Blog
O wojach Mirmiła i szkole z disco polo
(liczba komentarzy 5)
Dzisiejszy artykuł jest odpowiedzią na zamówienie. Jeden z moich kochanych zięciów, który z oświatą ma obecnie tyle wspólnego, że jako świeżo upieczony ojciec za czas jakiś z nią się zderzy, poprosił mnie o opinię w dwóch sprawach, a swoją ciekawość uzasadnił zauważonym na fejsbuku podziałem społeczeństwa w poglądach na oba tematy. Chodzi mianowicie o szkołę o profilu disco polo oraz obecność na liście lektur obowiązkowych w czwartej klasie komiksu Janusza Christy „Kajko i Kokosz. Szkoła latania”.
Nietrudno zauważyć, że są to kwestie o bardzo różnym charakterze. Pierwsza dopiero co, jak błyskawica, przeleciała przez internet, budząc burzę emocji, a za moment popadnie w zapomnienie. Druga reprezentuje stale i od lat obecny w sieci, ważki i ponadczasowy problem lektur szkolnych.
Zacznę od komiksu. Uwielbiam „Kajka i Kokosza”. Mam na półce cały komplet, a „Szkołę latania” uważam za bodaj najlepszy odcinek. Jego obecność na aktualnej liście lektur wskazuje, że układał ją ktoś z mojego pokolenia, podzielający mój gust i chcący uchronić dorobek Janusza Christy od zapomnienia. No i myślę, że nie był to mądry pomysł. Co nie znaczy, że wśród lektur nie powinien znaleźć się komiks –w końcu to ważna forma twórczości literackiej. Ale dlaczego akurat ten?
Czy dlatego, że jest tak bardzo „polski” – z dzielnymi słowiańskimi wojami, poczciwym kasztelanem Mirmiłem i niecnymi Niemcami Zbójcerzami, nad którymi główni bohaterowie odnoszą kolejne przewagi? Czy dla dialogów, w których łatwo można odnaleźć odniesienia do czasów realnego socjalizmu – zresztą raczej delikatne żarty z ówczesnych „przejściowych trudności”, niż krytykę? Owszem, zdarzały się porównania komiksu Christy do kultowego „Asteriksa”, ale to jednak nie ta klasa. „Asteriks”, to wieloaspektowy, pełen humoru, ale też krytyczny obraz francuskiego społeczeństwa. Wychwalający dzielność i inteligencję Galów, ale czyniący to z wyraźnym mrugnięciem oka do czytelników, żeby nie nadymali się za bardzo narodową dumą. „Kajko i Kokosz” to tylko sprawnie opowiedziana bajka, o Polsce mówiąca niewiele. Ciekawostka dla tych, którzy dzisiaj jeszcze czytają. Co nie znaczy, że ta lektura czyni uczniowi jakąś krzywdę. Spokojnie mogłaby znaleźć się wśród pozycji uzupełniających, dla nauczyciela, który czuje klimat tego komiksu i potrafi go uczniom przybliżyć. Jako alternatywa dla „Tytusa, Romka i A’tomka”, ale również innych tytułów, reprezentujących odmienną tematykę, styl narracji i estetykę. Dla starszych uczniów mógłby to być, na przykład, "Thorgal".
Osobiście dostrzegam sens istnienia listy lektur obowiązkowych. Kanonu, z którym powinien zapoznać się każdy młody człowiek. Nie sądzę, by należało umieszczać na niej wyłącznie pozycje, które dzieci „chcą czytać”. Ale też nie wyłącznie – z ich punktu widzenia – nudne ramoty. Dlatego lista lektur obowiązkowych powinna być krótka i dobrze przemyślana, za to oferta lektur uzupełniających bardzo ogólna, pozostawiająca dużą swobodę nauczycielowi. No ale to nie z tą podstawą programową… Inna sprawa, że w dobie internetu, cokolwiek byśmy w szkole zaproponowali uczniom do czytania, i tak wzbudzi podział w społeczeństwie, którego nieco tylko skrzywioną emanacją jest fejsbuk.
Teraz kwestia klasy o profilu disco polo, jaką w liceum w Michałowie planuje otworzyć wójt tej podbiałostockiej gminy. W bańce informacyjnej, w której się znajduję, ów pomysł wzbudził śmiech, szyderstwo lub politowanie. Sławny profil fejsbukowy „Sekcja gimnastyczna” poświęcił mu pięć szyderczych memów. Niewiele mniej, niż drapaniu się pod okiem posłanki Lichockiej. Owe negatywne reakcje wynikały zarówno z powodów muzycznych, jak edukacyjnych, z których niektóre tutaj wymienię. Sympatyków disco polo proszę o wyrozumiałość; ja tylko z kronikarskiego obowiązku zarejestrowałem najpopularniejsze opinie.
Disco polo jest symbolem kultury niskiej; przejawem kulturowego populizmu.
Disco polo jest lansowane przez TVP Jacka Kurskiego, która łamie wszelkie standardy moralne i estetyczne.
Disco polo kojarzy się z obciachem.
