Blog

Obietnica katastrofy czy zwycięstwo zdrowego rozsądku?

(liczba komentarzy 4)

   Ten artykuł pisałem przez dobre dwa tygodnie. Starałem się zebrać argumenty za powstrzymaniem o rok wprowadzenia nowego przedmiotu, edukacji zdrowotnej. Publikację zaplanowałem na niedzielny wieczór, tymczasem dosłownie kilka godzin wcześniej pojawił się komunikat, że będzie to (jednak) przedmiot nieobowiązkowy. Nadal niewiele wiadomo: czy wejdzie od 2025 roku, czy we wszystkich klasach zamiast WDŻ, komu starczy kwalifikacji i determinacji, żeby uczyć tego – jak by nie zaklinać rzeczywistości – kontrowersyjnego społecznie przedmiotu. Z pierwszych informacji mogę tylko wnioskować, że w roli czarnego charakteru, wraz z Ordo Iuris i fundamentalną prawicą, zostanie obsadzony prezes PSL, Władysław Kosiniak-Kamysz. Nie sądzę zresztą, żeby go to zmartwiło; politycznie wręcz w swoim środowisku zyska, natomiast publikując mimo wszystko ten artykuł postaram się wykazać, że zwyciężył po prostu zdrowy rozsądek, choć jeszcze nie wiadomo, jak wielkie jest to zwycięstwo.

   Ledwo zdążyłem dopisać powyższe słowa wstępu, pani Nowacka skontrowała kolegę z rządu ciosem wyprowadzonym na portalu X, że znowu pomylił mu się MON z MEN. Zakładam roboczo, że WKK miał jednak podstawę, by powiedzieć to co powiedział, niewykluczone, że błogosławieństwo samego premiera, tym niemniej, póki co, stoimy przed nadal otwartym dylematem - czy realizacja dotychczasowego planu MEN, co jest solenną obietnicą katastrofy, czy jednak mocna korekta kursu, podyktowana zdrowym rozsądkiem. Okaże się w najbliższych dniach, tymczasem zapraszam do rozważenia obu tych scenariuszy.

* * *

   21 listopada Barbara Nowacka z wyżyn sejmowej trybuny zarzuciła wszystkim przeciwnikom rzetelnej edukacji zdrowotnej, że reprezentują pornolobby. Oddała tym samym zaporową salwę w rozpoczynającej się właśnie kolejnej odsłonie polityczno-kulturowej wojny polsko-polskiej, której areną staną się tym razem szkoły. Warto obejrzeć półminutowe wystąpienie ministry, w którym tak dobitnie wskazała, gdzie jej zdaniem leży racja w poglądach na wprowadzenie nowego obowiązkowego przedmiotu nauczania, dotyczącego zdrowia.

   Jak zazwyczaj w polityce, alternatywa została zarysowana niezwykle ostro: albo ktoś jest po dobrej stronie Mocy, czyli popiera edukację zdrowotną w szkole, oczywiście w wersji zaproponowanej przez MEN, albo lokuje się po złej. To bardzo komfortowe ujęcie tematu dla politycznej decydentki, natomiast dla mnie trudne do przyjęcia, jako że wciąż jeszcze staram się dostrzegać w życiu społecznym większą paletę kolorów, niż tylko czarny i biały. Z takiej perspektywy działania ministerstwa w sprawie edukacji zdrowotnej budzą mój sprzeciw. Nie odrzucam bynajmniej samego pomysłu wprowadzenia nowego przedmiotu do szkół. Co więcej, uważam go za bardzo dobry, ale inaczej niż pani Nowacka, szerzej, rozumiem pojęcie rzetelności. Istotna jest dla mnie nie tylko naukowa rzetelność zaproponowanej podstawy programowej, choćby nawet była ona najwyższej próby, i społeczna słuszność tej koncepcji, ale także sposób wdrażania zmiany, a ten – jak wykażę w dalszej części artykułu – z rzetelnością nie ma nic wspólnego.

   W przestrzeni publicznej nie waży się dzisiaj poglądów i nie szuka konsensusu dla najlepszych rozwiązań. Wszystko dzieje się tu i teraz, „na już”, i ma niezawodnie prowadzić do oczekiwanych efektów, w tym koniecznie propagandowych. Nie inaczej jest w przypadku edukacji zdrowotnej. Planowany przez ministerstwo sposób wdrożenia jej w polskich szkołach nosi wszelkie znamiona fatalnie pomyślanej prowizorki, nastawionej na szybkie odtrąbienie sukcesu. Stanowi tym samym gotowy przepis na katastrofę, która dotknie wiele społeczności szkolnych, a może wręcz pogrzebać cenną skądinąd ideę. Piszę o tym, bo jeszcze nie jest za późno, żeby dokonać sensownej korekty przyjętego kursu.

