Blog
Krótka teoria prawie wszystkich kłopotów
(liczba komentarzy 7)
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jako Homo sapiens mamy obecnie potężny problem, a ściślej mówiąc ogromną liczbę różnych problemów, w rozmaitych wymiarach: światowym, narodowym, lokalnym, a nawet indywidualnym. Wskazują one na postępujący kryzys cywilizacyjny, etyczny i mentalny (psychiczny), który dotyka ludzkość w jej globalnej wiosce. Sądzę, że praprzyczyna tego zjawiska tkwi głównie w umysłach. Po prostu nie radzimy sobie z rzeczywistością. Docierające zewsząd bodźce przekraczają granice percepcji. Mówiąc kolokwialnie – nie ogarniamy.
Nie zamierzam tutaj użalać się nad ludzkim losem, bowiem uważam, że sami pomogliśmy złemu dżinowi wyjść z butelki. Chcę natomiast, na użytek swój i Czytelnika, zastanowić się nad przyczynami owego kryzysu, oraz skutkami, które już są lub mogą być naszym udziałem. Spróbuję rozważyć, dlaczego targa nami dzisiaj tyle niepokojów. Liczę, że lepsze rozumienie może pomóc w ogarnięciu pewnych zjawisk i nabraniu dystansu do innych. Odniosę te rozważania także do niektórych problemów polskiej edukacji.
Sielanka już była
Patrząc na świat z perspektywy długiego już życia uważam, że naprawdę są powody do zmartwienia. Oczywiście takie moje spojrzenie można położyć na karb zwykłej u starszego pokolenia tęsknoty za „dawnymi, dobrymi czasy”, ale dostrzegam wystarczająco dużo symptomów kryzysu także w zachowaniu ludzi młodych, by sądzić, że jednak jest coś na rzeczy.
W skali globalnej mamy potężne zawirowania polityczne, które rodzą niebezpieczeństwo kolejnej wojny światowej. Niektórzy uważają wręcz, że w wymiarze ekonomicznym ta wojna trwa już w najlepsze. Tak czy inaczej, sielanka współpracy międzynarodowej, ożywionego handlu i związanej z tym nadziei na stały rozwój – słowem, obwieszczonego przez Fukujamę „końca historii” – zdaje się należeć do przeszłości.
Spowszedniała nam trochę groźba katastrofy klimatycznej, choć cały czas mówi się o niej i słyszy, za to zupełnie na świeżo mamy doświadczenie pandemii. Towarzyszy temu potężny zamęt w głowach, bo przecież nie wszyscy wierzą, że klimat się zmienia, i nie brakuje głosów, że COVID-19 jest tylko wielką mistyfikacją. Zresztą, brak zgody w dowolnej kwestii stał się w ogóle wizytówką współczesnego społeczeństwa.
Na bieżąco słyszymy o grożącym kryzysie energetycznym i żywnościowym, co z jednostkowego punktu widzenia oznacza, że możemy stanąć przed koniecznością zaciskania pasa. Szczególny stres, w niektórych regionach świata prowadzący do desperacji, dotyka tych, którzy nie mają czego zaciskać. Niepokój jest jednak powszechny.
Do globalnych problemów, które w dobie internetu docierają do świadomości miliardów ludzi, dochodzą liczne zmartwienia lokalne, czasem trudne do pojęcia. Ja, na przykład, przez pewien czas z rozpaczą obserwowałem postępujący upadek polskiej oświaty i nie mogłem nadziwić się zarówno postawie rządzących, ich manifestowanemu zadowoleniu, jak obojętności społeczeństwa wobec tego stanu rzeczy. Teraz pojmuję (chyba) więcej, choć nadal z trudem mieści mi się to w głowie. Podobnych zdziwień jest bardzo wiele i w różnych dziedzinach. Ich wspólny mianownik stanowi widoczny brak skutecznych działań zaradczych, a przy tym społeczna obojętność. Po mistrzowsku opisuje ten stan beznadziei zwykły, choć niezwykły nauczyciel z Sopotu, Paweł Lęcki, w swoich – niestety, tylko fejsbukowych – publikacjach.
