Blog
O dobrych nauczycielach i anachronizmie sposobu ich kształcenia
(liczba komentarzy 7)
Jestem już po debacie, do której jak raz szykowałem się tworząc poprzedni wpis na blogu. Poza tym, że atmosfera była bardzo miła i merytoryczna, to całość odebrałem raczej frustrująco. Nawet nie dlatego, że dyskusja uparcie ciążyła w kierunku funkcjonowania rodziców w szkole, a „radzenie sobie” z nimi urosło do rangi jednej z najbardziej pożądanych kwalifikacji nauczyciela. Nie dlatego również, że zaproszona na spotkanie młoda nauczycielka, niedawna absolwentka Wydziału Pedagogicznego, swoją wypowiedzią uprzytomniła wszystkim, że nie tylko rodzice, ale i koleżanki i koledzy z pracy mogą być źródłem problemów i frustracji. Bardziej uderzyła mnie raczej systemowa beznadziejność sytuacji. Możemy rozmawiać o kształceniu nauczycieli do upojenia, a i tak jego kształt będzie w dużej mierze zależny od programów, a te ustala państwo (czytaj: urzędnicy). Również rekrutacja kandydatów nie może (w uczelniach państwowych, z powodu odgórnie ustalonych zasad) lub nie chce (w uczelniach prywatnych, bo tu decyduje zasobność portfela) uwzględniać predyspozycji do zawodu. Mogę ze swej strony dzielić się dobrymi doświadczeniami w pracy z nauczycielami, a i tak każdy dyrektor szkoły publicznej powie mi, że mam łatwo, bo pracuję w placówce niepublicznej. I będzie miał swoją rację. Możemy wreszcie snuć wizje idealnego przygotowania kandydatów do pracy w szkole, ale przecież placówka oświatowa nie jest enklawą wyjętą ze społeczeństwa, w którym króluje lęk (o przyszłość, o zdrowie, o pracę, o dzieci, o co tam jeszcze chcecie), brak zaufania i egoizm, pracowicie budowany na gruzach fałszywego (podobno) kolektywizmu z czasów poprzedniego ustroju. Z tych wszystkich powodów wyszedłem z debaty mocno sfrustrowany, choć nie żałuję poświęconego czasu. Braku wizji, jak coś zmienić ku lepszemu w skali makro nie zastąpi przekonanie, że najważniejsze dzieje się w konkretnych placówkach. Niestety, ułomności systemu determinują działania wszystkich, ale gotowość mozolnego poszerzania zakresu swobody, czyli oddolnego zmieniania oświaty, mają w sobie tylko nieliczni. W końcu mało kto lubi kopać się z koniem.
Tyle refleksji na gorąco, a teraz obiecany dalszy ciąg myśli o kształceniu dobrych nauczycieli. Co oznacza określenie „dobrych”? Gdzie kryją się najbardziej pożądane kwalifikacje do tego zawodu?
Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistej. Znajomość przedmiotu. Z tym nie jest źle, przynajmniej na poziomie dostępnym moim obserwacjom, czyli szkoły podstawowej i gimnazjum. Jeśli ktoś zwróci uwagę, że pracuję w Warszawie, to muszę zaznaczyć, że większość moich pracowników pochodzi spoza stolicy, poza tym spotkałem w życiu wystarczająco dużo kompetentnych nauczycieli z mniejszych ośrodków, by stwierdzić, że miejsce zamieszkania akurat nie ma większego znaczenia. A wracając do poziomu merytorycznego – co prawda jakiś czas temu furorę w mediach zrobiły wyniki badań, z których wyszło, że znaczący odsetek specjalistów kształcenia zintegrowanego ma, delikatnie mówiąc, kłopoty z matematyką, ale mimo wszystko ten obraz wydaje mi się skrzywiony. A już na pewno nie wynika z niego jakiś nowy imperatyw dla kształcenia zawodowego – zawsze było i nadal jest oczywiste, że nauczyciele powinni znać dziedzinę, której uczą, i uważam, że pod tym względem akurat jest całkiem nieźle. W najgorszym razie braki merytoryczne są łatwe do wychwycenia w codziennej pracy, choćby na etapie stażu, o ile tylko dyrekcja szkoły wypełnia swoje elementarne obowiązki w zakresie nadzoru.
