Blog
Poświateczny remanent
(liczba komentarzy 1)
Czytelnika, który mógł ostatnio przyzwyczaić się do poważnej, a nawet posępnej tematyki moich wpisów uprzedzam, że tym razem będzie nieco lżej. Ot, taki mały antrakt.
Choć jednak nie tak zupełnie lekko. Znak czasów…
Na początek pragnę zapewnić wszystkich, którzy w komentarzach na fejsbuku zadają pytanie, czy ja w ogóle istnieję, że jak najbardziej. Wręcz jest mnie coraz więcej – tylko w tym roku o trzy kilogramy, i to mimo intensywnego wysiłku. Podobno mózg zużywa mnóstwo energii, ale jak widać jedzenie pochłania mnie jeszcze bardziej niż myślenie. Próba odwrócenia tej proporcji mogłaby być niezłym pomysłem na postanowienie noworoczne. Rozważę, choć niestety, bez większej wiary w sukces.
Powątpiewanie w moje istnienie, w kontekście otwarcie prezentowanych „antydorozmianowych” poglądów, wiele mówi o atmosferze panującej w środowisku oświatowym. A jeszcze dobitniej świadczą o niej wykrzykniki „Jaki pan odważny!”, wpisywane czasem w komentarzach pod artykułami, szczególnie tymi, które poddają krytyce działalność naszej pani minister. Otóż, proszę Czytelnika, wcale nie jestem odważny. Wręcz przeciwnie. Jestem wprost owładnięty lękiem, że stanąwszy rano przed lustrem nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy! W poczuciu winy, że milczałem, gdy na moich oczach niszczono polską edukację. Dlatego nie milczę.
Ale nie tylko dlatego – pisanie sprawia mi też przyjemność, która doskonale motywuje do pracy. W ciągu roku opublikowałem na blogu 33 artykuły, czyli sporo więcej niżby wynikało z założonego ongiś „raz na dwa tygodnie”. A dodatkowym bodźcem stało się zasadnicze przyspieszenie wydarzeń w ostatnich miesiącach – niespokojnej oświatowej jesieni, która płynnie przeszła właśnie w zapewne jeszcze bardziej burzliwą zimę.
Spośród tegorocznych wpisów siedemnaście odnosi się w jakiś sposób do polityki oświatowej, którą uosabia pani minister Zalewska. Dalej lokuje się siedem o szkole i nauczycielach, również inspirowanych bieżącymi wydarzeniami. Bardziej ponadczasowe refleksje pedagogiczne wypełniły pięć artykułów, trzy stanowiły zapis konkretnych pomysłów, a jeden był inspirowany życiem mojej macierzystej placówki, czyli STO na Bemowie.
Co ciekawe, w realnym życiu moja aktywność prezentuje się dokładnie odwrotnie. Na każde trzydzieści trzy chwile działalności zawodowej siedemnaście pochłania mi codzienność w STO na Bemowie, a kolejne siedem wdrażanie różnych pomysłów tamże, zarówno nowych, jak i tych, które powstały dawniej, ale wciąż wymagają pielęgnacji. Jedynie dziewięć przypada działalności na szerszym forum: publicystyce, dyskusjom w różnych gronach i bywaniu na salonach.
Jak widać, przy całym zaangażowaniu w pełnienie obowiązków dyrektora szkoły, jako bloger rzadko umieszczam swoją macierzystą placówkę na afiszu. Skorzystam więc z okazji tego remanentu i oficjalnie zadeklaruję, że jestem szczęśliwy pracując w niej na co dzień. Dumny z ponad czterech setek uczniów, od zerówki do trzeciej gimnazjalnej. Usatysfakcjonowany ze współpracy z blisko siedemdziesięcioma nauczycielami, którzy – choć indywidualnie bardzo różni – tworzą naprawdę świetny zespół. Z jednymi i drugimi można, jak to się mówi, konie kraść. Ciepło nastawiony do rodziców. Choć zdarzają nam się problemy do rozwiązania, to na każdą naprawdę trudną sytuację przypada dziesięć albo i więcej takich, w których po prostu pomagają, wspierają i doceniają. To fantastyczna proporcja.
Zapyta ktoś, dlaczego w takim razie, skoro tak dobrze mi w szkole, szerzę minorowy obraz polskiej oświaty? Już wyjaśniam.