Co jest praźródłem tego kryzysu? To ważne pytanie, które pozwoli w tym miejscu wyjść na chwilę poza krąg moich osobistych poglądów i odwołać się do autorytetów.
Luka ludzka
Oto z górą pół wieku temu politycy, naukowcy i biznesmeni, skupieni w nieformalnym think tanku zwanym Klubem Rzymskim, wprowadzili pojęcie luki ludzkiej („human gap”). Określili nim stan, w którym ludziom brakuje kwalifikacji i motywacji, by właściwie spożytkować dostępne zasoby. W późniejszym czasie odniesiono to pojęcie także do braku zdolności dużej części ludzi do rozumnego wykorzystania osiągnięć nowoczesnej techniki, której błyskawiczne tempo rozwoju rodzi mnóstwo możliwości, ale także wiele zagrożeń.
Na przełomie tysiącleci rosyjski futurolog, Igor Bestużew-Łada, wyraził znamienną opinię: „Pojawiły się tylko trzy nowe rzeczy: komputer, internet, telefon komórkowy. To trzy instrumenty, które rozwijają się tak szybko, że może już za 5-10, najwyżej za 20-30 lat zmienimy się bardziej niż w ciągu całego tysiąclecia”. Nie upłynęło nawet ćwierć wieku, a można powiedzieć, że była ona wyjątkowo trafna. Rzeczywiście zmieniliśmy się bardzo, choć ja skłaniam się raczej do stwierdzenia, że zmieniliśmy świat tak bardzo, że sami za nim nie nadążamy - i na tym polega obecnie luka ludzka.
Oczywiście zmiana, o której mowa, nie zaszła momentalnie. Stanowiła proces, nie zawsze dostrzegalny na bieżąco. Z własnego doświadczenia mogę jednak pokazać kilka „kamieni milowych”, które zbudowały jej obraz w mojej świadomości.
Kamienie milowe
Pierwsze uświadomione spostrzeżenie, jak bardzo zmienia się życie społeczne, odnotowałem w 2007 roku w artykule „Dziecko w domu Wielkiego Brata”. Mowa w nim o wpływie telefonów komórkowych na wychowanie dzieci. Kilka lat temu zamieściłem ten tekst na blogu. Warto przeczytać, bowiem jest wciąż aktualny.
Kolejnym kamieniem milowym było… śniadanie wielkanocne, w roku bodaj 2012. Oto zebraliśmy się w dużym gronie rodzinnym, a w pewnym momencie, w samym środku uroczystości, nestor rodu, człowiek o wielkiej kulturze i bardzo dbały o konwenanse, odebrał telefon i spokojnie zaczął rozmawiać, nie zważając na otoczenie. Dzisiaj może to wydawać się normalne, ale podówczas byłem w autentycznym szoku.
W 2013 roku wielkie wrażenie zrobiła na mnie lektura książki Wojciecha Orlińskiego „Internet – czas się bać”. Jej recenzję zamieściłem w papierowym numerze 2/2014 kwartalnika „Wokół szkoły”, cytując w niej, między innymi, takie oto zdanie autora, zaczerpnięte ze wstępu:
„Politycy bawią się Twitterem z gorliwością gimnazjalisty obdarowanego smartfonem na urodziny. Dziennikarze technologiczni ekscytują się kolejnymi wodotryskami w kolejnych wersjach gadżetów. Większość pieje z zachwytu, mało kto pyta o zagrożenia”.
Od siebie dodałem wtedy:
Osobiście nie interesowałem się dotąd ciemną stroną sieci na poziomie państw, korporacji międzynarodowych, praw własności i wolności słowa. Mój prywatny sceptycyzm narodził się z obserwacji aktywności internetowej zwykłych użytkowników, dorosłych i dzieci, spotykanych w środowisku szkolnym. Najpierw zaniepokoiła mnie miałkość sieciowego życia intelektualnego, którą celnie oddał Maciej Jarkowiec („Wprost”, nr 43/2014): „Tu wpadnie nam w oko jakiś tytuł, tam klikniemy w seksowy link; tu łykniemy jakiś wpis na blogu, tam sami wywnętrzymy się na forum; ćwierkniemy na Twitterze, poczytamy, co myślą „przyjaciele” na Fejsie – i już mamy światopogląd”. Ostatecznie przeraziła mnie agresja spotykana niekiedy w korespondencji e-mailowej i wypowiedziach na internetowych forach, płynąca od znanych mi osobiście, wydawałoby się kulturalnych i spokojnych ludzi.