   W myśl ogłoszonych już planów, wspartych projektem zmian w rozporządzeniu o ramowym planie nauczania, od września 2025 roku, a więc rok przed wdrożeniem zapowiadanej całościowej reformy programowej, w klasach 4-8 szkół podstawowych oraz 1-3 szkół ponadpodstawowych pojawi się nowy przedmiot – edukacja zdrowotna (EZ). Ma on zastąpić wychowanie do życia w rodzinie (WDŻ). Nie będzie to zmiana ekwiwalentna, bowiem WDŻ jest nieobowiązkowy, jego wymiar dla chętnych wynosi kilkanaście godzin rocznie w każdej klasie, poza tym nie podlega ocenianiu. Tymczasem EZ ma być obowiązkowa, w wymiarze jednej godziny tygodniowo przez cały rok szkolny, czyli blisko dwa razy więcej, oraz podlegać ocenie.

   Zakres wymagań szczegółowych nowego przedmiotu, znany już z poddanego konsultacjom projektu rozporządzenia wprowadzającego podstawę programową, jest niezwykle szeroki: obejmuje wiele treści realizowanych dotychczas w ramach przyrody, biologii, wychowania fizycznego i WDŻ; natomiast w znacznie szerszym niż dotąd zakresie reprezentowana jest w nim wiedza o zdrowiu psychicznym, w tym seksualnym. Całość, wg deklaracji autorów, oparta jest na współczesnej wiedzy naukowej, która – co ważne – szczególnie w dziedzinie seksualności mocno rozmija się z tradycyjnymi poglądami części Polaków. Te są mocno osadzone w tradycji religijnej, której wciąż hołduje znaczny odsetek społeczeństwa. Ponadto, uznanie edukacji zdrowotnej za obowiązkową oznacza osłabienie roli rodziców, przyzwyczajonych, że w sprawach edukacji seksualnej swoich dzieci oni decydują o wszystkim.

   Pomysł nowego przedmiotu zyskał wielu zwolenników, wskazujących, że zdrowie powinno być  wartością dla każdego człowieka, w związku z czym od najmłodszych lat należy uczyć dbania o nie, zarówno w wymiarze fizycznym, jak psychicznym, seksualnym, społecznym i środowiskowym. Tylko rzetelna wiedza może uchronić młodych ludzi przez rozlicznymi niebezpieczeństwami, jakie czyhają na nich w obecnym świecie. Dotyczy to także szeroko rozumianego dobrostanu, z którym obecnie jest ogromny kłopot, określany czasem wręcz kryzysem psychicznym młodego pokolenia.

   Co do zasady podzielam ten pogląd, choć pomysł, że dodatkowa lekcja w szkole jest w stanie rozwiązać jakiś problem społeczny uznaję za przejaw ogromnego optymizmu. Ale jeśli nawet, to sposób wprowadzenia edukacji zdrowotnej uważam za gotowy przepis na katastrofę. Mam wiele argumentów na poparcie tej tezy. Niektóre odnalazłem w oficjalnej opinii, jaką w końcu 2024 roku skierowała pod adresem MEN Rzeczniczka Praw Dziecka, pani Monika Horna-Cieślak. Wskazała ona, że wprowadzenie nowego przedmiotu bez modyfikacji ramowego planu nauczania oznacza zwiększenie wymiaru obowiązkowych zajęć szkolnych, w sytuacji, gdy wielu uczniów już obecnie sygnalizuje przeciążenie i przemęczenie nauką. Rzeczniczka wyraziła również swoje zaniepokojenie kwestią przygotowania kadr nauczycielskich, uważa bowiem za mało prawdopodobne, by w tak krótkim czasie wszyscy chętni nauczyciele mogli w sposób dostateczny przygotować się do prowadzenia nowego przedmiotu. W konkluzji zaś pisze:

   W związku z powyższym uważam, że przedmiot edukacja zdrowotna powinien zostać wprowadzony do ramowych planów nauczania dopiero od roku szkolnego 2026/2027, czyli wraz z wejściem w życie kompleksowej reformy podstawy programowej wychowania przedszkolnego i kształcenia ogólnego. Pozwoli to dopasować wymiar godzin tego przedmiotu do nowych podstaw programowych, a przy okazji do nowych ramowych planów nauczania i tym samym zapewnić uczniom komfortowe warunki uczenia się, które będą gwarantowały im dostosowany do ich możliwości psychofizycznych i racjonalny tygodniowy wymiar godzin poszczególnych zajęć edukacyjnych. Przesunięcie o rok wprowadzenia edukacji zdrowotnej pozwoli także lepiej przygotować nauczycieli do nauczania tego przedmiotu.

