Blog
Prawda nas wyzwoli!
(liczba komentarzy 17)
Zacznę od pieca. Ciekawe, czy ktoś zwrócił uwagę, że jesteśmy świadkami bezprecedensowej liberalizacji w systemie oświaty. Otóż w najnowszym rozporządzeniu o BHP poluzowano gorset przepisów! Co prawda, na maleńkim tylko odcinku – postępowania podczas opadów śniegu, ale jednak. W dotychczasowej wersji tego dokumentu dyspozycja była jednoznaczna – przejścia na terenie szkoły lub placówki należało oczyszczać ze śniegu i lodu oraz posypywać piaskiem. Teraz natomiast piasek wykreślono, wstawiając w zamian bardziej ogólny obowiązek zabezpieczenia przed poślizgiem. Możemy zatem posypać czymkolwiek (nawet, o zgrozo, solą), albo zgoła nie posypać, jeśli z jakiegoś powodu uznamy, że nie jest ślisko. Uczynić, co rozum podyktuje. Po prostu orgia wolności dla dyrektora, który odpowiada przecież za wszystko.
Chciałoby się rzec – mały krok (w myśleniu) ministerialnych urzędników, a wielki krok ludzkości!
Odkładając żarty na bok przyznam, że nie wierzę już, by za mojej kadencji na Ziemi społeczeństwo dostrzegło w absurdalnie drobiazgowych przepisach źródło wtórnej bezmyślności, per saldo groźniejszej dla ludzi, niż chociażby oblodzenie chodników. Nie tylko zresztą w oświacie tendencja panuje zgoła odwrotna – kodyfikowania wszystkiego. Czy czujemy się przez to bezpieczniej? Przypuszczam, że wątpię. Owszem, zdecydowanie łatwiej jest znaleźć winnego, bo przecież w dzisiejszym świecie 2.0 wszystko, co nieprzewidziane, niekorzystne, a nawet losowe, musi mieć przypisanego winowajcę. Osobiście jednak nie cenię sobie tego luksusu.
Przejdźmy teraz do meritum dzisiejszego wpisu, który poświęcę (raz jeszcze) nauczycielom i ich akcji protestacyjnej. To tylko pozornie temat zupełnie odległy od poruszonego na wstępie. W praktyce ma on wiele wspólnego z niewolniczą naturą nauczycieli i dyrektorów szkół, wykształconą przez dziesięciolecia krępowania ciasnym gorsetem przepisów i wytycznych, z niedługim tylko okresem względnej liberalizacji lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Co prawda, obecna pani minister wprowadziła w życie wiele rozwiązań złych, bardzo złych i zgoła karygodnych, ale jeśli chodzi o leżącą u ich źródła koncepcję wszechogarniającego prawa oświatowego, wzmocniła tylko tendencję widoczną już u jej poprzedników.
Jest ogromna sprzeczność pomiędzy wizją nowoczesnej edukacji, opartej na indywidualnym rozwoju, stawiającej na piedestale świadomość i kreatywność uczniów, a niewolniczą mentalnością nauczycieli. Oczywiście nie spędza to snu z powiek pani Zalewskiej, która z pełnym oddaniem i bez cienia wątpliwości – w końcu jest z zawodu nauczycielką – realizuje chore koncepcje swoich mocodawców, ale powinno stanowić przedmiot refleksji dla wszystkich ludzi myślących o tym, jak działać, żeby było lepiej. Także w kontekście akcji protestacyjnej, która powinna przecież doprowadzić do jakiejś pozytywnej odmiany.
Do tego wątku jeszcze powrócę, ale najpierw nieco spostrzeżeń dotyczących debaty, jaka toczy się, oczywiście głównie w internecie, nad możliwymi formami protestu. Największe poparcie uzyskuje pomysł powszechnego udania się nauczycieli na L4, na razie podczas próbnych egzaminów ósmoklasisty OKE. Nieco mniej mówi się o strajku, a inne pomysły w praktyce nie istnieją. To ostatnie boli mnie szczególnie.
