Blog
Lot na wrotach od stodoły
(liczba komentarzy 5)
Czytelnik kojarzy być może perłę w koronie naszej narodowej mitologii, jaką jest przekonanie, że Polacy to świetni piloci, którzy potrafią polecieć nawet na wrotach od stodoły. Ten pogląd wywodzi się z sukcesów przedwojennych asów lotnictwa: Franciszka Żwirki i Stanisława Wigury oraz Jerzego Bajana, a także z pełnej chwały tradycji bojowej polskich dywizjonów sformowanych w Anglii podczas II wojny światowej. Mit nadludzkich niemal umiejętności polskich pilotów wzmacnia jeszcze opinia o ich straceńczej odwadze, doskonale podbudowująca nasze narodowe ego. Nawet jednak w stanie patriotycznego uniesienia warto mieć świadomość, że wrota od stodoły nie służą do latania, a choćby największy zapał dobrze jest połączyć z myśleniem. Co jak raz powinni pojąć rządzący polską oświatą w sytuacji napływu setek tysięcy małych uchodźców z Ukrainy.
Na starcie byliśmy przygotowani nie najgorzej. Jeszcze w czasach przed pandemią powstały regulacje prawne umożliwiające przyjmowanie do placówek oświatowych dzieci obcokrajowców osiadłych w Polsce. Nieznający języka mieli możliwość uczenia się najpierw przez rok w klasie przygotowawczej. Z kolei każdemu przybyszowi z zagranicy, który trafiał od razu do zwykłego trybu nauki, przysługiwały przez rok dwie godziny tygodniowo języka polskiego i trzy godziny zajęć przeznaczonych na wyrównywanie różnic programowych. Z dobrodziejstw takiego systemu korzystało ostatnio około 60 tysięcy młodych ludzi. Przy okazji zachodziła ich asymilacja, co było o tyle sensowne, że pobyt w Polsce stanowił świadomy wybór (zazwyczaj ekonomiczny) ich rodziców.
Obecna sytuacja jest inna i stawia zupełnie nowe wyzwania.
Trzeba przyznać, że po wybuchu wojny bardzo szybko zapadła decyzja, że dzieci uchodźców z Ukrainy będą mogły bezpłatnie chodzić do polskich szkół i przedszkoli. Minister Czarnek zapewnił, że dla wszystkich znajdzie się miejsce. Szybko jednak okazało się, że liczba przybyszów rośnie lawinowo i wiele osób znających realia polskiego systemu edukacji zyskało pewność, że to się nie uda. Z kilku powodów.
Najpierw prosta arytmetyka. W dniu kiedy piszę te słowa mamy w Polsce około półtora miliona uchodźców, z czego mniej więcej połowę stanowią dzieci i młodzież. Strumień ludzi zza ukraińskiej granicy płynie nadal i nikt nie wie, na jakiej liczbie się skończy i kiedy to nastąpi. Już teraz jednak do przedszkoli i szkół puka ponad 10% potencjalnych nowych podopiecznych. Często bez śladowej nawet znajomości polskiego języka, z bagażem traumatycznych przeżyć wojennej tułaczki oraz niepokojem o los ojczyzny i pozostałych w niej bliskich.
Minister Czarnek twierdzi, że w ciągu ostatnich 15 lat liczba uczniów w Polsce zmniejszyła się o półtora miliona, więc wchłonięcie przybyszów nie będzie problemem. Tymczasem, jeśli w ogóle są jakieś wolne budynki oświatowe, to tylko w małych miejscowościach, gdzie lokalne placówki zostały w swoim czasie zlikwidowane. W dużych miastach rezerwy są minimalne, a w szkołach ponadpodstawowych po prostu żadne, bo jednym ze skutków niedawnej reformy Zalewskiej jest potworna ciasnota. Tymczasem uchodźcy gromadzą się właśnie w wielkich miastach, gdzie łatwiej o pracę i mieszkanie. Deklarowane przez pana ministra luzy lokalowe są zatem kompletną mrzonką.
Osobnym problemem jest kwestia polskiej kadry pedagogicznej, poobijanej podczas pandemii, sfrustrowanej materialnie. O ile jeszcze w małych ośrodkach można liczyć na uruchomienie jakichś rezerw ludzkich, o tyle w wielkich miastach, gdzie już teraz brakuje nauczycieli wielu specjalności, a ci, którzy są, najczęściej pracują w nadgodzinach, nie ma szansy znaczącego zwiększenia „mocy przerobowych”. Tymczasem, jako się rzekło, tu właśnie gromadzi się szczególnie dużo uchodźców.