Umiejętność uczenia. Podstawy wiedzy na ten temat spisał już w XVII wieku Jan Amos Komenski, reszta, łącznie z tabletami, tablicami multimedialnymi i kodowaniem, to tylko współczesne wariacje na tamtej podbudowie. Umiejętność uczenia jest uniwersalna – ktoś, kto ją posiada będzie równie dobrze radził sobie na niwie historii, jak matematyki, o ile tylko posiada wiedzę z zakresu tych dyscyplin. Niektórzy mają wrodzony talent, inni mogą się tego nauczyć, podobnie jak każdego rzemiosła. Oczywiście także w tym drugim przypadku mile widziane są pewne predyspozycje. Niestety, w społeczeństwie od dziesięcioleci pokutuje pogląd, że „uczyć może każdy”, co z pewnością nie podnosi ogólnego poziomu nauczycieli. Rozumiem, że trudno robić egzamin wstępny z talentu do uczenia, ale pamiętam, jak moja (przyszła) żona zdając na studia z zakresu edukacji wczesnoszkolnej musiała wykazać się praktycznymi umiejętnościami z muzyki i plastyki. I komu to, Panie, przeszkadzało?!
Żeby zamknąć sprawę umiejętności uczenia, to sądzę, że w kształceniu nauczycieli jest zdecydowanie za mało praktyki. Kursy pedagogiczne przypominają naukę krawiectwa bez maszyny do szycia, igły i nici. Poza autentycznymi talentami, którym właściwy sposób działania podpowiada intuicja, początkujący nauczyciele wypracowują swój warsztat eksperymentując na uczniach.
Kolejna cecha dobrego nauczyciela, to umiejętność stawiania sobie celów. Choć w zasadzie to tylko fanaberia, bowiem mądre państwo (czytaj: urzędnicy) zapisało w podstawach programowych cele kształcenia. Ktoś, kto te zapisy traktuje poważnie, może czuć się zwolniony z myślenia. Tymczasem właśnie umiejętność stawiania celów, indywidualnie i w zespole, jest istotą dobrej edukacji, dopasowanej do potrzeb ucznia i społeczeństwa oraz realiów otaczającego świata.
Co do mnie, to dawno przestałem stawiać sobie za cel nauczenie moich uczniów. Na zdrowy rozum – przecież to musi być ich cel – nauczyć się, a nie mój! Moim celem jest zatem zachęcenie ich, żeby chcieli się uczyć. Pokazanie, że warto, bo świat jest ciekawszy, gdy się o nim więcej wie, a życie z tą wiedzą – pełniejsze. Czy jednak w naszym oświatowym, zbiurokratyzowanym światku ktoś ma chęci i odwagę, żeby uczyć takiego podejścia przyszłych nauczycieli? Jeszcze, nie daj Boże, pomyślą, że podstawa programowa jest rodzajem kajdan, a nie oknem na szeroki świat…
Ze stawianiem celów wiąże się umiejętność refleksji pedagogicznej. Rzecz bardzo trudna. Dorobek dawnych pokoleń pedagogów traktowany jest w kształceniu nauczycieli niczym ekspozycja muzealna, a nie inspiracja do myślenia. Tymczasem (znów Komenski!) ten zawód stanowi formę sztuki, martwej, jeśli pozbawiona refleksji. Myślenia pedagogicznego można nauczyć, ale wymaga to sporo czasu spędzonego na dyskusjach i rozważaniu różnych praktycznych problemów. Mało kto zawraca sobie tym głowę, a szkoda, bo obok doświadczenia praktycznego adeptom zawodu nauczyciela najbardziej chyba brakuje refleksji nad sensem tej pracy.
Chyba, że nowocześnie uznamy ją za zwykłe świadczenie usług. McNauczyciel w świecie szybkiej obsługi – fajnie brzmi, prawda?
Ostatnią na mojej liście, ale chyba najważniejszą cechą dobrego nauczyciela jest umiejętność komunikowania się i budowania relacji z innymi ludźmi. Rzecz absolutnie deficytowa w świecie, w którym wszyscy komunikują się na okrągło. Mam na ten temat swoją teorię – określam ją mianem zasady zachowania wartości informacyjnej przekazu. Otóż sądzę, że wartość informacji, jakie jesteśmy w stanie przekazywać i odbierać w jednostce czasu jest mniej więcej stała. To znaczy, że im więcej ich przekazujemy, tym każda z osobna jest mniej warta. Co poddaję pod rozwagę miłośnikom internetu, ślizgającym się (surfującym) po powierzchni zawartego w nim oceanu informacji.
