowanej szkoły. Obraz układa mi się klarowny, choć nie do końca zgodny z powszechnymi wyobrażeniami i odczuciami. Postanowiłem podzielić się nim tutaj na użytek wszystkich, którzy jeszcze nie eksplodowali, albo mają kłopot ze zrozumieniem, co jest właściwie grane.
Nie jestem epidemiologiem, ale profesja dyrektora szkoły czyni mnie dzisiaj mimowolnym hobbystą-amatorem tej dziedziny wiedzy. Dlatego, zachowując należny sceptycyzm wobec moich rozważań, proszę z nich śmiało skorzystać, jeśli pomogą komuś zrozumieć, w jakim przedstawieniu przyszło nam brać udział.
Zacznę od tego, że na podstawie doświadczeń wiosny inaczej wyobrażałem sobie funkcjonowanie szkół po powrocie do stacjonarnej nauki. Byłem przekonany, że stwierdzenie COVID-19 na terenie placówki będzie skutkowało niezwłocznym wysłaniem przez Sanepid na kwarantannę całego otoczenia – uczniów i nauczycieli, bo przecież trzeba w zarodku zdusić potencjalne ognisko zakażenia. Obawiałem się, że szybko doprowadzi to do wtórnego szkolnego lockdownu. Tymczasem dzieje się inaczej. W zdecydowanej większości przypadków kwarantanna trwa krótko i obejmuje tylko niewielką część uczniów i personelu. Zamknięcie całych placówek należy do rzadkości.
Najwyraźniej pod koniec sierpnia nie zwróciłem należytej uwagi na kilka przesłanek, które pozwalały przypuszczać, że najnowsze osiągnięcia medycyny politycznej – to ta gałąź nauki, w której stan wiedzy zależy od aktualnego zapotrzebowania polityków – popchną władze do działań niekonwencjonalnych. Nie zwróciłem uwagi na stanowczość, z jaką uzależniono ewentualną decyzję o zdalnym lub hybrydowym nauczaniu od pozytywnej decyzji sanepidu, bez prawa głosu dla dyrektora, którego skądinąd uczyniono odpowiedzialnym niemal za całokształt. Na wsparty propagandowo odpór, jakiego udzielili powiatowi inspektorzy sanitarni samorządom próbującym rozpocząć rok szkolny w swoich placówkach w trybie zdalnym. Na brak przygotowań do edukacji na odległość, tak jakby ta opcja pozostawała poza sferą prawdopodobieństwa. Wreszcie na mało wyrafinowane metody ograniczenia niebezpieczeństwa przenoszenia zakażeń, jakie zalecono, z wietrzeniem sal lekcyjnych w roli głównego oręża w tej walce. Brałem to wszystko za przejawy uporu rządzących, by udowodnić za wszelką cenę, że jest normalnie. Teraz dostrzegam w tym pewną strategię. Jaką – o tym za chwilę.
26 sierpnia ster Ministerstwa Zdrowia przejął Adam Niedzielski. Po raz pierwszy od wielu kadencji nie lekarz, ale ekonomista i menadżer. Człowiek wprawiony w liczeniu pieniędzy, zarazem nie obciążony skrupułami, których źródłem mogłaby stać się Przysięga Hipokratesa. Już po kilku dniach ogłosił on nowe zasady walki z pandemią, obejmujące m.in. znaczne ograniczenie dostępu do testów, na które kierować od tej pory mieli lekarze pierwszego kontaktu, wyłącznie pacjentów mających wszystkie cztery objawy COVID-19. To znaczy, w praktyce, tylko niewielką część zakażonych. Skrócony też został czas kwarantanny – do 10 dni, i zrezygnowano z wymazywania osób kończących kwarantannę. W statystykach wykonywanych testów Polska umocniła się w ogonie Europy. Wszystko najwyraźniej zgodnie z zasadą ogłoszoną przez klasyka: „Chcesz być zdrowy, stłucz termometr!”.
Jak ten system działa w praktyce, mogłem przekonać się nie tylko z opowieści znanych mi osobiście ludzi, którzy po uzyskaniu pozytywnego wyniku prywatnie opłaconego testu na COVID-19, bez kanonicznych objawów choroby mieli ogromny kłopot z zaistnieniem w systemie. Przekonałem się też na własnej skórze. W piątek, 1. października, otrzymałem informację od jednego z nauczycieli, że jest zakażony. Od momentu zgłoszenia przez niego złego samopoczucia, mogącego być skutkiem zakażenia koronawirusem, upływały już wtedy 4 dni. Niestety, nie miał szczęścia być prominentnym politykiem, więc uzyskanie konsultacji, skierowania i czekanie na wynik wymazu – wszystko to mocno przeciągnęło się. W tym czasie osoby z bezpośredniego kontaktu, blisko czterdziestu uczniów i piątka nauczycieli, brały udział w zajęciach szkolnych – rzecz praktycznie nieuchronna do momentu potwierdzenia, że chory rzeczywiście cierpiał z powodu koronawirusa.