Owszem, władze poczyniły pewne kroki w celu złagodzenia sytuacji. Zezwolono na zatrudnianie nauczycieli w większym wymiarze – dotąd maksimum wynosiło półtora etatu, teraz może być nawet dwa. Umożliwiono również podjęcie pracy nauczycielom korzystającym z tzw. świadczenia kompensacyjnego (przed emeryturą). Jedno i drugie jednak przewidziane jest tylko dla chętnych i trudno mieć nadzieję, że znacząco poprawi sytuację. Praca nauczycieli jest obecnie zbyt nisko opłacana, a wypalenie zawodowe zbyt powszechne, by ludzie gremialnie rzucili się korzystać z tych możliwości.
Poluzowane zostały ograniczenia liczebności grup w przedszkolach, z 25 do 29 dzieci, i klas 1-3 w szkołach podstawowych, z 25 do 28, o ile na te dodatkowe miejsca wejdą dzieci ukraińskie. To rozwiązanie awaryjne, otwierające formalną możliwość przyjęcia nowych podopiecznych. W sposób oczywisty zwiększy ono obciążenie nauczycieli, tym bardziej dotkliwie, jeśli nowi uczniowie nie będą znali języka polskiego. Owszem, możliwość zatrudnienia pomocy nauczyciela w osobie ukraińskiej nauczycielki, posługującej się choćby jako tako językiem polskim, może ułatwić nawiązanie komunikacji, ale dla prowadzącego grupę (klasę) mimo wszystko oznacza to dodatkowy ogromny wysiłek, zresztą bez jakiejkolwiek rekompensaty finansowej. Jeszcze bardziej dramatycznie sytuacja będzie wyglądała na poziomie szkół ponadpodstawowych. Na przykład, władze Krakowa zaplanowały powiększenie klas do 37 uczniów, co oprotestowała sławna kuratorka Nowak, po raz pierwszy zyskując głosy poparcia nawet wśród swoich zdeklarowanych przeciwników. Ale lepszych rozwiązań nie widać, kołdra jest bowiem zbyt krótka.
Na każdym kursie pierwszej pomocy nauka procedury ratowniczej zaczyna się od punktu pierwszego: zadbaj o swoje bezpieczeństwo. Warto odnieść to także do działań podejmowanych na rzecz młodych uchodźców. Zarówno zwiększenie liczebności klas, jak w ogóle obciążenia nauczycieli, raczej prędzej niż później przełoży się na obniżenie standardu kształcenia polskich dzieci. Tego jeszcze nie widać, ale szybko stanie się odczuwalne. Szczególnie gdy przeciążeni i zestresowani nauczyciele zaczną brać zwolnienia chorobowe. Jest czas wojenny, na krótką metę część pociągnie na adrenalinie, ale to nie potrwa długo, a zaniepokojeni rodzice polskich uczniów szybko zaczną upominać się o jakość nauczania swoich dzieci. Mimo rewelacyjnej, jak dotąd, postawy polskiego społeczeństwa wobec uchodźców, sielanki w przedszkolach i szkołach nie będzie.
Nawiasem mówiąc minister Czarnek już kilkakrotnie w wypowiedziach publicznych stwierdził, że liczy na zakończenie wojny w perspektywie kilkunastu dni/dwóch tygodni. Otóż jest to tylko jego pobożne życzenie, o zerowym prawdopodobieństwie. Zresztą, nawet gdyby udało się szybko zawrzeć pokój, to odbudowa infrastruktury w zniszczonych regionach Ukrainy, rozminowywanie i usuwanie niewybuchów, porządkowanie życia społecznego potrwa lata całe i na pewno niemała część młodych ludzi pozostanie przez ten czas w bezpiecznej i relatywnie zamożnej Polsce. Doraźnie możemy ratować się improwizacją, ale odpowiedź, co dalej, jest pilnie potrzebna. Póki co, nie wygląda, by minister miał jakiś plan na dalszą perspektywę
Wracając do meritum, wielką niewiadomą są pieniądze. Owszem, wpisanie nowych uczniów do Systemu Informacji Oświatowej skutkuje przekazaniem na ich rzecz subwencji, ale nie są to kwoty, które spokojnie wystarczą na zatrudnienie dodatkowych nauczycieli, pomocy nauczycieli, stworzenie i wyposażenie miejsc do nauki. Wygląda na to, że po raz kolejny obciążenie finansowe spadnie na samorządy, mocno już przecież poturbowane Polskim Ładem. Osobiście zresztą jestem przekonany, że akurat to nie spędzi ministrowi Czarnkowi snu z powiek. Raczej będzie zadowolony, że odium nieuchronnych trudności spadnie na władze samorządowe największych miast, w znakomitej większości znienawidzone przez obóz polityczny rządzący obecnie w Polsce.