Dobra komunikacja wymaga gotowości wysłuchania, zaś budowanie relacji – szacunku dla ludzi i odrobiny empatii. Za tym pójdzie umiejętność współdziałania – fundament dobrej pracy zarówno w klasie, jak w zespole pedagogicznym. Pytanie kontrolne – jak dużo czasu swojej edukacji przyszli nauczyciele spędzają na wspólnej realizacji rozmaitego typu działań?! Patrząc na praktykantów, których gościmy w szkole, mam wrażenie, że zero – nawet, gdy przychodzą w grupie, to każdy zajęty jest sobą. I to wcale nie jest ich wina.
* * *
Pozostał jeszcze jeden wątek moich rozważań na temat kształcenia nauczycieli. Najważniejszy wniosek, jaki przyszedł mi do głowy sprowadza się do postaci takiej oto metafory, osadzonej na gruncie ekonomicznym. Otóż na pewnym etapie rozwoju gospodarczego w wielu krajach świata, szczególnie tych wysoko rozwiniętych, dominowały płatności czekowe. Doskonale pamiętam rodzinne wizyty w paryskiej restauracji w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to pod koniec posiłku ojciec wyciągał okazałą książeczkę, piórem elegancko wpisywał na blankiecie kwotę rachunku, wyrywał ów blankiet i podawał kelnerowi, koniecznie z dowodem tożsamości, żeby ten mógł sprawdzić poprawność podpisu. W domu znajdowała się specjalna szuflada, do której trafiały grzbiety zużytych książeczek czekowych. W biegiem czasu ta mało praktyczna forma regulowania rachunków została wyparta przez plastikowe karty płatnicze. Dominują one do tej pory, ale znać już zwiastuny nowej epoki, w której rolę portfela przejmie jakaś forma urządzenia mobilnego. Otóż wszystkie nasze dyskusje dotyczące programu i jakości kształcenia przyszłych nauczycieli wydają mi się odpowiednikiem prowadzenia dzisiaj debaty nad udoskonaleniem obrotu czekowego. Kompletnym anachronizmem. Wciąż zastanawiamy się co zrobić, by dobrze przygotowani do zawodu nauczyciele lepiej, skuteczniej realizowali podstawę programową. Pod urzędowym patronatem ministerstwa wciąż mentalnie tkwimy w archaicznej epoce, kiedy to zasoby wiedzy wydawały się skończone, a nauczyciel był ich głównym dystrybutorem. Niewiele w tym podejściu zmieniają nowoczesne technologie, bo cel ich zastosowania – skuteczniejsze wtłaczanie wiedzy i rozwijanie umiejętności, niezmiennie pozostaje anachroniczny.
Uważane dzisiaj za nowoczesne myślenie o pracy nauczyciela koncentruje się wokół zmiany jego roli, na mentora, coacha, towarzyszącego rozwojowi uczniów. Powoli przebija się do powszechnej świadomości, że współczesny nauczyciel nie powinien być źródłem wiedzy wszelakiej, bo ta jest o dostępna na kliknięcie, zaś tradycyjna, autorytarna struktura szkoły, umocniona reżimem wystawiania ocen, pozostaje w sprzeczności z wartościami, dominującymi obecnie w europejskim kręgu kulturowym. W ten sposób – dostrzegając potrzebę przemiany szkoły z krynicy wiedzy w miejsce swobodnego rozwoju człowieka, pedagogika wkracza – choć w naszym kraju bardzo nieśmiało, w epokę kart płatniczych. Niestety, nowe prądy nie docierają jeszcze zbyt szerokim frontem nawet do placówek kształcących nauczycieli, tymczasem życie idzie już znacznie dalej. A mianowicie…
Przy okazji I Kongresu Zdrowia Psychicznego, który odbył się w Warszawie 8 maja br. Rzecznik Praw Dziecka, Marek Michalak, powiedział radiu TOK FM:
„Przede wszystkim dzieci sobie nie radzą w tej rzeczywistości, w której przychodzi im żyć. Nie mają odpowiedniego wsparcia osób dorosłych, a ich rodzice zwracają uwagę na ograniczoną dostępność (…) lekarzy specjalistów”.