Nie upłynęło wiele czasu, a prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump. Związana z jego osobą ogromna zmiana w stylu zarządzania wielkim mocarstwem, włącznie z uprawianiem polityki za pośrednictwem Twittera, była następnym kamieniem milowym w mojej świadomości.
W kolejnych latach kamieni przybywało. Pierwotnie bardzo niechętny mediom społecznościowym dołączyłem w końcu do fejsbuka, bo chciałem upowszechniać artykuły z bloga „Wokół szkoły”. Do dziś pamiętam zdumienie, jakie ogarnęło mnie, kiedy stwierdziłem, że informacja „żyje” tam dzień, najwyżej dwa (napisałem na ten temat post pt. „Autowiwisekcja gwiazdy z deklaracją pedagogiczną”). Z czasem przekonałem się również, że zanurzenie w takim strumieniu informacji uzależnia. Niedawno jedna z moich znajomych, dziennikarka, zmęczona negatywnymi komentarzami pod swoimi wpisami, publicznie rozważała (na fejsbuku zresztą, no bo gdzie?!) możliwość zlikwidowania swojego profilu. Widząc to zadałem sobie pytanie, jak będzie ona funkcjonować po opuszczeniu licznego grona swoich wirtualnych znajomych. Mnie byłoby bardzo trudno. Oczywiście, jak każdy, działam w realnym otoczeniu społecznym. Rezygnując z FB nadal prowadziłbym szkołę, miał mnóstwo kontaktów z innymi ludźmi. Ale sądzę, że utrata internetowych znajomych, możliwości komunikowania się z nimi, skłoniłaby mnie do rezygnacji z prowadzenia bloga. Po dużych zasięgach powrót do małych, z czasów papierowego „Wokół szkoły”, byłby prawdopodobnie zbyt trudny. Nawiasem mówiąc, profil znajomej dziennikarki nadal funkcjonuje, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu.
W ostatnich latach gwałtownie wzrosła w szkołach liczba dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Nie tylko tych, które posiadają stosowne orzeczenie, ale również po prostu zagubionych, niedających sobie rady z emocjami, albo nieradzących sobie w kontaktach z rówieśnikami. Każdy kolejny rok szkolny, kolejny wzrost tej liczby w mojej placówce, był następnym kamieniem milowym. Dzisiaj widzę z całą jaskrawością, że współczesna szkoła zmieniła swoją funkcję z dydaktycznej na opiekuńczo-terapeutyczną. Większość ludzi mających z nią do czynienia jeszcze nie za bardzo zdaje sobie z tego sprawę. A już na pewno nasi prominenci…
Nie będę nużył Czytelnika dalszymi wspominkami. Dość na tym, że obserwując wymienione tutaj zjawiska – i wiele innych – zacząłem zadawać sobie pytanie, skąd to się wszystko bierze.
Czterech jeźdźców Apokalipsy
Przyczyny widzę cztery, z których trzy są same w sobie niewinne, nawet pozytywne, ale wzmacniają tę czwartą, kluczową.
Pierwsza, to ukształtowane w ciągu ostatnich dziesięcioleci powszechne przekonanie, że ludzkość jest w stanie rozwiązać każdy problem. Jak zauważył Yuval Noah Harari w swojej poczytnej książce „Sapiens. Od zwierząt do bogów”, jeśli coś dzieje się źle, to znaczy dzisiaj, że ktoś konkretny zawinił, niedostatecznie się postarał lub po prostu nie pomyślał. Takie podejście jest oczywiście zrozumiałe, bo z błędów należy wyciągać wnioski (a przy okazji zawsze można ukarać winnych), ale lekceważy prosty fakt, że jednak nie wszystkie problemy potrafimy rozwiązać. Nie wszystkie w ogóle mogą być rozwiązane. Ten zanik ludzkiej pokory wobec własnych ograniczeń i wobec losu, choć sam w sobie zrozumiały i pozytywny, niesie także złe skutki, choćby w postaci frustracji.