Czytelnik bloga „Wokół szkoły” zna zapewne moje wcześniejsze wypowiedzi w tej kwestii. Rzeczową, napisaną w odpowiedzi na ankietę ogłoszoną przez MEN („Wyjdźmy z cienia (hipokryzji)!”), jak również quasi-artystyczną, ujętą w formie Teatrzyku Zielona Gęś ("Protest nauczycieli (okiem Gałczyńskiego)”). Wie, że w pierwszej z nich zgłosiłem propozycję gremialnego pisania listów do pani Zalewskiej, zawierających stosownie umotywowane oświadczenie o braku możliwości „zrealizowania” podstawy programowej. Nie będę powtarzał tamtego wywodu, dość na tym, że taki sposób protestu – wyjście z cienia hipokryzji, wydał mi się propozycją całkiem sensowną. Statystyki jednak zdają się mówić co innego. Co prawda, artykuł przeczytało ponad dziesięć tysięcy osób, a skomentowało życzliwie w różnych miejscach kilkadziesiąt, ale już gotowość do natychmiastowego działania wyraziła jedna (słownie: jedna). Czyli – moja propozycja nie trafiła ani „w punkt”, ani w oczekiwania społeczne. Jednak boli coś innego.
Otóż bezpośrednio pod artykułem na blogu znalazł się komentarz, którego autorka stwierdziła:
Widmo pisania listów do osoby, którą uważam za bezrefleksyjną, posłuszną wykonawczynię rozkazów z góry, nie odpowiada mi, przy całym szacunku dla inwencji proponenta. Byłoby to działanie słuszne w normalnej rzeczywistości, w kraju rządzonym uczciwie. Z przykrością (bo chciałabym w takim kraju żyć) wolę tę odrobinę czasu przeznaczyć choćby na „realizację PP”.
Wpis nie jest anonimowy, więc wiem, że napisała go osoba mi życzliwa i bardzo zaangażowana w działania na rzecz zmian w oświacie. A jednak ze swej strony ucięła dyskusję, nie dając nawet szansy przeanalizowania „za” i „przeciw” mojego pomysłu. Można powiedzieć, że jest to typowe dla mediów społecznościowych i powstałej wokół nich kultury debaty, która polega na wykładaniu własnych poglądów, zazwyczaj w sposób kategoryczny, bez większej szansy wypracowania wspólnego stanowiska. Bo i po co, skoro każdy wie swoje. Ale sam rzeczony komentarz też nie jest bolesny; źródłem mojej frustracji jest ogólny brak rzeczowej dyskusji na temat pomysłu, który może nie jest dobry, ale stanowi jakąś alternatywę dla „opcji atomowej”, jak określa się bojkot egzaminów, niezależnie od tego, czy poprzez zwolnienia lekarskie nauczycieli, czy też strajk.
Postanowiłem zatem raz jeszcze podjąć ten temat, aby mieć czyste sumienie, że uczyniłem wszystko, by dać mu szansę zaistnienia.
* * *
Rzecz jasna, trudno spodziewać się, by pani minister przeczytała listy nadsyłane przez nauczycieli, a tym bardziej, żeby ich treść naruszyła żelbeton jej światopoglądu. Tego nie osiąga nawet Rzecznik Praw Dziecka, choć trzeba mu przyznać, że usilnie próbuje. Jednak gdyby poczta w ciągu kilku dni dostarczyła do siedziby MEN ze dwadzieścia tysięcy przesyłek, trudno byłoby ten fakt ukryć. Przy odpowiednim nagłośnieniu znalazłoby się w mediach zdjęcie listonosza, targającego worki z listami, a publikatory opozycyjne wobec „dobrej zmiany” z pewnością skorzystałyby z okazji, by upowszechnić treść przesyłek. Byłaby ona w jawnej sprzeczności z deklaracjami pani Zalewskiej, że cała reforma przebiega planowo, ku zadowoleniu większości społeczeństwa. Nie mogłaby już ministra twierdzić, że „nie docierają sygnały” o jakichkolwiek problemach w tej kwestii.
Ktoś powie, że przecież media nagłaśniają wystąpienia Rzecznika Praw Dziecka – i bez rezultatu. Ale w dzisiejszym świecie dwadzieścia tysięcy przesyłek po prostu waży więcej niż pojedyncze listy autorytetu, choćby największego.
Nawiasem mówiąc, proponuję nauczycielom, żeby swoją korespondencją wsparli tylko to, o czym oficjalnie i dobitnie pisze Rzecznik – że podstawa programowa jest jedną z głównych przyczyn problemów, za które odpowiedzialność MEN próbuje przerzucić na pracowników szkół. Może warto ruszyć się, by wspomóc jego wysiłki, póki jeszcze na tym stanowisku nie znalazł się nominat obecnej władzy!