Z komentarza reporterki dowiedzieliśmy się ponadto, że psychiatrów dziecięcych jest w Polsce 200, a potrzeba co najmniej 1500. Od siebie natomiast odważę się dodać, na podstawie obserwacji, jak zmieniają się dzieci w mojej warszawskiej szkole społecznej, że już teraz potrzeba w szkołach wielu tysięcy nauczycieli świadomych, że jednym z ich głównych zadań staje się właśnie wspieranie młodego pokolenia, które „nie radzi sobie z rzeczywistością”, uzależnione od pełnej aprobaty innych, i pomaganie rodzicom, którzy, choć „najlepiej wiedzą, co jest dobre dla ich dziecka”, gubią się w spełnianiu swojej naturalnej ongiś funkcji opoki dla rozwoju dziecięcych emocji.
Mało kto chwilowo zdaje sobie z tego sprawę, ale to jest już nowa epoka w edukacji.
Podsumowując ten wywód wniosek zadedykuję wszystkim, którzy mają jakikolwiek wpływ na kształcenie nauczycieli. Jesteśmy zapóźnieni o półtorej epoki. Aby przejść do tej, która właśnie powoli przemija, musimy położyć nacisk na rozwijanie umiejętności komunikacyjnych kandydatów na nauczycieli, budowanie ich wiary w swoją moc sprawczą, pobudzanie refleksji pedagogicznej wokół wizji ucznia jako jednostki myślącej, czującej i świadomej. Natomiast, żeby dogonić zmiany zachodzące obecnie w społeczeństwie, musimy dodatkowo wyposażyć przyszłych nauczycieli w umiejętności, pozwalające im samym w miarę harmonijnie funkcjonować, a równocześnie pomagać przetrwać innym w świecie, w którym wszyscy powoli wariują.
Jakie – to temat na osobną rozprawę :-).
Dodaj komentarz
Skomentował Leśny Władek
Drogi Panie Dyrektorze,
Kiedy w Londynie budowali metro, Polacy biegali z flintami po lasach i walczyli o niepodległość. Nie używam cudzysłowu, chociaż aż się prosi, bo robili to z głębokim przekonaniem o słuszności takich działań. Teraz rozgrzewa Was (nie mnie) nienawiść międzypartyjna i ciągłe ubolewanie na urzędników, polityków i "swołocz różnej maści" (nawet w komentarzach wcześniejszych felietonów). Jesteśmy zapóźnieni cywilizacyjnie, skupieni na drugorzędnych sprawach, wzajemnie nakręcający się i pełni nienawiści i ciągłej niemocy. Polecam "Trans-atlantyk".
Znalazłem wywiad z Polakiem mieszkającym w Aberdeeen, cytat:
"Czego, twoim zdaniem, potrzeba dziś Bydgoszczy?
Bardziej aktywnych polityków, z nowymi pomysłami. I innowacyjności. Dla pozytywnego rozwoju społeczności lokalnej potrzeba konsensusu. W Szkocji kilka lat temu wprowadzono nowy program nauczania w szkołach. W parlamencie jest pięć partii. Wszystkie przez lata nad nim wspólnie pracowały, potem zgodziły się na jego wprowadzenie i na to, by ktokolwiek, kto następny dojdzie do władzy, go nie zmieniał."
To, co potrzebne w naszej sytuacji to KONSENSUS, zgoda na poziomie dialogu. Jesteśmy wyborcami. I co z tego, kiedy najchętniej wybieramy tych z jednoznacznymi, ostrymi i precyzyjnie wykrzyczanymi programami? Może skorzystajmy ze swoich praw rozsądniej.
Skomentował iwa
W kontekście DOBREGO nauczyciela, napisał Pan " znajomość przedmiotu". Ja natomiast, za jedną z naczelnych kwalifikacji do zawodu uważam "znajomość PODMIOTU", choć określenie nie jest do końca trafione.
