Blog
Na frontach wojny czarnkowej
(liczba komentarzy 1)
Trwa październik. Nieco przycichła w mediach wrzawa związana z niedoborem nauczycieli, co nie znaczy, że minister Czarnek miał rację twierdząc publicznie, że obecne braki kadrowe w przedszkolach i szkołach są zjawiskiem normalnym, sezonowym. Nie są, a problem, zrazu najbardziej odczuwalny w wielkich miastach, dociera tu i ówdzie już także do mniejszych ośrodków. Statystyki ogłoszeń na stronach kuratoriów wskazują, że w porównaniu z poprzednim rokiem deficyt kadr pedagogicznych się pogłębił, a pan minister w swoich uspokajających wypowiedziach po prostu głosi nieprawdę.
Jeśli system jeszcze jakoś się trzyma – z naciskiem na słowo „jakoś” – zawdzięczamy to dyrektorom placówek, którzy przemyślnie omijają prawne ograniczenia liczby godzin pracy nauczycieli. Nie pomogłyby jednak żadne dyrektorskie sztuczki, gdyby wielu belfrów nie zgadzało się pracować w dużo większym wymiarze niż przewiduje Karta Nauczyciela, i gdyby nie wsparcie licznej rzeszy emerytów. Niezawodnego źródła motywacji dostarcza tutaj ekonomia – pensja za goły etat nauczyciela, nawet dyplomowanego, coraz gorzej wygląda w zestawieniu z płacą minimalną, podobnie jak nauczycielska emerytura. Większa liczba godzin „tablicowych”, to wypłata bardziej zbliżona do przyzwoitej, a dodatkowo jeszcze w bonusie wdzięczność dyrekcji za załatanie dziury kadrowej. I tak to się jakoś kręci, choć brakujących nauczycieli niektórych specjalności coraz częściej po prostu nie ma kim zastąpić. I raczej nie będzie, więc krach cały czas wisi w powietrzu.
W środowisku oświatowym daje się odczuć zdziwienie, dlaczego władze aż tak ostentacyjnie lekceważą nauczycieli. Tegoroczna podwyżka wynagrodzeń o 4,4% była żałośnie niska w stosunku do oficjalnie potwierdzonej stopy inflacji, a zapowiadane na rok przyszły kolejne 7,8%, wobec wzrostu kosztów utrzymania przekraczającego 17%, jest tylko dodaniem krzywdy do zniewagi. Nawet nieco większa podwyżka dla nauczycieli początkujących w zawodzie, którą chwali się minister Czarnek, nie jest żadną łaską, bowiem zapewnia jedynie, że ich zarobki nie spadną poniżej poziomu płacy minimalnej. No i dotyczy zaledwie ok. 15% tej grupy zawodowej.
Co prawda pan minister wielokrotnie oferował podniesienie wynagrodzeń w zamian z zwiększenie wymiaru pensum dydaktycznego, ale w praktyce jego propozycja sprowadzała się do większej płacy za więcej pracy, z zachowaniem, mniej więcej, dotychczasowych stawek godzinowych. Zostało to zgodnie oprotestowane przez nauczycielskie związki zawodowe, co pozwala ministrowi wskazywać ich rzekomą winę za zachowanie status quo i nie próbować nawet podjąć jakiejkolwiek próby porozumienia.
W tym miejscu powraca pytanie, dlaczego władze tak lekceważą nauczycieli? Dlaczego godzą się na ich rosnący deficyt, wręcz prowokując do porzucania zawodu brakiem jakichkolwiek perspektyw poprawy sytuacji?! Ano dlatego, że minister Czarnek z pełną premedytacją prowadzi kampanię wojenną, która ma doprowadzić do… Do czego? – o tym za chwilę.