   Bardzo się cieszę z tej konkluzji pani Rzecznik, podającej racjonalne i oczywiste argumenty za odłożeniem o rok planowanej zmiany. Już tylko one powinny wystarczyć, by ministra Nowacka podjęła taką właśnie decyzję. Z mojego punktu widzenia to absolutne minimum, jakiego należałoby oczekiwać, tym bardziej, że jest więcej poważnych problemów, związanych z wprowadzeniem edukacji zdrowotnej w obecnie planowanej formie do szkół, wobec których samo opóźnienie realizacji pomysłu może wręcz okazać się niewystarczające.

* * *

   Argument RPD, że wprowadzając nowy, obowiązkowy przedmiot z wyprzedzeniem w stosunku do planowanej reformy, zwiększy się obciążenie uczniów, mogę tylko poprzeć analizą tej sytuacji, którą zapisałem w połowie listopada w artykule „Aby uczniowie zdrowsi byli”. Dodam jeszcze, że dołożenie nowego przedmiotu przed reformą programową spowoduje w przejściowym roku dublowanie wielu treści edukacji zdrowotnej, wcześniej obecnych w podstawach programowych innych przedmiotów. Trudno oczekiwać, że ktoś będzie w szkole miał głowę do uzgadniania i korelowania podejmowanych tematów pomiędzy kilkoma przedmiotami w ostatnim roku przed gruntowną zmianą podstaw programowych. Wstrzymanie się do roku 2026 pozwoliłoby uwzględnić treści obecne już w EZ przy konstruowaniu wymagań szczegółowych innych przedmiotów, takich jak przyroda, biologia, czy wychowanie fizyczne, zachowując przy tym wzgląd na obecnie jeszcze nieznany lub co najmniej niepewny wymiar godzinowy poszczególnych zajęć.

   Co do nauczycieli, to podstawowy problem brzmi, gdzie ich znaleźć. Ministerstwo najwyraźniej nie wie, skoro pojawiły się w ustach pani Lubnauer rozważania, że przecież katecheci, z których część ma stracić pracę, będą mogli się dokształcić. Nie wiem, czy była to świadoma prowokacja, czy tylko wypowiedź mało przemyślana, ale nie trzeba intelektu ministra, by zdawać sobie sprawę, że pewna część treści nowego przedmiotu po prostu kłóci się ze światopoglądem katechety. Podobnie może być w przypadku innych osób, które, jak słychać, mają mieć prawo prowadzenia lekcji nowego przedmiotu – nauczycieli przyrody, biologii, wychowania fizycznego i WDŻ. Oczywiście wszyscy mogą, a właściwie będą musieli się dokształcić (na co pozostanie tylko jeden semestr wiosną), bo spektrum tematów wpisanych do podstawy programowej jest niezwykle szerokie, zatrącając także o domenę psychologii.

   Przyjrzyjmy się teraz, z czym będzie musiało zmierzyć się to nauczycielskie pospolite ruszenie. Propaganda bardzo podkreśla, że protest przeciwko nowemu przedmiotowi ma bardzo ograniczony zasięg, obejmujący fundamentalistów katolickich. To pół prawdy. Rzeczywiście środowiska ultrakatolickie potrafiły zmobilizować się i choćby zalać pocztę elektroniczną MEN taką liczbą listów z protestami, że skrzynki uległy na jakiś czas zapchaniu. Odbyły się też publiczne protesty, które ze strony MEN próbowano zdeprecjonować wskazując na zaawansowany wiek protestujących. Cóż, konstytucji też broniły w swoim czasie na ulicach wojska obywatelskie 50+… Liczba ludzi, którzy czują obawę przed ingerencją państwa w sferę edukacji seksualnej, jest na pewno znacznie większa, a udawanie, że nie ma problemu – zaklinaniem rzeczywistości.

   Tak się złożyło, że lidera zespołu twórców podstawy programowej tego przedmiotu, seksuologa, prof. Zbigniewa Izdebskiego poznałem w czasach, gdy był jeszcze doktorantem. Spotkaliśmy się w gabinecie prof. Andrzeja Jaczewskiego – promotora jego doktoratu, a w tym samym czasie – mojej magisterki. Profesor Jaczewski stał się dla mnie mistrzem w dziedzinie pedagogiki i zapewniam, że miałem od kogo nauczyć się, jak bardzo dzieciom potrzebna jest edukacja seksualna. Ale Profesor nauczył mnie też trzeźwego oceniania różnych sytuacji i dystansu od wszelkich skrajności.