Liceum jest miejscem nauki, przedmioty szkolne odzwierciedlają dyscypliny naukowe. Nie miejsce w nim na kulturę niską i obciach.
Pomysł wydał się interesujący ministrowi Dariuszowi Piontkowskiemu, który kontynuuje dzieło Anny Zalewskiej i podobnie jak ona usilnie pracuje nad zaoraniem polskiej oświaty. Pomysł taki jak w Michałowie jest żywym przykładem upadku zdeformowanej szkoły.
Jako osoba niedosłysząca nie mogę zająć stanowiska w kwestiach artystycznych. Lans w TVP i życzliwe zainteresowanie ministra Piontkowskiego są dla mnie bezdyskusyjnie fatalną rekomendacją, natomiast jeśli chodzi o funkcję szkoły…
Może jednak, zanim zdradzę swój pogląd, zaproszę Czytelnika do zapoznania się z rzetelną prezentacją okoliczności powstania pomysłu klasy disco polo, którą opublikował na swym świetnym portalu www.obserwatoriumedukacji.pl Włodzisław Kuzitowicz. Proszę przeczytać: Cała prawda o genezie i kulisach utworzenia klasy disco polo w Michałowie.
* * *
Przeczytane? To teraz moja opinia.
Marzę o szkole autonomicznej. To taka utopia, w której jest miejsce na najróżniejsze pomysły, mieszczące się w baaardzo szerokich ramach, jakie powinno określać prawo oświatowe. Dlatego nie uważam, że pomysł z Michałowa, co do zasady, jest zły. Jeśli może dać drugie życie placówce w miejscu, z którego większość potencjalnych uczniów wysysa pobliski Białystok, to niech daje. Prawdziwy problem leży gdzie indziej. Otóż cały tragizm sytuacji, w której znajduje się obecnie polska edukacja, polega na tym, że dyskutując o jej kształcie, potrzebach i perspektywach nie mamy szansy oderwać się od kontekstu politycznego.
Mogę tylko dość beznadziejnie marzyć, że kiedyś się to zmieni. To najważniejsza zmiana, jakiej potrzebujemy.
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
10/10 ;-)
Skomentował Xawer
Kajka i Kokosza lubiłem jako dziecko, choć niewiele już pamiętam - ale nie oburzałbym się na takie lektury. Były i są gorsze, głupsze, nudniejsze i bardziej odstręczające od literatury. Inna rzecz, że na pozycję lektur obowiązkowych zasługuje raczej Iliada w całości, albo inna wielka klasyka, a nie komiks.
"Marzę o szkole autonomicznej": mówiąc o niej nie sposób nie zapytać, komu ta autonomia miałaby przysługiwać: uczniom jako grupie? konkretnemu uczniowi jako jednostce? nauczycielom jako radzie pedagogicznej? konkretnemu nauczycielowi? dyrektorowi? wójtowi? prywatnemu właścicielowi? I co mają robić rodzice, którym autonomiczny styl jedynej w gminie szkoły nie odpowiada, ale to właśniej do niej dziecko jest zapisywane z automatu by tam odbywało obowiązek szkolny, a zmiana szkoły na inną jest uciążliwa, kosztowna, często w praktyce niemożliwa. Nikt zresztą nie przedstawia w szczegółach swojego "autonomicznego" programu do akceptacji przed zapisaniem ucznia, ani nie ma sposobu rozliczenia go z niespełnionych obietnic i deklaracji. Jest to marzenie "naprawiaczy" real-socu z czasów "Solidarności" i wcześniejszych: pracownicy mają mieć gwarantowane posady i zarobki, ale nikt nie ma im narzucać, co i jak mają robić, w tym zakresie zasługują na autonomię i samorządność. Taki system doprowadzi do raju na ziemi i pracy bardziej efektywnej, niż w benedyktyńskim klasztorze.
Tak długo, jak istnieje przymus wobec kogokolwiek, to nikt poza Lewiatanem (w osobie Sejmu i ew. ministra, choć i ich autonomia musi być ograniczona przez prawa człowieka i delegację konstytucyjną) nie może mieć autonomii w sposobie egzekucji tego przymusu. Pewną autonomię (od państwa) mogą mieć jedynie szkoły działające wyłącznie "z wyboru", będące dobrowolną i świadomą alternatywą dla standardowej wersji szkoły przymusowej, do jakiej się trafia z rozdzielnika. To trochę jak z lekarzami: mają autonomię - mogą nawet promować leczenie homeopatią albo akupunkturą i chińską medycyną tradycyjną, ale tylko, jeśli robią to na własny rachunek, a nie w standardowej przychodni rejonowej, opłacanej przez NFZ.
Bardzo sensownie zorganizowany jest szkolny system flamandzki, gdzie niewielki odsetek dzieci uczy się zupełnie poza systemem, ponad 80% dzieci chodzi do charter schools z wyboru, realizujących dość różne programy, ale jednak mieszczące się w ramach akceptowanych przez państwo i podlegające nadzorowi państwowemu, a niecałe 20% chodzi do szkół stricte państwowych, realizujących ministerialny program "ostatniego wyboru". Flandria ma jednak kilka istotnych zalet w porównaniu z Polską, w szczególności jest to bardzo gęsto zaludniony, silnie zurbanizowany kraj, z perfekcyjną komunikacją publiczną, nieliczni więc tylko skazani są na konkretną szkołę lokalną. Jest to też kraj, w którym już w XVI wieku niemal wszyscy, nawet na wsiach, umieli czytać.