Nauczyciel przede wszystkim powinien posiadać wiedzę o uczniu i umieć z tej wiedzy korzystać! Dlatego uważam, ze KAŻDY nauczyciel powinien kończyc licencjat psychologiczno-pedagogiczny. Wiedza w tym zakresie jest juz dziś ogromna. Moim zdaniem, profesjonalizm NAUCZYCIELA to przede wszystkim relacja z uczniem, ogólnie rzecz ujmując.
Skomentował Anna M.W.
Szanowny Panie Dyrektorze,
z zaciekawieniem przeczytałam Pana tekst o nauczycielach. Sama miałam swego czasu tą wątpliwą dla mnie przyjemność "uczyć tych, którzy mają uczyć". Dlaczego wątpliwą? Odniosłam wrażenie, że większość osób (powinnam napisać kobiet - bo one stanowiły na oko 98% studiujących pedagogikę) była na tych studiach chyba za karę, w najlepszym wypadku przez pomyłkę. W każdej grupie, z którą miałam przyjemność, były góra 4 osoby, którym miałabym ochotę powierzyć swoje prywatne dzieci. Czy zmiana programu studiów coś zmieni? Raczej nie. Potrzebna jest zmiana myślenia o zawodzie nauczyciela w ogóle. Dla mnie to jednak a moze przede wszytkim powołanie. Z wielkim sentymentem wspominam swoją pracę z uczniami. Czasami brakuje mi tego, co ta praca mi przez lata dawała. A co zrobić, by zawód "nauczyciel" stał się zawodem prestiżowym? No właśnie... Co do drugiej części Pana tekstu i konkluzji... Zdrowie psychiczne zaczyna się jednak w domu. W szkole już trochę późno na budowanie stabilnych podstaw zdrowia psychicznego. Za to odpowiadają wczesne więzi uczuciowe dziecka z opiekunem - matką, ojcem na "tacierzyńskim". To jakość tych więzi determinuje późniejsze funkcjonowanie społeczne i emocjonalne dziecka/ucznia/osoby dorosłej. Śmiem twierdzić, że z tym funkcjonowaniem młodych ludzi w żadnej części "świata zachodniego" nie jest dobrze. Niezależnie od systemu edukacyjnego.
Skomentował Alicja
Szanowny Panie Dyrektorze!
Pozwolę podzielić się refleksją. Kiedy zaczęła się testomania skończył się sens mojej pracy w szkole. Zginęła radość z uczenia.
Uczniowie poznają techniki asertywności w sposób bezmyślny. Nauczyciele gubią się w relacjach. Zapomniane słowa to miłość i szacunek. Cieszę się, że mogłam doświadczać radości z nauczania, radości z towarzyszenia w rozwoju młodzieńczych pasji. ciesze się, że pracowałam w czasach, gdy słowa "bodajbyś cudze dzieci uczył" w Polsce nie były groźbą. Podziwiam Pańską determinację. Znalazłam dla siebie miejsce, gdzie towarzyszenie w rozwoju jest istotą mojej nowej pracy. Pozdrawiam serdecznie i wyrażam uznanie dla Pańskiej postawy.
Skomentował Gosia
Proszę Pana, programy ustala sam nauczyciel. Chyba nie wiele ma Pan wspólnego jednak ze szkołą.
Skomentował Jarosław Pytlak
@Gosia - co do litery komentarza, proszę zapoznać się: http://www.wokolszkoly.edu.pl/o_autorze.html; myślę, że jednak mam wiele wspólnego ze szkołą.
Co do ducha („Panie Pytlak, nie znasz się Pan na rzeczy!”), to niestety, właśnie dlatego, że mam wiele wspólnego ze szkołą, napisałem to, co napisałem. To, że nauczyciel pisze program nauczania, to piękna teoria, jednak bardzo odległa od praktyki. Dłuższy wywód na ten temat opublikowałem w 8. numerze kwartalnika „Wokół szkoły”, w artykule pt.”Podstawa programowa – drogowskaz czy kula u nogi?” – dostępnym wyłącznie w wersji papierowej. Tutaj w telegraficznym skrócie: podstawa programowa (i nowa, i niemal każda z poprzednich) jest tak przeładowana materiałem, że na uzupełnienie programu o własne pomysły nauczyciela po prostu nie ma czasu – choćby chciał. To po pierwsze. Po drugie: podstawa narzuca cele kształcenia, czyli odgórnie definiuje drugi filar jakiegokolwiek programu. Jaką-taką swobodę zachowuje nauczyciel jedynie w zakresie doboru metod. Czyli nie ma jej zbyt wiele.