   Wprowadzanie nowego przedmiotu w szkole odbywać się będzie w obecnym kontekście społecznym. Nauczyciele są na cenzurowanym właściwie na wszystkich polach swojej tradycyjnej aktywności. Kto pracuje w szkole ten wie, jak łatwo dzisiaj powiedzieć słowo za dużo, co często kończy się konfliktami z rodzicami. Na straży poprawnego zachowania nauczycieli wobec uczniów postawiono standardy ochrony małoletnich. Poglądy rodziców są bardzo różne, temperamenty zresztą też, ale można przyjąć bez większego ryzyka, że w każdej szkole znajdzie się grupa osób, które skwapliwie oskarżą nauczyciela prowadzącego edukację zdrowotną o naruszenie dobra dzieci, słowem czy zaniedbaniem. Pewnej osłony dostarczy treść podstawy programowej, ale już z samych dociekań kto, co, kiedy i w jaki sposób powiedział, wypłyną liczne awantury, ze skargami do kuratoriów włącznie.

   Oczywiście są metody, jakie pozwolą nauczycielom schodzić z linii strzału, na przykład przez świadome pomijanie ryzykownych treści. Niestety, wtedy rzetelna edukacja seksualna nie będzie już taka rzetelna.

   Świadomie eksponuję ten ostatni aspekt sprawy, bo to nie ministra Nowacka ani profesor Izdebski będą na co dzień ścierać się z rodzicami, ale tacy jak ja – dyrektorzy szkół, nauczyciele. A wszystko po to, by ministra mogła pochwalić się sprawczością. Osobiście – serdecznie dziękuję!

   Jak już wspomniałem – odłożenie wprowadzenia nowego przedmiotu o rok, to postulat minimum. W tym czasie – rzetelna analiza wymagań zapisanych w podstawie programowej pod kątem korelacji z innymi przedmiotami, a przede wszystkim dokształcanie nauczycieli, z uwzględnieniem także kontekstu społecznego stojącego przed nimi zadania. Wersja najbezpieczniejsza, za którą bym optował, to wcale nie uczynienie z EZ przedmiotu nieobowiązkowego. To akurat bzdura, wylanie dziecka wraz z kąpielą. Przedmiot obowiązkowy, ale wprowadzany powoli, wraz z całą reformą, w miarę obejmowania nią kolejnych roczników. Wtedy i gotowych na to trudne wyzwanie nauczycieli nie zabraknie na starcie, i będzie czas by reagować na negatywne zjawiska, które tutaj wieszczę.

   Rozumiem, że za decyzją o wprowadzeniu edukacji zdrowotnej stoją kalkulacje polityczne (oczywiście dobro dzieci też, z pewnością). Chciałbym zatem przestrzec, że realizacja planu jednoczesnego wprowadzenia tego przedmiotu w ośmiu rocznikach, nawet z rocznym opóźnieniem, najprawdopodobniej stanie się ważnym tematem kampanii wyborczej do parlamentu w roku 2027. Historia lubi się powtarzać – zlekceważona przez koalicję PO-PSL kwestia oporu społecznego przed posłaniem do szkół sześciolatków była gwoździem do jej trumny w roku 2015. Teraz emocji w społeczeństwie będzie równie wiele. Można mieć jedynie nadzieję (a może obawę), że inne problemy będą jeszcze bardziej dramatyczne. Ale jeśli chciałbym naprawdę dobra dzieci i upowszechnienia edukacji zdrowotnej, starałbym się postępować dyplomatycznie, a nie jak słoń w składzie porcelany. W przeciwnym razie definitywne wystrzelenie w kosmos tego przedmiotu przy pierwszej zmianie władzy będzie oczywiste, nawet jeśli premierem w kolejnej zwycięskiej koalicji zostanie Władysław Kosiniak-Kamysz.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Włodzimierz Zielicz

Politycznie to, jak było do przewidzenia , zgodnie ze starym szmoncesem, przed wyborami prezydenckimi, rabin-Tusk jest w fazie wyprowadzania kozy-Nowackiej&Co. Co prawda efektywniej by było, gdyby do Nowackiej z odpowiednią prośbą zwrócił się sam Trzaskowski ... ????

