Blog
Kto czyta Wiecha, ten się uśmiecha
(liczba komentarzy 2)
Wielbicielem twórczości Wiecha – Stefana Wiecheckiego stałem się jeszcze we wczesnej młodości, w czasach, gdy lekturę ówczesnej popularnej popołudniówki, „Ekspresu Wieczornego”, zaczynałem od rubryki „Walery Wątróbka ma głos”. Z jego felietonów chłonąłem gwarę warszawską (dodajmy gwoli ścisłości, że pisarz sam ją mocno rozwinął i ubarwił), z której do dzisiaj zostało mi w głowie wiele powiedzonek, na przykład „jadziem na Bielany”, „ty wydro na kołnierz do palta!”, „znakiem tego”, czy „być pod ankoholem”. Potem była „Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka” – przezabawny wykład historii Polski, okupacyjne „Café „Pod Minogą” i powojenna kontynuacja tej powieści: „Maniuś Kitajec i jego ferajna”. Wreszcie „Śmiech śmiechem”, czyli wydany jeszcze za PRL-u obszerny zbiór powojennych felietonów, który do dzisiaj zdobi w moim domu regał z książkami. A potem trzydziestoletnia przerwa.
Kilka lat temu natrafiłem w księgarni na nową książkę, ozdobioną dużym napisem „Wiech” na okładce, pod tytułem „Mąż za tysiąc złotych”. Okazała się fragmentem bogatej edycji dzieł warszawskiego pisarza, przygotowanej do druku przez Roberta Stillera, a wydanej nakładem krakowskiego (sic!) wydawnictwa Vis-à-vis Etiuda. O rozmachu przedsięwzięcia może świadczyć fakt, że sama część poświęcona twórczości przedwojennej liczy piętnaście tomów: felietonów, opowiadań, sprawozdań sądowych, reportaży. Wszystkie stanowią doskonałą, wciągającą lekturę, a zarazem fantastyczne świadectwo nieistniejącej już kultury naszej stolicy, w której – co warto pamiętać – w okresie dwudziestolecia międzywojennego zamieszkiwało z górą trzysta tysięcy mieszkańców pochodzenia żydowskiego. Jako urodzony i wychowany na Muranowie, z łezką w oku odnajdywałem w poszczególnych utworach znajome adresy: Smocza, Pawia, Dzielna, Nowolipki, czy Gęsia (dzisiaj Anielewicza).
W edycji dzieł przedwojennych (powojenne ukazują się sukcesywnie, jak dotąd osiem tomów) Robert Stiller wydzielił cztery, których bohaterami są głównie Żydzi: wspomniany „Mąż za tysiąc złotych”, a także „Skarby w spodniach”, „Głowa spod łóżka” i „Trup przy telefonie”. Stanowią one świadectwo wyodrębnienia starozakonnej społeczności wśród przedwojennych mieszkańców Warszawy. Sądzę, że Wiech nie był antysemitą w dzisiejszym tego słowa znaczeniu (tak jak był nim, i to w sposób dosyć zaciekły, Kornel Makuszyński), nie gardził Żydami i nie naśmiewał się z nich, choć czasem patrzył z przymrużeniem oka. Z drugiej strony dokumentował liczne świadectwa ich odrębności: religijnej, obyczajowej, czy językowej (piękne wtrącenia w jidysz, przetłumaczone przez edytora w przypisach). Na kartach jego opowiadań czarne charaktery miewają nazwiska zarówno polskie, jak żydowskie, choć już policjanci (nawiasem mówiąc, zawsze obecni, gdy potrzeba i zawsze gotowi służyć współobywatelom) – wyłącznie polskie. Zwraca uwagę mnogość określeń Żydów, pojawiających się w ustach Polaków: od delikatnego „kupiec w długim haweloku”, poprzez „starozakonnego”, aż po zdecydowanie pejoratywne: „pudel”, „beduin”, czy „czerkies z Góry Kalwarii”.
Własną nację portretuje pisarz z dobrotliwym dystansem, nie stroniąc jednak od wskazywania jej różnych ułomności. Tą, którą odnajdujemy w większości utworów, jest nadmierny pociąg do „ankoholu”, powodujący u bohaterów wiele perypetii. Przyznajmy uczciwie, częściej zabawnych, niż dramatycznych.