Druga przyczyna kryzysu sama w sobie jest także pozytywna. Otóż ludzie, w daleko większym stopniu i bardziej świadomie niż kiedyś, kierują się osobistymi potrzebami i własną wygodą. Czują się wolni, niezależni, i chcą z tego w pełni korzystać. Jak ten rodzic w szkole, który jakiś czas temu zakwestionował… popołudniowy termin szkolnego dnia otwartego, bo on akurat popołudniami pracuje. I zupełnie poważnie oczekiwał jakiejś zmiany. Albo nauczyciel, narzekający na warunki swojej pracy, w której nie ma szansy skorzystać z wyjazdu Last Minute poza sezonem. To oczywiście skrajności, ale nawet tylko we własnym, niewielkim środowisku szkolnym obserwuję multum oczekiwań, by zorganizować coś lepiej, wygodniej na uczniów, nauczycieli, czy rodziców. Tłumaczenie, że nie jest to możliwe, choćby dlatego, że wiele osób jest zainteresowanych innym rozwiązaniem, często nie przekonuje zainteresowanych i bywa traktowane jako przejaw złej woli. Nadmienię w tym miejscu na użytek czytających te słowa rodziców, że przejawem tego samego zjawiska jest przekonanie, że dziecko powinno być zawsze zadowolone. Czasem trudno przebić się ze zdroworozsądkowym komunikatem, że wcale tak być nie musi, a dyskomfort w rozsądnej dawce bywa pożytecznym doświadczeniem życiowym dla młodego człowieka.
Trzecia przyczyna leży w powszechnym dążeniu do poprawiania świata. W każdym możliwym wymiarze. Wynika z tego wiele dobrego – przestają kryć się w cieniu zjawiska naganne lub wręcz przestępcze, jak przemoc domowa, czy pedofilia. Ale są też efekty uboczne, związane z nadmiernym inkwizytorskim zapałem, krzywdzącym ludzi, albo po prostu próbami optymalizacji rzeczy, które tego nie potrzebują. Na przykład, na edukacyjnym podwórku tak zadbaliśmy o sterylne wręcz bezpieczeństwo małych dzieci, że dostarczenie im niezbędnych do rozwoju bodźców fizycznych wymaga organizowania specjalnych zajęć z integracji sensorycznej. Opatuleni szczelnym kokonem opieki młodzi ludzie w ogóle coraz mniej sprawnie funkcjonują w świecie, a coraz bardziej potrzebują pomocy psychologów, a nawet psychiatrów. W najlepszych intencjach przenieśliśmy się z deszczu pod rynnę.
Wszystko, o czym była mowa powyżej nie miałby aż tak wielkiego znaczenia, gdyby nie ogromne obecnie możliwości komunikacyjne. Jesteśmy zanurzeni w oceanie informacji i w ogóle bodźców. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych pracowicie wyliczano, ile godzin dziennie spędza przed telewizorem przeciętny człowiek. Niedługo później telewizję zdominowały komputery wraz z dostępem do internetu – elektronika stała się interaktywna. Jednak prawdziwą rewolucję przyniosło wynalezienie i upowszechnienie smartfonów. Te urządzenia skutecznie zintegrowały przekaz informacji, obrazów, komunikację międzyludzką, dostęp do wiedzy i (nade wszystko) plotek. Szybko też zostały wykorzystane przez instytucje państwowe i finansowe. Liczenie godzin użytkowania ma już niewiele sensu - można bez cienia przesady stwierdzić, że w drugiej dekadzie XXI wieku życie ogromnej rzeszy ludzi stopiło się wręcz z ich osobistymi smartfonami. To za pośrednictwem tych urządzeń, z pewnym jeszcze udziałem staroświeckich komputerów i telewizorów, niemal bez ustanku spływa na nas lawina bodźców.