Jestem przekonany, że podstawa programowa w obecnym kształcie jest po prostu nie do zrealizowania. Kto z nauczycieli twierdzi inaczej, to albo jej nie przeczytał, albo stosuje zabieg uspokajający sumienie - realizując ją bez nacisku na dokładność, ot tak, by wszystkie zagadnienia choćby tylko się pojawiły. W istocie dokonuje więc selekcji na treści ważniejsze i mniej ważne. Może zgodnie ze zdrowym rozsądkiem i dobrem dzieci, ale na pewno nie z literą prawa. Tymczasem, jeżeli obowiązujące przepisy nakładają na nas obowiązek, którego nie jesteśmy w stanie wykonać, a dodatkowo uderzają w dobro powierzonych nam uczniów, to poinformowanie o tym instancji wyższych jest nie tylko naszym prawem, ale i obowiązkiem.
Zaletą formy protestu, którą proponuję, jest jej nieantagonistyczny charakter wobec dzieci i rodziców. Wszak byłoby to wystąpienie w interesie uczniów. Nie wierzę w powszechne poparcie rodziców dla akcji bojkotu egzaminów, natomiast można by liczyć na ich wsparcie w postaci choćby pisania własnych listów, np. popierających wystąpienia Rzecznika Praw Dziecka.
Wielka jest frustracja nauczycieli z powodu niskich zarobków. Wielka zazdrość, że policjantom udało się wywalczyć podwyżki. Ale z wyższymi zarobkami funkcjonariusze policji nadal pozostali w niedoinwestowanych komisariatach, zmuszani do naginania statystyk. Może tylko trochę mniej sfrustrowani w kwestiach materialnych. Czy postulowane 1000 złotych dla nauczycieli zmniejszyłoby problem przeładowanych programów, nauki na zmiany, czy durnych przepisów? Oczywiście, że nie. Owszem, łatwiej byłoby utrzymać się na jakim-takim poziomie życia, ale na pewno praca nie stałaby się przez to łatwiejsza, bardziej efektywna, czy po prostu bardziej sensowna w stosunku do uczniów.
Pomysłowi pisania listów można zarzucić, że nie przekłada się bezpośrednio na żądanie podwyżek. To prawda, ale stanowi łatwiejszą drogę do zintegrowania środowiska, niż zwolnienia lekarskie lub strajk. Osiągając sukces, za który uznałbym kilkadziesiąt tysięcy przesyłek wysłanych do MEN, działanie to dałoby nauczycielom poczucie, że występują wreszcie przeciw absurdom fundowanym przez państwo systemowi edukacji. Wtedy późniejsze, solidarne wystąpienie z postulatami płacowymi byłoby bardziej realne.
Na zakończenie powrócę jeszcze do porzuconego wcześniej wątku niewolniczej mentalności nauczycieli. „Realizowanie” niemożliwej do zrealizowania podstawy programowej, to przecież nie jedyny przejaw hipokryzji w naszej pracy. Pamiętam jak znajomi opowiadali mi o jedynym-słusznym podręczniku dla klas 1-3, który zafundowała szkołom pani minister Kluzik-Rostkowska. Jak to karne szeregi tego dzieła zapełniały półki w klasie, żeby broń Boże nie zniszczyły się, a do nauki kserowało się dzieciom inne, bardziej przydatne materiały. Pamiętam, jak inni znajomi ekscytowali się tzw. edukacyjną wartością dodaną (EWD), kompletnie nie zdając sobie sprawy, że jest to gra o sumie zerowej, tzn. sukces jednych musi być zrównoważony porażką innych. Podobnie jest zresztą teraz, w obliczu zbliżających się egzaminów, do których staramy się przygotować uczniów jak najlepiej. A przecież choćby wszyscy ósmoklasiści opanowali nawet 90% wymagań, jakie znajdą się w arkuszach egzaminacyjnych, to przecież część z nich przegra, bo ktoś przegrać musi . I to wszystko w czasach, gdy w pedagogice tak bardzo podkreśla się przewagę współpracy nad rywalizacją.
Wszyscy uczestniczymy w teatrze absurdu, jakim jest „indywidualizacja nauczania” na lekcjach przedmiotu, odbywającego się raz w tygodniu w wymiarze 45 minut. Jak choćby biologii czy geografii w piątej klasie. Akceptujemy wędrówki nauczycieli w poszukiwaniu godzin etatowych, nie mających nawet szansy porozmawiania z uczniami w szkole, do której zaglądają raz w tygodniu. Udajemy, że ma to sens edukacyjny. To tylko niektóre absurdy, z którymi godzimy się, zamiast mówić jak jest naprawdę.