Warto jeszcze wspomnieć, że przybyszom z Ukrainy zagwarantowano pomoc psychologiczną, którą, a jakże, mają zapewnić dyrektorzy placówek. Minister Czarnek wskazał nawet, że na ten cel można przeznaczyć 180 milionów złotych, które już zostały skierowane szkół. Zapomniał tylko dodać, że są to fundusze przeznaczone na pomoc polskim dzieciom po pandemii. Oczywiście można zrozumieć, że w sytuacji okołowojennej wykorzystamy je po części na pomoc uchodźcom, ale nie łudźmy się – w tym samym czasie kryzys wśród polskich uczniów tylko się pogłębi. Inna sprawa, że psychologów i tak w szkołach brakuje, tym bardziej zbyt mało jest władających ukraińskim, a mających prawo pracować w polskiej oświacie. Niestety, choćby najlepiej wykształceni przybysze z Ukrainy, zdolni pomagać swoim małym rodakom, póki co, mogą być zatrudniani jedynie na stanowisku pomocy nauczyciela.
To niejedyny problem, z jakim muszą borykać się dyrektorzy, jak zwykle na pierwszej linii frontu. Wykonują mnóstwo nowych zadań, bo taka jest potrzeba chwili, ale radzę nie mieć większych oczekiwań w kwestii odbudowywania społeczności szkolnych po pandemii. Po prostu nie wystarczy już siły i zapału.
Cały nakreślony powyżej obraz podsumuję jednym zdaniem. Perspektywa, że wybrniemy z obecnej sytuacji skutecznie pomagając uchodźcom i nie zaniedbując polskich dzieci, jest tak samo prawdopodobna jak to, że dzięki genialnemu pilotowi, Przemysławowi Czarnkowi, polecimy gdziekolwiek na wrotach od stodoły.
Spyta ktoś, co zatem należałoby zrobić. Odpowiedź jest prosta. Doraźnie wybudować system ukraiński na uchodźctwie, w porozumieniu z władzami tego kraju. Zatrudnić ukraińskich nauczycieli, których w gronie przybyszów jest bardzo wielu. Ukraińskich psychologów. Wykorzystać możliwości ludzi, którzy rzuceni tutaj przez zły los bardzo chcą pracować, a jeszcze bardziej z pożytkiem dla swojej walczącej ojczyzny. Najwyraźniej jednak polska władza ma inne plany.
Owszem, niewypowiedziany głośno pomysł, by asymilować setki tysięcy młodych Ukraińców w Polsce, zmuszając ich do uczenia się języka polskiego, może być dla współczesnych ultrapatriotów bardzo atrakcyjny. Ba, przyszłościowo mógłby nawet przyczynić się do lepszego porozumienia pomiędzy naszymi narodami. Ale w obecnych realiach tego się nie da zrobić. Być może minister Czarnek liczy na polonizację przybyszów. Być może marzy o tym, by społeczności wielkich miast wywiozły na taczkach swoje władze samorządowe za rzekomą nieudolność. Albo po prostu chce przeczekać do końca wojny, która przecież skończy się za dwa tygodnie. Niestety, droga, którą podąża, prowadzi wprost do jeszcze większej dezintegracji polskiej oświaty, niż uczyniła to pandemia.
W czasie, gdy czołowi politycy rządzącej partii podejmują kolejne próby wplątania naszego kraju w wojnę z Rosją, a to wizją Mig-ów-29 startujących z polskich lotnisk do walki nad Ukrainą, a to pomysłem Prezesa wprowadzenia zbrojnych sił pokojowych NATO na terytorium tego państwa, minister Czarnek konsekwentnie kontynuuje dzieło destrukcji polskiego systemu edukacji.
Dodaj komentarz
Skomentował Sfrustrowany Obywatel
A kto mu zabroni?...
Skomentował Joanna
Świetnie pan opisał punkt po punkcie coś, co przyszłe pokolenia opiszą zapewne słowami "jaka piękna katastrofa"...
Pozdrawiam serdecznie ze zwolnienia lekarskiego - tak jak pan napisał stres i przepracowanie oraz przeludnienie w szkole zrobiły swoje. Na poczuciu obowiązku i adrenalinie długo się nie pociągnie, zwłaszcza gdy zajęcia trzeba prowadzić w trzech językach, ich liczba jest ponadwymiarowa, a pesel mamy z zeszłego tysiąclecia ????
Skomentował Włodzimierz Zielicz
Chciałem nieśmiało przypomnieć, że ostatni o tych polskich lotnikach latających na drzwiach od stodoły mówił Bronisław Komorowski w roli prezydenta RP :-(
Skomentował Zofia Grudzinska
Przyszlościowo, to gdy się Ukraińcy połapią, że im przymusowo polonizujemy dzieci (patrz wczorajsze ustalenia Rady ds edukacji uchodzców), będziemy mieli drugie powstanie Chmielnickiego...
Skomentował Urszula
A wystarczyłoby tylko przeczytać list Pani Dyrektor z Krakowa skierowany do Czarna. Ale skoro to się skończy za dwa tygodnie. Dorzucę jeszcze maleńki fakt , że duża część dzieci ukraińskich nie jest szczepiona na podstawowe szczepienia obowiązujące w Polsce np. odrę świnkę różyczkę o covidzie nie wspomnę...To kolejna atrakcja, która czeka polskie dzieci..