Życie w lawinie
Na własnej skórze przekonałem się, że kontakt ze światem za pośrednictwem smartfona stał się codziennością w życiu. Jeśli zapomnę rano wziąć ze sobą magicznego pudełka, specjalnie wrócę po nie do domu. Jak dzwoni – zazwyczaj sprawdzam numer, nawet w środku ważnego spotkania. Pół biedy, jeśli jest mi znany, bo wtedy łatwiej podjąć decyzję, czy odebrać od razu, czy oddzwonić. Czasem odbieram nawet w środku ważnego spotkania. Gdy nieznany, rodzi ciekawość albo i niepokój, kto to może być, czego może chcieć ode mnie?! Nie ma dobrych i złych godzin na kontakt. Wielu nauczycieli z pewnością przytoczy przykłady rodzicielskich telefonów dobrze po 22-giej. Są też SMS-y. Nieważne, prywatne czy służbowe – przychodzą i wychodzą o każdej godzinie. No i e-maile – sam je wysyłam w najdziwniejszych porach i, niestety, odbieram także, narażając się, na przykład, na ryzyko utraty humoru pośrodku wakacji.
Kakofonię bodźców potęgują media społecznościowe. Każde z nich bezustannie generuje tysiące komunikatów. Dla wielu ludzi to codzienność: czytają kolejne posty scrollując je bez końca na ekranie, śledzą wyskakujące bez opamiętania „ćwierknięcia” Twittera, lajkują, komentują, ekscytują się, popierają, sprzeciwiają... I tak często przez długie godziny dnia lub nocy. Oczywiście każdy użytkownik tych mediów zapewni z granitową pewnością, że to miłe, pożyteczne i twórcze zajęcie, budujące więzi międzyludzkie, ale moim zdaniem bliższe jest ono po prostu uzależnieniu, którego ważną cechę stanowi wiara, że możesz przestać, a nie przestajesz, bo… a co to komu szkodzi?!
W ciągłej walce o odbiorców serwisy informacyjne prześcigają się we wiadomościach sensacyjnych, bulwersujących, dramatycznych. Takie najlepiej przyciągają uwagę, choć z drugiej strony z czasem powszednieją. Mózg znieczula nas, bo w przeciwnym razie byśmy zwariowali. W odpowiedzi serwisy potęgują dawki emocji w przekazach. Pisząc te słowa przerwałem na chwilę, by zerknąć na frontową stronę ONET-u. Proszę rzucić okiem na ilustrację poniżej i odpowiedzieć sobie na pytanie, ile tytułów w dziale „Wiadomości” poprawia nastrój?!
Mózg się broni
Żyjemy więc dzisiaj w środku strumienia bodźców, tysiące razy większego niż nasi przodkowie. Mózg ludzki jest bardzo plastyczny, ale trudno przypuszczać, że zdolny przyswoić i sensownie przetworzyć taki ogrom informacji. Radzi więc sobie inaczej.
Przede wszystkim stara się odrzucić, pominąć wszystko, co zmusza do wysiłku myślowego. Dlatego najchętniej odbieramy komunikaty zgodne z naszymi poglądami. Negujemy, bagatelizujemy lub wyśmiewamy te, które są nam nie w smak. W stanie chronicznego przeciążenia szukamy ulgi w wyładowaniu emocji. Stąd tyle hejtu, agresji, a także nerwowych reakcji w realnym życiu, niemal w każdej sytuacji, w której coś nam się nie podoba, nie idzie po naszej myśli. Wypieramy też ze świadomości informacje nieprzyjemne. Być może to z tego powodu minister Czarnek wciąż widzi w zapaści kadrowej oświaty tylko „normalny ruch kadrowy”. Bo raczej nie jest ślepy i głuchy.