Inna sprawa, że większość nauczycieli korzysta z gotowców oferowanych przez wydawnictwa, bo to oszczędza własną pracę i daje idealną korelację z podręcznikiem. Może mi się to podobać lub nie, ale tak właśnie jest.
A ponieważ mój wpis jest o kształceniu nauczycieli, to zakończę pytaniem – ile czasu w programie tego kształcenia zajmuje nauka pisania własnych programów nauczania?!
Skomentował Xawer
Zadam niedyskretne pytanie: dlaczego zatrudnia Pan absolwentów pedagogiki, a nie absolwentów merytorycznych studiów uniwersyteckich?
Zarówno z własnego doświadczenia, jak i z opinii młodzieży, której robiłem za tutora, jedyni, od których się czegoś nauczyli i coś im zawdzięczają, to absolwenci uniwersyteckiej polonistyki, anglistyki, matematyki czy biologii, ale nigdy pedagogiki czy WSP
Treści kształcenia fizyki na Uniwersytecie Warszawskim szczęśliwie nie ustalają ministrowie czy inne organy państwa...
"Znajomość przedmiotu. Z tym nie jest źle"
Jest gorzej, niż tragicznie. Ogromna większość nauczycieli matematyki nie ma o matematyce pojęcia, podobnie nauk ścisłych. W najlepszym razie mają dobrze wykute wzory do zapamiętania na ich poziomie nauczania, ale bez zdolności ich wyprowadzenia czy udowodnienia, najczęściej w ogóle nie rozumiejąc, czym jest dowód i jaki ma sens.
Jedyni, jakich miałem okazję poznać, którzy rozumieli istotę matematyki, to byli zabłąkani do szkół absolwenci matematyki, fizyki, czy politechniki.
"kłopoty z matematyką ... na pewno nie wynika z niego jakiś nowy imperatyw dla kształcenia zawodowego"
Nie, ale dla selekcji na studia czy do zawodu. Pedagogikę wybierają w znacznej większości te, co się boją matematyki i nie zdawały z niej rozszerzonej matury, a podstawową zaliczyły na minimalne 30% punktów i nigdy w całym swoim życiu nie przeprowadziły ani jednego, nawet najprostszego, rozumowania matematycznego.
Nawet do uczenia najmłodszych trzeba mieć wiedzę przedmiotową. Przykład: spotkałem kiedyś pięciolatka, który zadał pytanie: "dlaczego samochód pokazuje, że jedziemy 60km/h, a my wyszliśmy z domu dopiero 5min temu i nie dojechaliśmy jeszcze nawet do Kałęczyna?" Idę o duży zakład, że jedna na 1000 przedszkolanek czy nauczycielek wczesnoszkolnych byłaby w stanie podjąć dyskusję o pochodnych. Tak, żeby pięciolatek to zrozumiał. Szczęśliwie jego ojciec, prowadzący samochód, ma doktorat z inżynierii i dał sobie radę, zamiast go zbyć, a ja mu sekundowałem.
"przestałem stawiać sobie za cel nauczenie moich uczniów. Na zdrowy rozum – przecież to musi być ich cel – nauczyć się, a nie mój!"
Oczywiście, ale to nie zwalnia od auksyliarności i pomocy im w nauczeniu się. I właśnie tu jest moja rola - żeby pomóc IM zrealizować ICH cel.
Zwracam uwagę, że typowy absolwent pedagogiki sam nie widzi piękna w matematyce, fizyce, czy historii. Nie może więc być zdolny nawet do funkcji "zachęcania ich".
"współczesny nauczyciel nie powinien być źródłem wiedzy wszelakiej, bo ta jest o dostępna na kliknięcie"
Dostępna jest tylko najpłytsza wiedza encyklopedyczna i to tylko wtedy, gdy ktoś wie w co kliknąć i jak sformułować zapytanie dla google. Ale nie jest już tak łatwo dostępne tłumaczenie jej sensu, niuansów i struktury, ani jej rola w rozumieniu świata.
To samo można było powiedzieć 50 lat temu. Książki były w bibliotekach, a w brykach nawet ich opracowania. Co więc robił polonista na lekcji w liceum? Marnował czas?