Wojna czarnkowa rozgrywa się na dwóch frontach. Jeden skierowany jest przeciw nauczycielom. Nie da się ukryć, że władza odnosi tutaj znaczące sukcesy. Oto gigantyczne wysiłek, by zapewnić dzieciom zajęcia, kosztem ogromnych komplikacji organizacyjnych w szkołach i przedszkolach, oraz pracy nauczycieli w dużo większym wymiarze, niż dopuszcza prawo, nie tylko pozwala zachować w oświacie namiastkę poczucia normalności, ale także dobitnie świadczy, że… nauczyciele naprawdę mogą pracować więcej. Powszechna np. w Warszawie praca tzw. ścisłowców na półtora etatu, a nawet więcej, wymuszona potrzebami finansowymi pracowników, a kadrowymi poszczególnych placówek, stanowi tylko potwierdzenie słuszności odrzuconej przez związki zawodowe propozycji ministra – pracujcie więcej, a dostaniecie więcej pieniędzy! W praktyce tak właśnie się dzieje i – jak widać – wydaje się to możliwe. Tylko osoby dobrze zaznajomione z realiami systemu edukacji wiedzą, że efektywność pracy nauczyciela zatrudnionego w wymiarze 18 godzin tygodniowo ma szansę być większa, niż tego, który prowadzi o połowę więcej lekcji. Dla pozostałych, czyli zdecydowanej większości narodu, nie ma to żadnego znaczenia, a nieuchronnie pojawiający się brak zadowolenia z jakości nauczania nie zostanie położony na karb przepracowania pedagogów, tylko ich… lenistwa. W ten oto sposób minister osiąga kilka taktycznych celów naraz: skłóca środowisko oświatowe, obniża prestiż nauczycieli, i spycha na dalszy plan ich postulaty ekonomiczne. Te ostatnie słuszne, ale wymagające dużych nakładów finansowych, które można przecież wykorzystać znacznie bardziej efektywnie w sensie wyborczym, choćby jako czternastą czy piętnastą emeryturę. Nauczycieli są setki tysięcy, ale emerytów, skłonnych docenić w wyborach finansowe gesty władzy, znacznie, znacznie więcej.
A że edukacja to dobro narodowe? Takie tam bajdurzenie liberałów i innych Tusków…
Warto zwrócić uwagę, że minister umiejętnie dorzuca drew do ognia. Mówi na przykład publicznie, że przecież praca nauczyciela mającego w klasie 15 uczniów nie wymaga takiego samego wysiłku jak wtedy, gdy jest ich 35. Albo wrzuca uwagę o nauczycielach WF, którzy nie sprawdzają klasówek, a zarabiają tyle samo, co poloniści. Jedno i drugie jest prawdą. Problem w tym, że samo stwierdzenie faktu nie kryje w sobie rozwiązania, natomiast doskonale służy dezintegracji środowiska.
Front walki z nauczycielami jest dla środowiska oświatowego najbardziej widoczny , natomiast główny cel działań ministra znajduje się na innym odcinku. To atak na samorządy, które są solą w oku obecnej władzy. Im więcej kłopotów z publiczną edukacją, tym lepiej dla ministra, który może oskarżać samorządowców o nieudolność i lekceważenie problemów oświaty. Chodzi o to, by odium społecznej niechęci za kłopoty w szkołach i przedszkolach skierować przeciwko władzom lokalnym, szczególnie opozycyjnym (wielkie miasta!), w nadziei na utratę przez nich poparcia w kolejnych wyborach. Proszę zwrócić uwagę, że nawet problem perspektywy braku opału na zimę udało się ministrowi zwekslować w tym kierunku. Przerzucić odpowiedzialność na rzekomo nieudolne samorządy, które powinny sobie z tym radzić – skoro hojne państwo daje im pieniądze na cele oświatowe. Klasyczna zagrywka bandyty krzyczącego „Łapaj złodzieja!”, ale całkiem skuteczna – od kilku dni wszystkie media, także sympatyzujące z opozycją, roztrząsają ten problem, w szerszym zresztą kontekście, niż tylko ogrzanie placówek oświatowych.