Lektura dzieł Wiecha stanowi dobrą rozrywkę, ucztę lingwistyczną i ciekawą lekcję historii w jednym. W niektórych utworach można odnaleźć ślady ówczesnych metod wychowawczych, mocno odległych od stosowanych obecnie. Na dowód tego, a zarazem dla zachęty do czytania, przytoczę tutaj opowiadanie „Zabieg w Kasie Chorych”, zaczerpnięte z tomu „Skarby w spodniach”:
Wstrząsające chwile przeżywał wczoraj 12-letni Srulek Bajberman, zamieszkały przy ul. Nowiniarskiej 2.
Zaczęło się od zabawy w straż ogniową. Chłopcy podzielili role. Jeden był sikawką, drugi drabiną, trzeci sierżantem, a Srulek został mianowany komendantem Prokopem. Brakowało mu tylko kasku.
– Się nie martwcie – oświadczył – już ja grypsnę mojej mamie wszystko, co potrzeba.
I zwędził z kuchni emaliowany garnek do gotowania mleka, który z fantazją wsadził sobie na głowę.
Jak to często się zdarza, podczas zabawy wynikł spór. Któryś z chłopców grzmotnął Srulka w łepetynę z takim impetem, że aż mu garnek wjechał po samą szyję. Wielki z tego powodu był harmider. Malcy robili, co mogli, lecz blaszanego naczynia mimo wysiłków zdjąć nie zdołali.
Wtedy pani Gitla Bajbermanowa zaopiekowała się potomkiem. Srulek dostał przede wszystkim w skórę, następnie omotano mu głowę ścierką i wepchnięto go do tramwaju linii P, który miał go dowieźć do ambulatorium Kasy Chorych przy ul. Mariańskiej. Na widok dziecka z ćwierćmetrową piramidą płócienną pasażerowie zaczęli oburzać się na matkę.
– Co pani robi z tym chorym bobaskiem? Dlaczego pani go popycha? – wołano ze wszech stron.
– Jaki tam bobasek! – odpowiadała pani Gitla. – To jest łobuz! On wcale nie jest chory.
Po szczęśliwym dotarciu do ambulatorium młodym komendantem zajęli się lekarze. Garnek rozcięto szczypcami chirurgicznymi i Srulek, któremu już tchu zaczynało brakować, odetchnął pełną piersią. Na zakończenie pani Bajbermanowa udała się do komisariatu i oskarżyła jedną z sąsiadek o niedozór nad dziećmi.
Trzeba przyznać, że zabieg pierwszej pomocy wychowawczej („Srulek dostał przede wszystkim w skórę”) oraz trzeźwy matczyny osąd postępków dziecka („To jest łobuz!”) daleko odbiegają od dzisiejszych standardów. Bardziej swojsko można odebrać ostatnią czynność pani Bajbermanowej. Tradycja szukania winnych wszędzie dookoła okazuje się ponadczasowa…
Wiech – Stefan Wiechecki, „Opowiadania przedwojenne, tom VI. Skarby w spodniach”. Wydawnictwo Vis-à-vis Etiuda. Wydanie 2, Kraków 2016.
Dodaj komentarz
Skomentował Ppp
Głupota niewątpliwa, ale nazywanie cierpiącego dziecka łobuzem w jego obecności też mądre nie jest.
Jeśli chodzi o wychowanie dzieci w latach 20-30XXw, radziłbym bardziej wspominać Korczaka.
Niemniej historyjka świetna.
Pozdrawiam.
Skomentował Jarosław Pytlak
No, please...! Przecież napisałem, że to daleko odbiega od dzisiejszych standardów. Post jest poświęcony Wiechowi, a nie pedagogice Korczaka, i wydawało mi się, że jednoznacznie z przymrużeniem oka. A nawiasem mówiąc, podejrzewam, że Korczak sam by się nie poznał w tym, co piszą o nim dzisiaj ludzie wykorzystujący jego spuściznę do wszelakich celów.