Po otrzymaniu fatalnej wiadomości zadziałałem zgodnie z procedurą. Kontakt telefoniczny z numerem awaryjnym SANEPID-u – bez problemu. Lista osób zagrożonych powstała w ciągu dwóch godzin i zaraz trafiła tamże. Wniosek o zdalne nauczanie trzech klas podążył jej śladem następnego dnia rano. Niedługo później powróciła opinia pozytywna – mieliśmy prawie cały weekend na zreorganizowanie nauki. Wychowawczynie jeszcze w piątek zawiadomiły wszystkich zainteresowanych rodziców o sytuacji. Ja w międzyczasie porozumiałem się z potencjalnie zagrożonymi nauczycielami. Dzięki pani inspektor z numeru awaryjnego wiedzieliśmy już, że kwarantanna musi potrwać do kolejnego czwartku….
Piszę te słowa we poniedziałek wieczorem. Jak dotąd nikt nie zadzwonił do mnie z oficjalną informacją o kwarantannie, a osobiście również figuruję na zgłoszonej do Sanepidu liście kontaktów z zakażonym. Siedzę w domu, podobnie jak reszta wpisanych na tę listę, nauczycieli i uczniów. Zgodnie z prawem bez telefonu z Inspekcji kwarantanna nas nie obowiązuje. Ale mamy decyzję o zdalnym nauczaniu, a więc coś jest na rzeczy. Czy ktoś do nas zadzwoni, czy nie – Pan Bóg jeden raczy wiedzieć. Po kolejnym telefonie pod numer awaryjny otrzymałem tylko informację, że zgłoszeń jest bardzo dużo i procedowanie odbywa się w kolejności wpływu. Trudno wykluczyć, że sami się z kwarantanny zwolnimy po dziesięciu dniach od ostatniego kontaktu z chorym, zaniżając nieco statystyki.
Tyle historia z STO na Bemowie. W obliczu wielu rozproszonych zakażeń można spokojnie zakładać, że w najbliższych tygodniach w podobny sposób mikroeksplodują kotki w wielu różnych placówkach oświatowych. Jest oczywiście nerwowo, a sytuacji nie pomaga napięcie, którą wywołują nagłośnione w mediach zakażenia osób znanych. A to minister-in spe Czarnek, a to ex-minister Piontkowski, a to trener Brzęczek, piłkarze klubów Ekstraklasy kopaczy czy popularne aktorki. A nawet prezydent Trump. No ale żyć trzeba i jakoś się w tym wszystkim odnajdywać.
Dobra wiadomość jest taka, że wśród naszych bemowskich kwarantannowiczów, o ile się orientuję, u nikogo nie wystąpiły objawy choroby. Jeśli ktoś zaraził się od nauczyciela, to przeszedł zakażenie bezobjawowo. Tego się zresztą nie dowiemy, bo testów pod koniec kwarantanny nikt już nie zleca. I tutaj dochodzimy do istoty obecnej strategii walki z pandemią.
Liczba zakażeń rośnie w całej Europie, właściwie niezależnie od sił i środków, jakie angażują poszczególne państwa. Jak sądzę, polskie władze dokonały podczas wakacji analizy sytuacji, która musiała niechybnie wykazać, że:
- naszego państwa nie stać na powszechne testowanie ludzi, bowiem potrzebne w tym celu ogromne fundusze zostały wcześniej rozdane w postaci transferów socjalnych, „tarcz” osłonowych, a czasem też z mniejszym sensem, jak choćby na sławne zakupy maseczek i respiratorów;
- Inspekcja Sanitarna znajduje się u kresu swoich możliwości kadrowych i organizacyjnych. Niezwykle aktywny medialnie pod koniec wakacji szef tej instytucji, Jarosław Pinkas, szczycił się w wywiadach, że poradziła sobie ona za pomocą zasobów kadrowych, jakimi dysponowała przed pandemią. Można tylko współczuć inspektorom, bo samo tylko obsługiwanie systemu dochodzeń epidemicznych i kwarantann przy obecnym poziomie zachorowań wymaga zatrudnienia setek nowych pracowników. A system komputerowy dedykowany tej działalności dopiero „ma być”. Kilka miesięcy za późno.