Pracuję w specyficznym środowisku. Szkoła niepubliczna, Warszawa, zadbane na ogół, a czasem wręcz wypieszczone dzieci dobrze sytuowanych rodziców. Środki finansowe znacznie większe od tych, którymi dysponuje szkoła publiczna, luźniejszy gorset przepisów regulujących ich wykorzystanie. Większa swoboda w zatrudnianiu pracowników. Dodajmy do tego pełne zaufanie organu prowadzącego. Otóż, drogi Czytelniku, jeśli w takim środowisku obserwuję lub wręcz odczuwam na własnej skórze różne niepokojące zjawiska, to znaczy, że gdzie indziej prawdopodobnie może być jeszcze gorzej. Jeżeli jakiś nowy przepis utrudnia mi życie, to w mniej komfortowych warunkach może po prostu zabijać chęć do działania. A poza tym, dlaczego mam co chwilę zastanawiać się, jak poradzić sobie z kolejnym wymysłem władzy, jeżeli prawdziwe problemy rodzą się same i pilnie potrzeba czasu, by myśleć nad ich rozwiązaniem?
Jest jeszcze jedna, ponadczasowa przyczyna mojej aktywności krytyka poczynań władz oświatowych. Ich działania, w n-tym już politycznym rozdaniu, niezmiennie sprawiają wrażenie, jakby dobro dzieci było wyłącznie sloganem bez żadnego realnego znaczenia. I podejmują decyzje, które trudno zrozumieć i obronić. Trzeba o tym mówić. Chciałoby się życzliwie, ale to tylko pod warunkiem, że władza wykaże gotowość słuchania. Na przykład nie wyrzuci do kosza miliona podpisów pod wnioskiem o referendum, a przypomnę, że zdarzyło się to w tej dekadzie obu głównym opcjom politycznym.
Tyle bieżącego remanentu spraw blogowych. Jeśli jednak przy tej okazji zdobyłem się na pewne wyznania, to żeby obraz osoby autora uczynić kompletnym (i więcej do niego nie wracać), wygrzebałem z dna szuflady krótki artykuł, pokazujący kamienie milowe drogi, podczas której kształtował się Pytlak-pedagog. Może zainspiruje to kogoś z Czytelników do podobnego spojrzenia na własne doświadczenia.
Ślady, które pozostały na całe życie
Patrząc z perspektywy dojrzałego już wieku dostrzegam w swoim życiu szereg wydarzeń, które w jakiś sposób zapadły w moją pamięć i jeszcze po latach powodują, że myślę i działam tak, a nie inaczej. Chciałbym w tym miejscu podzielić się wspomnieniami o kilku z nich.
Czerwiec 1976 roku. Oceny na koniec szkoły podstawowej wystawione, jedna z ostatnich lekcji języka polskiego. Nasza wieloletnia polonistka, pani Józefa Szot, której z pewnością nie lubiliśmy, ale darzyliśmy dużym respektem, zadaje nam ostatnią pracę domową – napisanie felietonu. Na kolejną lekcję nikt tej pracy nie wykonuje - w końcu stopnie są już w dzienniku. Słyszymy od nauczycielki, że zawiodła się na nas, bo tak postępować się nie godzi. I chociaż skruszeni na ostatnią lekcję felietony napisaliśmy, pani Szot pozostała na nas obrażona. Wyniosłem z tego naukę życiową, że ludziom, którzy na nas liczą, nie powinno się sprawiać zawodu.
Rok 1982 – początki mojej kariery drużynowego zuchowego. Przy okazji każdej wizyty w swojej macierzystej podstawówce, gdzie prowadziłem zuchy, chodzę po korytarzu obwieszony kilkoma gronami pierwszaków witających swojego Druha. Jest mi z tym bardzo dobrze, ale też martwię się trochę, bo mojej drużynie wiele brakuje do ideału opisanego w podręcznikach dla instruktorów. Pociesza mnie komendant szczepu, druh Mirosław Kozikowski, w taki oto sposób: „Możesz nie mieć w drużynie znaku, skarbca, kręgu rady, możesz nie zdobywać z dziećmi gwiazdek i sprawności, możesz się cały czas tylko bawić z nimi w Indian – a i tak będzie to prawdziwa drużyna zuchowa. Bo liczy się duch!”. Tamta rozmowa nauczyła mnie, że sfera idei i wartości jest ważniejsza od teorii, przepisów i formalności. Po prostu – najważniejszy jest duch!
