Blog
Pięć miniatur pedagogicznych dla nauczycieli
(liczba komentarzy 1)
Znajomy poprosił mnie o napisanie artykułu. Szukając inspiracji zacząłem grzebać w swoich archiwach. Zgodnie z oczekiwaniem znalazłem tam coś przydatnego, co po niewielkich korektach stało się nadal aktualne. Przy okazji tych poszukiwań natrafiłem też na kompletnie zapomniany plik zatytułowany "Miniatury pedagogiczne". Z datą ostatniej edycji 18 listopada 1999 roku. Najwyraźniej zapisane kiedyś przemyślenia młodego dyrektora, który zaczynał już kumać, jak funkcjonują ludzie w szkole.
Otworzyłem, przeczytałem i postanowiłem to podarować Czytelnikom z okazji walentynek. Bez jednej poprawki, co oznacza, że ówczesne refleksje wydają mi się nadal aktualne. Oczywiście proszę o zrozumienie, że owe materiały trącą myszką, nie ma w nich słowa o smartfonach, a jedna z opisanych sytuacji między nauczycielami, podejrzewam, że autentyczna, dzisiaj byłaby bezlitośnie schłostana mianem mobbingu. Generalnie jednak samo życie wskrzeszone zupełnym przypadkiem po 25. latach.
Uczyć po nowemu
„Uczyć po nowemu”. Czy to zaklęcie, czy kryje się w tym jakaś treść?
Zastanówmy się nad tym problemem sięgając po podręczniki. Kolorowe, mądre, opasłe... Niosące kaganiec, pardon..., kaganek oświaty. Mądre jak nauczyciel, zadające pytania jak nauczyciel, pragnące, każdą swoją kartą, być dla ucznia alfą i omegą. Tak bardzo starające się zastąpić nauczyciela. A uczeń, niewdzięczny, po pięciu minutach pierwszej ciekawości rzuca je w kąt. I zagląda tylko kiedy musi! A wiecie, dlaczego? Bo podręcznik nie ma i nigdy, nigdy mieć nie będzie tego, co ma nauczyciel - duszy!
Żaden podręcznik, a już szczególnie w szkole podstawowej (starej czy nowej, nieważne) nie zastąpi dziecku nauczyciela. On właśnie, na równi z rodzicami, a czasem zamiast nich, przekazuje bagaż trzydziestu tysięcy lat ludzkiej kultury. Czy jemy widelcem dlatego, że wynaleziono go gdzieś tam i kiedyś tam, i dlatego, że zbudowany jest z rączki i zębów, czy dlatego, że rodzice nim jedzą, inni ludzie, nauczyciel też? Pewnie, że to drugie! Ale czy można to przekazać za pośrednictwem podręcznika?
Dziecko zechce się uczyć, jeżeli otoczenie dostarczy mu motywacji. Wówczas nauczy się nawet ze zszywki gazetowego papieru. Bez tej motywacji nie sięgnie po podręcznik oprawiony w skórę i wydany na kredowym papierze.
W liceum, no, może w gimnazjum, podręcznik spełnia rolę narzędzia umożliwiającego wchłonięcie dużej dawki wiedzy w krótkim czasie. Tego się nie da uniknąć. W szkole podstawowej możemy jednak uczyć „po nowemu”, traktując go jedynie jako narzędzie. Im prostsze, tym lepsze. Do podręcznika sięga się po tekst lub rysunek, o który inną drogą byłoby trudno. Reszta należy do nauczyciela!
Uczmy „po nowemu”. Zapomnijmy o stosach zeszytów ćwiczeń, gdzie dziecko wpisuje tylko numerki (bo nawet słowo „lekcja” zapisał troskliwy wydawca). Od pisania jest zeszyt, a to, co w ćwiczeniach jest rzeczywiście przydatne i trudne do uzyskania inną drogą zajmuje dwa procent ich objętości – i ostatecznie można to nawet przepisać.
Uczmy „po nowemu”. Po prostu przekazujmy dzieciom siebie.
Ci okropni rodzice
My, nauczyciele, często, szczególnie w rozmowach między sobą, wytykamy rodzicom uczniów różne rzeczy: najprzeróżniejsze błędy wychowawcze, ślepotę pedagogiczną, brak lub nadmiar krytycyzmu pod adresem własnego dziecka,... tę listę można by ciągnąć w nieskończoność. Pełni świętego oburzenia potrafimy wykazać, że niepowodzenie ucznia jest w ten czy inny sposób winą jego rodziców. Bardzo często mamy rację... W końcu się trochę na tym znamy...