Można natomiast wątpić, czy państwowy gimbus będzie szybko dowoził do Białegostoku uczniów, mieszkających w Michałowie, a nie chcących na miejscu uczyć się w szkole o profilu disco-polo.
Autonomiczność niestety nie gwarantuje jakości. A już zupełnie nie, gdy nie jest połączona z weryfikacją poprzez swobodny wybór i powiązane z nim głosowanie nogami i portfelami, eliminujące z rynku szkoły, na które nie ma nieskrępowanego popytu.
Autonomiczność nie gwarantuje też apolityczności. Raczej wprost przeciwnie: gwarantuje możliwość bezproblemowego i bezkarnego prowadzenia indoktrynacji - tyle, że w stylu narzucanym przez "osoby mające autonomię", a nie przez ministra. Zwłaszcza, że autonomię mieliby wszyscy od katechetów po kochające lasy tropikalne feministki. Wolałbym, by takie środowiska nie miały autonomii w sprawowaniu władzy nad przypadkowymi dziećmi.
Jeśli pomysł z Michałowa ma je obronić przed "wysysaniem uczniów" przez Białystok, to znaczy, że miejscowe liceum jest tak beznadziejne, że ludzie wybierają trzy godziny dziennie dłużej na dojazdy (40km bynajmniej nie po autostradzie) i płacenie za to z własnej kieszeni, niż godzić się na bycie pokarmem dla pierwszego, drugiego albo siódmego życia jakiejkolwiek placówki, która przygotuje ich dzieci w liceach nie do studiów uniwersyteckich, ale do śpiewania w domach weselnych nad białoruską granicą. Nie byłoby nic złego, gdyby to była szkoła zawodówka. Gdyby ta szkoła uczyła dobrze i ciekawie, to do niej by jeździli z Białegostoku, a nie na odwrót. Eton (w podobnej odległości od Londynu) nie narzeka, że stołeczność Londynu odsysa mu wszystkich uczniów i nie musi ratować swojego istnienia przez tworzenie profilu disco-polo w preakademickiej szkole.
Skomentował Jarosław Pytlak
@Xaver - proponuję, żeby Pan zaczął prowadzić własnego bloga. Z rozkoszą zacznę rozbierać na czynniki pierwsze wszystkie Pańskie tezy, oczywiście wskazując ich braki logiczne I wszelkie inne. Z najlepszą dobra wolą, bo nie zarzucam Panu, że mnie atakuje, jednak dawno przekroczył Pan granice pomiędzy tym, co wzbogaca moje opinie (nawet w sposób krytyczny), a co stanowi prezentację Pańskiej niewątpliwej erudycji oraz poglądów. Co do tych ostatnich, to część podzielam, z niektórymi chętnie bym polemizował, ale - proszę przejrzeć historię swojego komentowania na tym blogu - jakakolwiek próba dyskusji prowadzi tylko do Pańskiego kolejnego komentarza. Dyskusja o meritum jest w tej sytuacji cokolwiek beznadziejna, a emocje czasami podpowiadają reakcję ad personam, co Pan skrupulatnie wychwyci I słusznie zaprotestuje.
Skomentował Xawer
Własnego bloga robiłem na platformie Osi Świata, ale zamknęli tam wszystkie blogi niezależne. A z blogiem nie zaczepionym do jakiejś platformy, czy innych, bardzo trudno o czytelników.
Wydawało mi się zawsze, że dyskusja merytoryczna polega właśnie na kolejnej wymianie poglądów, a nie na jednorazowej prezentacji swojego stanowiska bez odpowiedzi na komentarze/kontrkomentarze innych.
Skomentował Adam
Szkoła jest dla ucznia pomostem w dwie strony: ku przeszłości i na przyszłość. Pierwszy kierunek oznacza transmisję kulturową, czyli przekazanie młodemu człowiekowi tego, co niezbędne do ukształtowania jego tożsamości - tak, aby wiedział, że coś innym zawdzięcza, że skądś kulturowo jest, że nie spadł na ziemię z przedostatnim deszczem. Do tego potrzebne jest między innymi poznanie arcydzieł (Herbert nazwał je "starymi zaklęciami ludzkości", które trzeba "powtarzać z uporem"). I to jest jedyny powód, dla którego usprawiedliwione jest stosowanie przymusu lekturowego zwanego kanonem. Bo przymus z reguły wyklucza przyjemność - tu przyjemność czytania. Więc kto przymusem czytelniczym obejmuje takie utwory jak "Kajko i Kokosz" po pierwsze deprecjonuje kanon, po drugie robi krzywdę temu sympatycznemu skądinąd komiksowi i jego potencjalnym czytelnikom, bo za pomocą przymusu obrzydza to, co z natury mogłoby być przyjemne.