Jeśli ktoś zastanawia się, jaki jest ostateczny cel wojny czarnkowej, niech poświęci trochę uwagi sytuacji na Węgrzech. Tamtejsza oświata jest już niemal całkowicie upaństwowiona, władza bez trudu może pozbywać się niepokornych nauczycieli. Państwowy monopol skutkuje niskimi wynagrodzeniami (jeszcze niższymi niż w Polsce) i centralizmem programowym. A efekty: brak nauczycieli, szczególnie przedmiotów ścisłych, niezadowolenie jakiejś tam części „łże-elit” i… poparcie prostego ludu, który nie tak dawno dał kolejną wyborczą wygraną Viktorowi Orbanowi. O czym więcej może marzyć wierny żołnierz PiS, Przemysław Czarnek?!
Wszystko powyższe, to spekulacje, jednak wnioski narzucały mi się same. A najsmutniejsze, że nie widać w obiegu żadnych pomysłów alternatywnych. Możemy wymyśleć sobie najpiękniejszą nawet wizję edukacyjnej zmiany, ale wprowadzenie jej w życie będzie wymagać na samym starcie konkretnych działań w odniesieniu do nauczycieli. Owszem, można zaoferować im na dzień dobry 20% podwyżki płac, ale to tylko na chwilę podniesie poziom wody w dziurawym wiadrze. Potrzeba konkretnego planu, który pokaże, w jakim kierunku ma się zmienić pragmatyka zawodu. W poprzednim artykule deklarowałem wolę formułowania propozycji konkretnych działań i rozwiązań. W podjętym dzisiaj temacie nie może to sprowadzać się do określenia, ile na ten moment powinni zarabiać nauczyciele, ewentualnie do jakiego obiektywnego wskaźnika powinny odnosić się ich zarobki. Trzeba zmierzyć się z większą liczbą problemów:
Ile godzin w tygodniu powinien pracować nauczyciel za postulowaną dla niego godziwą pensję, przy czym czy same godziny „tablicowe” są optymalną miarą? W mojej szkole etat wynosi 22 godziny, ale w tym są konsultacje dla uczniów. Oczywiście to szkola niepubliczna, pomysł nie jest do przeniesienia 1:1, ale obecne rozwiązanie nie jest jedynym możliwym. Choć alternatywa powinna mieć dużo więcej sensu, niż obecna czarnkowa „godzina dostepności”.
Jaka powinna być standardowa liczba uczniów w klasie? Nie wszystko trzeba wymyślać od nowa, bo takie normy częściowo istnieją. Poza tym, historia polskiej oświaty pamięta precedensy dopłat dla nauczycieli uczących większe klasy.
Jak dotrzeć do nauczycieli z nowymi propozycjami i jaką drogą starać się o ich poparcie dla tych zamierzeń?
Jak sformułować prawo, by skończyć z sięgającą dziesięcioleci praktyką dokładania nauczycielom, dyrektorom, placówkom oświatowym obowiązków, bez zapewnienia stosownych środków finansowych. Najnowszy przykład – dystrybucja jodku potasu. Nie było – jest, a pracownicy szkół publicznych płynnie i oczywiście pro bono zameldowali się w systemie obrony cywilnej. Wcześniej przerabialiśmy coś podobnego przy okazji pandemii.
Łatwie w omawianej dziedzinie sformułować pytania, niż konkretne postulaty. Ale z ostatniego akapitu da się chyba wysnuć konkret: "Żadnych nowych zadań dla placówek oświatowych bez zapewnienia niezbędnych środków!”. Czy ktoś z polityków opozycji, jeśli zabłąkał się tutaj, do mojego bloga, widziałby możliwość wpisania go na partyjne sztandary?!
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
1. https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/brak-nauczycieli-to-tylko-wierzcholek-gory-lodowej-szykuje-sie-kleska/0bbpy8m,79cfc278 Polecam ;-)
2.Nie jest prawda, że ścisłowcy w stolicy (i innych wielkich miastach) MUSZĄ brać więcej godzin ze względu na KASĘ. Oni mają wiele możliwości zarobienia WIĘKSZEJ kasy MNIEJSZYM wysiłkiem od korepetycji poczynając, przez liczne kursy przygotowujące do egzaminów itp. itd. Oni JESZCZE kierują się poczuciem obowiązku i odpowedzialności, JESZCZE ... Za rok, wobec kolejnej kumulacyjnej fali w szkołach średnich, to poczucie może NIE WYSTARCZYĆ :-(