Więc teraz, jako specjaliści, udzielmy sobie odpowiedzi na trzy proste pytania:
- W jaki sposób i kogo ma przekonywać w szkole rodzic, jeżeli sam jest przekonany o słuszności swojej opinii i chciałby, by została uwzględniona?
- Co ma zrobić rodzic, któremu dano do zrozumienia, że jego opinia jest, hm..., niemile widziana, a on nadal wierzy w jej słuszność?
- A jeżeli to właśnie on ma rację?
Kiedy już stwierdzimy, że „na zdrowy chłopski rozum” trudno znaleźć jakąś konstruktywną odpowiedź na te pytania, to wtedy łatwiej nam będzie pojąć, dlaczego rodzice uczniów tak często uciekają w agresję. Rodzi ją poczucie bezsilności.
I co z tego? Obawiam się, że niewiele, ale dobrze jest chociaż zdawać sobie z tego sprawę.
Ci okropni nauczyciele
Niemal wszyscy moi znajomi są niezadowoleni z nauczycieli swoich dzieci. A to pani wymaga za dużo, a to właśnie za mało. A to dzieci ciągle siedzą w klasie, a to szwendają się na wycieczki zamiast się uczyć. A to pani jest ponura, a to głupio się uśmiecha...
Na wywiadówkę pójść to żadna przyjemność. Usłyszeć dwa zdawkowe zdania i „następny, proszę!”. Na klasowym zebraniu jeden dociekliwy potrafi skutecznie popsuć humor wszystkim obecnym. Zresztą, jak tu sympatycznie powiedzieć nauczycielce, że ma się pod jej adresem jakiekolwiek sugestie? Nawet, broń Boże, nie zastrzeżenia! A jeżeli uweźmie się na nasze dziecko?!!!
I tak się nawzajem z nauczycielami unikamy, choć każdy z osobna przyzna, że najprostszą drogą sukcesu wychowawczego jest tak zwany „jednolity front”, czyli po prostu zgodność działań domu i szkoły.
A gdyby tak zastosować pomysł Małgorzaty Musierowicz i wprowadzić do szkoły ESD (dla mniej oczytanych: Eksperymentalny Sygnał Dobra)? I od czasu do czasu, bez świątecznej okazji, znienacka, po prostu nauczyciela pochwalić? Zauważyć, że jednak coś robi dobrze?
Być może wygasilibyśmy choć jedno ognisko w naszym „polskim piekle”!
By język giętki nie mówił wszystkiego, co zamyśli głowa
Rada pedagogiczna. Ferwor zażartej dyskusji – spięcie pomiędzy dwiema młodymi nauczycielkami, z których każda ostro broni swoich racji. Rzecz jest trudna i większość słuchaczy nie ma o niej wyrobionego sądu. Wreszcie z jednej strony pada argument, zdawałoby się, decydujący. Druga nauczycielka nie składa jednak broni. Wówczas wkracza starsza koleżanka, zwracając się do niej:
- „Słuchaj, Ania na to nie wygląda, ale jest inteligentną dziewczyną i tym razem ma rację!”.
Problem rozstrzygnięty, obrady toczą się dalej. I tylko uważny obserwator może dostrzec rumieniec na twarzy Ani, która „nie wygląda” na inteligentną.
Nauczyciel jest, z racji swojego zawodu, specjalistą od posługiwania się językiem. Niektórzy ujawniają prawdziwy talent krasomówczy, inni wypowiadają się zaledwie mniej lub bardziej poprawnie, wszyscy jednak mówią dużo.
Opisana sytuacja stanowi typową ilustrację twierdzenia, że „dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło”.
Bo oni nie doceniają...
Pewna pani nauczycielka żaliła się swego czasu:
- Chciałam pomóc moim ósmoklasistom i ogłosiłam, że w środę po lekcjach każdy może do mnie przyjść na dodatkowe zajęcia. I niech pan sobie wyobrazi – nikt nie przyszedł! Ja się dla nich poświęcam, a oni... – żadnego zrozumienia! Nigdy więcej tego nie zrobię.
- A czy pytała Pani, kto ma zamiar zjawić się na tych zajęciach?
- No, nie... Wydawało mi się, że to jest po prostu w ich interesie i powinni być zainteresowani.
Cóż, zawsze warto pamiętać o starej wędkarskiej zasadzie - nakładaj na haczyk to co lubi ryba, a nie to, co ty uważasz za smaczne.
listopad 1999
Dodaj komentarz
Skomentował Ppp
Ludzka psychika się nie zmienia, więc nie ma nic dziwnego, że artykuły sprzed 25 lat są nadal aktualne. Są przecież kilkusetletnie, a nawet ponadtysiącletnie dzieła, które - pomijając archaiczny język - także nadal są aktualne.
Pozdrawiam.