Skomentował Włodzimierz Zielicz

A tak bardziej merytorycznie:
W Polsce zbliża się 40-lecie posłania na przemiał, jeszcze w PRL, całkiem przyzwoitego podręcznika do PDŻ autorstwa Sokoluka i Trawińskiej. Warto z tamtego, choć nieidentycznego przypadku, wyciągać wnioski.
Na razie mamy bardzo dobrą podstawę programową i nic(!) więcej. Nie ma przygotowanych nauczycieli, podręczników i innych materiałów. Sama podstawa nie uczy. Uczenie tak praktycznego, związanego z codziennym życiem i budzącego kontrowersje(!) przedmiotu to nie opowiadanie na wykładzie o mitach greckich czy instalowanie aplikacji w komórce. Jeśli lekcje tego przedmiotu mają czemuś pożytecznemu służyć, to muszą go uczyć dobrze przygotowani praktycznie i teoretycznie nauczyciele, przekonani do tego przedmiotu, pewni swej wiedzy i wsparci różnymi pomocami i materiałami. Muszą też być gotowi na udzielanie od razu odpowiedzi przynajmniej na większość pojawiających się pytań. Przedmiot ma być obowiązkowy, co może wzbudzać negatywne emocje związane z wydłużeniem pobytu uczniów w szkole wobec obiecanego skrócenia. Trzeba też się liczyć z tym, że mogą zostać przygotowane i być zadawane prowokacyjne pytania typu zadawanego kiedyś katechetom, gdy religia była obowiązkowa „Bóg wszystko może. Czy Bóg może stworzyć kamień, którego nie będzie mógł podnieść?” W chwili obecnej co najwyżej niektórzy (!) nauczyciele mają przygotowanie do realizacji różnych części(!) podstawy edukacji zdrowotnej.
Przeciwników wprowadzenia tego przedmiotu powszechnie i od przyszłego roku szkolnego są przynajmniej 2 grupy – przeciwnicy ze względów ideologicznych i, często zwolennicy i przedmiotu i KO, którzy dostrzegają różne praktyczne problemy i negatywne konsekwencje nadmiernego pośpiechu. Nie warto mnożyć wrogów i wrzucać ich wszystkich do pojemnego worka „zwolenników pornolobby”.
Przygotowania nauczycieli do uczenia edukacji zdrowotnej nie należy mylić z czysto formalnymi(!) uprawnieniami do nauczania tego przedmiotu, które można uzyskać jednym ministerialnym dokumencie. Tyle, że wielu nauczycieli wręcz się go boi, a liczba wakatów w szkołach rośnie. Jeśli obecne plany powszechnego wprowadzenia tego przedmiotu do szkół od września 2025 nie ulegną zmianie, to już do końca kwietnia 2025 dyrektorzy szkół będą musieli przedstawić odpowiednie godziny wraz z obsadą w arkuszach organizacyjnych szkół do zatwierdzenia.
Możliwe działania, do zastosowania razem lub osobno.
a) Wprowadzenie w przyszłym roku szkolnym pilotażowego wdrożenia przedmiotu jako fakultatywnego tam, gdzie będzie kadra i chętni. Pozwoli to również w tych szkołach przygotować i przetestować odpowiednie materiały. Będzie też czas na przygotowanie nauczycieli.
b) Rezygnacja z ocen z tego przedmiotu.
c) Stworzenie przez MEN zespołu kilkunastu fachowców (to dużo łatwiejsze niż znalezienie na gwałt kilkudziesięciu tysięcy dobrze przygotowanych nauczycieli!), który przygotuje kanał TV lub atrakcyjne materiały medialne do nauki edukacji zdrowotnej. Te materiały mogłyby też, podobnie jak odpowiednie podręczniki, uspokoić zaniepokojonych rodziców, że nie mają powodów do zmartwień.
W polskich szkołach w ciągu tego ćwierćwiecza były 3 przygotowane na chybcika i na kolanie reformy programowe. I nauczyciele i rodzice dobrze pamiętają negatywne skutki pośpiechu i niefrasobliwości.

Skomentował Jarosław Pytlak

Zasadniczo zgoda. Chciałbym tylko wskazać, że nie mamy w ogóle podstawy programowej EZ, ale potwornie rozdęty program nauczania, w formacie ni z gruszki, ni z pietruszki wziętym z edukacji obywatelskiej. Owa podstawa/program zwiera pierwszy raz w mojej dlugiej już historii pracy wymaganie szczegółowe, którym jest nabycie przez ucznia postawy i przyjęcie za swoją pewnej wartości. Ale ja już nie silę się na polemikę z samą podstawą. Mam nadzieję tylko, że będący obecnie na tapecie wzorzec (dla wszystkich przedmiotów!) zdąży jeszcze ulec zmianie. Bo jak nie - to pozostanie nam zatrudnienie sztucznej inteligencji.

Skomentował Włodzimierz Zielicz

@JP
No chciałem, może nadmiernie, być miły w stosunku do MEN i napisać, że jednak COŚ już jest ... ;-)

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...