15 października 1985 roku. Moja pierwsza praca – nauczyciela biologii i chemii w Szkole Podstawowej nr 69 w Warszawie. Jestem lubiany przez uczniów – wygrałem nawet plebiscyt na najfajniejszego nauczyciela, zorganizowany przez Samorząd Uczniowski. Wczoraj był Dzień Nauczyciela, ale ja tego dnia w swoim planie nie miałem lekcji, więc nie było mnie w szkole. Dzisiaj nie dostałem nawet złamanego kwiatka. Dotarło do mnie, że dla uczniów życzenia z okazji święta były tylko rytuałem powiązanym ze szkolnymi, zwyczajowymi obchodami, a nie potrzebą serca. Od tamtego czasu stałem się uczulony na szkolny przymus i hipokryzję.
Sierpień 1986 roku – Dąbrowa Tarnowska. Jestem komendantem kolonii zuchowej, a przy okazji jej zaopatrzeniowcem. Odwiedza nas kontrola sanitarna. Paniom z SANEPID-u wszystko się bardzo podoba, do chwili zwizytowania… śmietnika. Jest on koszmarnie brudny i roi się w nim od robactwa. Jak dziś pamiętam starszą wiekiem panią inspektor, która rzekła do mnie tak oto: – Druhu! To jest karygodne i powinnam Druhowi dać wysoki mandat. Widzę jednak, jak wspaniałą robotę tutaj wykonujecie. Proszę więc mi tylko obiecać, że Druh to wszystko niezwłocznie uprzątnie! Obiecałem, w ciągu kilku godzin własnoręcznie posprzątałem i zapamiętałem na całe życie, że zaufanie jest lepszym narzędziem wpływania na ludzi, niż jakakolwiek kara.
Około roku 1998 – pokój nauczycielski. Coś zostało zaniedbane, nie pamiętam już co, a ja, wściekły, stoję wśród nauczycieli i czynię im wyrzuty. Słuchają, wreszcie nauczycielka angielskiego, pani Beata, spokojnym, pełnym perswazji tonem, mówi do mnie: – Panie dyrektorze, ma pan świętą rację, zawaliliśmy to. Ale niech pan pomyśli, ile razy zrobiliśmy coś więcej, niż należało, tylko dlatego, że panu na tym zależało. I to była prawda. Jeśli kiedykolwiek jestem nadmiernie wyrozumiały dla personelu, to przyczyna sięga tej właśnie sytuacji.
Maj 2008 – list w skrzynce e-mailowej podpisany przez absolwenta z roku 1999: „Zupełnie przypadkiem trafiłem dziś na Pańską stronę. Jest to zbieg okoliczności większy, niż by się zdawało, gdyż również dzisiaj odbyło się spotkanie absolwentów 24. Przeczytałem zawarte tam materiały i dały mi one sporo do myślenia. Wasza praca nie jest łatwa i wydaje mi się przepełniona ciągłą walką z wszelkimi niedogodnościami. Wiem, że to niewiele, ale tak czy owak chciałbym Panu podziękować za to, iż w momencie, gdy zasługiwałem jedynie na usunięcie z listy uczniów, dał mi Pan jeszcze jedną szansę. Czuję, że dzięki temu jestem dziś lepszym człowiekiem.” Bez komentarza.
W naszej szkole uczniowie przeżywają wiele różnych zdarzeń odbiegających od codziennej rutyny. Niektóre, być może, pozostaną w ich świadomości, niczym drogowskazy na całe życie. Najbardziej jednak liczę na to, że same lata spędzone w miłej atmosferze i otoczeniu życzliwych ludzi pozostawią trwały ślad, który w dorosłym życiu naszych absolwentów zaowocuje ich pozytywnym podejściem do wszystkich i wszystkiego.
Dodaj komentarz
Skomentował Tadeusz
Tylko można przyznać rację,
P.S. jest „antydorozmianowych” powinno być antydobrozmianowych więcej nie zauważyłem