Dziwimy się, że społeczeństwa są obecnie tak spolaryzowane. Dlaczego powstają głębokie linie podziału na plemiona, nie tylko w Polsce, ale niemal wszędzie w świecie, gdzie autokracja nie wymusza pozornej jedności, choćby w Stanach Zjednoczonych. Mnie przychodzi do głowy wyjaśnienie oparte na przekonaniu, że choć technologia dała nam ogromne możliwości, jako gatunek nie odbiegliśmy tak bardzo od naszych pradawnych przodków. Pierwotna gromada łowców-zbieraczy spędzała część dnia na zdobywaniu pożywienia, a resztę na odpoczynku, wypełnionym zapewne… plotkami. Napotkałem pogląd, że właśnie plotkowanie ostatecznie uczłowieczyło hominidów. Nie wiem, czy to prawda, ale na pewno dzisiaj stanowi ulubione zajęcie naszego gatunku. Kiedy plemię napotkało inne, obce, wywiązywała się walka. Ktoś wygrywał, ktoś ginął, ktoś uciekał. Proszę sobie to teraz zestawić z funkcjonowaniem grup w obecnym społeczeństwie. Te główne, skupione wokół przywódców politycznych, doskonale mają się w swoim towarzystwie. To dlatego minister Czarnek nie potrzebuje ogólnonarodowego zachwytu nad podręcznikiem do HiT-u profesora Roszkowskiego. Wystarczają mu pochwały w jego plemieniu, od ojca Rydzyka do profesora Nalaskowskiego. To plemię jest wystarczająco liczne, i póki co, doskonale zaspokaja potrzeby swoich członków. Po drugiej stronie jest obce plemię. Jemu ten podręcznik się nie podoba. Wskazywane są jego różne wady, które jednak dla członków czarnkowego plemienia są zaletami. I tak sobie trwamy, czekając aż układ sił się zmieni. Jeśli się zmieni. Trwamy, ale do konfliktu nie potrzebujemy bezpośredniego spotkania. Konfrontacja trwa permanentnie w internecie, na każdym przypadkowym styku plemiennych baniek informacyjnych. Konflikt stał się codziennością naszego życia.
Jeżeli dołożymy opisane tutaj zjawiska, związane z nadmiarem informacji, do ogólnej i czasem nadmiernej wiary w możliwości człowieka, chęci czynienia życia wygodniejszym i udoskonalania każdego z jego przejawów, uzyskujemy mieszankę, która tłumaczy wiele współczesnych zjawisk. Na przykład, skąd bierze się tak wiele nowych wizji edukacji.
Zaczyna się od jakiegoś osiągnięcia nauki, na przykład w badaniu sposobu działania mózgu, odkrywania tajników zachowań społecznych, czy czego bądź innego w dziedzinie wiedzy o człowieku. Z odkrycia wynikają wnioski i pomysły, które zastosowane w praktyce mają przynieść pożytek wszystkim i uczynić świat lepszym. Łatwość komunikowania się zapewnia możliwość rozkolportowania ich. W natłoku informacji mało kto czyta to wystarczająco wnikliwie, zresztą wielu odbiorców nie ma wystarczających kompetencji, by ocenić wartość takiej propozycji. Polega na swoim odczuciu. W wielkiej liczbie odbiorców zawsze znajdują się osoby, którym pomysł się podoba. W ten sposób powstaje grupa, która widzi możliwość realizacji go w praktyce, wspierana przez tych, którzy nie mogą się przyłączyć, ale kibicują z wiarą, że to jest fajne. Do tego dochodzi milcząca większość, która albo nie jest zainteresowana, albo nie dowiedziała się o pomyśle, bo… utonął w morzu informacji. W żadnym z tych przypadków nie ma miejsca na debatę, bowiem, pomijając już kłopot ze znalezieniem odpowiedniego forum, za pomysłem takim zazwyczaj nie idą jeszcze żadne doświadczenia. Jak się wreszcie pojawią i będą pozytywne, to jeszcze przyjdzie im podjąć zmagania się o ludzką uwagę, a to nie jest łatwe, bo konkurencja ogromna.
Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie deprecjonuję wysiłku ludzi, którzy mają idee dotyczące edukacji i chcą je wprowadzać w życie. Wręcz czuję się jednym z nich. Ale mam z tyłu głowy prostą prawdę, że lepsze bywa wrogiem dobrego. Jestem ostrożny w przyjmowaniu prawd objawionych, niezweryfikowanych doświadczeniem. No i uważam, zupełnie wbrew współczesnym tendencjom, że gdy się człowiek spieszy, to diabeł się cieszy. Ta mądrość ludowa wydaje mi się jeszcze bardziej aktualna niż kiedyś!
Katastrofa mentalna
Powyższe rozważania są tylko moimi prywatnymi refleksjami, bez jakichkolwiek pretensji do naukowości. Pomagają mi zrozumieć, co się dzieje i spokojnie(j) przyjmować zjawiska kłócące się ze zdrowym rozsądkiem lub po prostu dla mnie niepojęte. Dożyłem ciekawych czasów, ale niestety, zamiast poczucia miłej ekscytacji przyszłością, bardziej potrzebuje relanium. Mam wrażenie, że dzieje się jakaś katastrofa mentalna. Analogiczna do katastrofy klimatycznej.
No dobrze, nie będę kategoryczny. Może nie jest to jeszcze katastrofa. Może to tylko pewien kryzys mentalny, z którym za pewien czas, dzięki potędze ludzkiego umysłu, jakoś sobie poradzimy. Problem w tym, że społeczne skutki tego kryzysu odczuwamy już teraz i traktujemy je jako ludzkie zaniedbania. Przy takim rozumowaniu trudno dziwić się wciąż postępującej frustracji, która wciąga w obszar depresji coraz to nowe ofiary, także spośród młodych ludzi.
Czuję obawę, że skutki katastrofy mentalnej będą równie fatalne, a przy tym nawet szybsze, niż ocieplenia klimatu. A możliwe środki zaradcze? No, cóż… poproszę o następne pytanie.
----------------------------
PS. Już ponad miesiąc nie gram w "Candy crash" i myślę, że nie wrócę do tej gry, ani żadnej innej, usłużnie podsuwanej mi przez smartfon. To mój pierwszy trybut na rzecz ograniczenia skutków katastrofy mentalnej we własnej głowie. Na razie tyle, ale myślę, co dalej...
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
100/100
Skomentował Danuta Adamczewska
Świetna analiza. Odczuwam coraz częściej stan rozedrgania. Niespodziewanie nachodzą mnie chwilami myśli, że coś się kończy, że dalej już nie chce istnieć. Szybko przełykam to, wymazuje z mózgu jak temat lekcji z tablicy.
Dziękuję za podzielenie się swoimi refleksjami, które są mi niezwykle bliskie.
Skomentował Krzysztof
Depresja związana z kryzysem klimatycznym rzeczywiście dotyka część, tę bardziej świadomą część młodzieży. Bardzo trudno żyje się ze świadomością, że następny rok będzie gorszy od poprzedniego.
Bardzo trudno to zrozumieć, nam dorosłym, wychowanym w PRL, którzy dostaliśmy prezent wolności w 1989 roku i od tej pory miało być tylko lepiej.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Krzysztof
A niektórym było, przynajmniej przez kilka lat, dużo gorzej .. ;-)
Skomentował Roman
Bardzo trafna analiza rzeczywistości. Zgadzam się z Panem w 100%. Moje pierwsze zaskoczenie przeżyłem chyba w roku 2001, gdy w trakcie rozmów kwalifikacyjnych na stanowisko przedstawiciela handlowego w branży kosmetycznej zadawałem "trudne pytanie" kandydatom (wszyscy z wykształceniem wyższym). Brzmiało ono: ile wynosi 20% z 200 ? Siedmiu na dziesięciu kandydatów nie potrafiło na nie odpowiedzieć. Od tamtego okresu analizuję zjazd mentalny młodych (dziś już po 40-stce) ludzi, zmiany w głowach są przerażające. To musi doprowadzić do kompletnej przebudowy świata - co doskonale wykorzystują władcy tej planety - i nie są nimi marionetkowe rządy większości krajów.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Roman
100/100 :-)
Skomentował Irek Schulz
Moja była żona miała na imię pomyłka. Tak pr,ez kobiety to pomyłka