- służba zdrowia z trudem poradzi sobie z opieką nad pacjentami pełnoobjawowymi (jeśli w ogóle – to pytanie bardzo na czasie). Na bezobjawowych i skąpoobjawowych najpewniej zabraknie ludzi i środków. Wciągnięto zatem do walki niechętnych temu lekarzy Podstawowej Opieki Zdrowotnej, którzy zaczęli - zgodnie z przepisami - diagnozować jako COVID-owców tylko pacjentów mających pełne objawy tej choroby. Reszta, nawet jeśli ma COVID-19, najpewniej się nawet o tym nie dowie. Nawiasem mówiąc, w tym miejscu strategia Ministerstwa Zdrowia otrzymała bolesny cios, bowiem lekarze POZ odmówili obowiązkowego badania fizykalnego pacjentów przed skierowaniem na wymaz. Gdyby to zalecenie utrzymano w mocy, liczba testowanych byłaby jeszcze mniejsza.
Analiza sytuacji z pewnością dotyczyła też funkcjonowania placówek oświatowych. Wzięto pod uwagę co najmniej trzy okoliczności. Po pierwsze, ogromną presję społeczną na powrót do szkół. Po drugie, kłopoty gospodarcze i społeczne rysujące się w sytuacji, gdyby rodzice małych dzieci musieli pozostać z nimi w domach, zamiast chodzić do pracy. Po trzecie, fakt, że dzieci i młodzież rzadko wykazują objawy COVID-19. To ostatnie zresztą zdaje się potwierdzać zarówno opisana tutaj historia STO na Bemowie, jak przypadki wielu innych placówek, w których mimo pojedynczych zakażeń nie rozwinęły się duże ogniska epidemii.
Oczywiście nie mogę mieć pewności, że ktoś rozumował tak, jak tutaj opisałem. Ale wiele na to wskazuje. A ze wskazanych przeze mnie okoliczności narzuca się jedyna możliwa strategia – doprowadzenia do tego, by wirus zainfekował możliwie duże kręgi społeczeństwa. Czyli coś, co zyskało już miano „modelu szwedzkiego” walki z pandemią. Realizowana po cichu, bo trudno przypuszczać, że społeczeństwo przyjęłoby spokojnie oficjalny komunikat w tej sprawie.
Nie jest ten mój wywód oskarżeniem pod adresem rządzących. Ani pochwałą, bo na wielu polach muszą naprawiać coś, co wcześniej popsuli. Nie jestem spokojny, ale tego spokoju brakuje w całej Europie, niezależnie od inwestowanych środków i podejmowanych działań. Pewnie czułbym się bezpiecznej, gdyby walką z pandemią kierował w naszym kraju epidemiolog, a nie ekonomista, a polska demokracja choć trochę przypominała tę szwedzką. Ale na to w tej chwili nie mam wpływu.
Mogę natomiast pójść jutro do szkoły, popatrzeć na dzieci, które wciąż jeszcze przejawiają nadmiar tłumionej wcześniej energii, z jaką wróciły z wakacji, i pomyśleć, że to ma sens. Że trzeba uważać na siebie, nie przychodzić do szkoły z objawami infekcji, utrzymywać, szczególnie między dorosłymi, rozsądny dystans, używać maseczek, ale że to pewne ryzyko jest usprawiedliwione. Zamknięcie nas wszystkich w domach byłoby znacznie większą katastrofą niż lokalne kwarantanny, nawet jeśli w nadchodzących tygodniach będą zdarzać się coraz częściej.
Dodaj komentarz
Skomentował Maria Kuma
Dziś w mojej szkole odebrano informację, ze rodzice mają wynik pozytywny, a dzieci zatrzymano w domu z gorączką. Testow dzieciom odmowiono. Klady i nauczyciele nawet nie zostaly oficjalnie poinformowane. Poszło pocztą pantoflową. Jutro maja byc oficjalne konsultacje z rodzicami.... Nie przyjdę jako nauczyciel. Czuję sie zagrożona i oszukiwana.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
No niestety racjonalne(!) działania niekoniecznie są popularne ... :-( Jak widać z pandemią nikt, poza Chińczykami, Wietnamczykami i Koreańczykami Płd. oraz Singapurem/Tajwanem (też Chińczycy!), działającymi b.drastycznymi azjatyckimi metodami, nie umie sobie poradzić ... :-(