Zacznijmy głośno i publicznie mówić prawdę. Drodzy Nauczyciele, tylko prawda może nas wyzwolić!
Dodaj komentarz
Skomentował Włodzimierz Zielicz
>Jest ogromna sprzeczność pomiędzy wizją nowoczesnej edukacji, opartej na indywidualnym rozwoju, stawiającej na piedestale świadomość i kreatywność uczniów, a niewolniczym statusem nauczycieli.<
Ta sprzeczność już dawno(!) jest znana specjalistom od organizacji i zarządzania oraz wykorzystywana. Tyle, że nie w oświacie zatrutej przez różne pseudonauki w rodzaju "pedeutologii"&Co. Niestety znajomość rezultatów z zakresu organizacji i zarządzania jest ostatnią(!) rzeczą, jakiej się wymaga od pełniących funkcje kierownicze w MEN czy kuratoriach oraz od wszelkiego rodzaju "reformatorów" polskiej edukacji. I to mimo jej skrajnej centralizacji i formalizacji oraz biurokratyzacji, co już powinno dać do myślenia. Otóż specjaliści od organizacji i zarządzania od dawna wiedzą, że w KAŻDEJ strukturze hierarchicznej metody zarządzania przenoszą się zawsze(!) z GÓRY na DÓŁ, a nie odwrotnie. Jeśli więc minister zarządza szkołami autorytarnie i drobiazgowo oraz bez słuchania głosu podwładnych, stając się de facto dyrektorem wszystkich(!) podległych szkół, to tak samo będą się zachowywać dyrektorzy wobec swoich nauczycieli, a nauczyciele - w stosunku do uczniów. Po prostu dyrektorzy i nauczyciele muszą, pod groźbą konsekwencji służbowych(!), WYMUSIĆ na swoich nauczycielach/uczniach/rodzicach, bez oglądania się na ich zdanie, wykonanie płynących z MEN nakazów. O żadnej nauce demokracji, kreatywności czy poczucia odpowiedzialności w tej sytuacji MOWY BYĆ NIE MOŻE. Oczywiście będzie GARSTKA buntowników, którzy nie posłuchają i może nawet SZCZEGÓLNE UKŁADY ich uratują, ale to niewiele zmieni poza MASKOWANIEM realnego problemu i jego przyczyn.
Skomentował Joanna
Nauczyciele ze szkół publicznych nie napiszą masowo listów do MEN, o tym, że nie dają rady realizować podstawy programowej. Z obawy o posądzenie o nieudolność. Żaden dyrektor, bo tak Autor sugerował w poprzednim wpisie, nie prześle takich listów, bo zostanie uznany za nieudolnego, a na szkołę zostanie zesłana kontrola. No chyba, że to miałyby być anonimy.
Skomentował Jarosław Pytlak
Cóż, gdyby kilkanaście tysięcy ludzi tak napisało, nie starczyłoby kontrolerów. A poza tym, może warto powiedzieć w tej grze "Sprawdzam!"? Co ustali kontrola? Jak wykaże, że możliwe jest zrealizowanie podstawy programowej? I co zrobi, szczególnie w dużym mieście? Każe wyrzucić z pracy nauczyciela? A niby skąd weźmie innego?!
Wiem, że wiele osób myśli jak @Joanna. Niektórzy komentują moje wypowiedzi "Jaki pan odważny, panie Pytlak!". A to nie kwestia odwagi, tylko odpowiedzialności. Jeżeli ktoś nakazałby urzędowo lekarzowi leczyć raka okładami z wody Burowa, to co powiedzielibyśmy o tym lekarzu, gdyby się na to zgodził?!
Skomentował Wojciech Domalewski
Problemem wcale nie jest "niewolniczy status nauczycieli" (co nie jest prawdą), ale niewolnicza mentalność nauczycieli (która jest powszechna).
Skomentował Jarosław Pytlak
Dziękuję @Wojciech Domalewski. Bardzo słuszna uwaga, a słowa "mentalność" zabrakło mi przy pisaniu. Pozwalam sobie od razu poprawić. Jeszcze raz dziękuję.
Skomentował Dorota Klaczek
Uważam,że jedynym skutecznym sposobem zmiany systemu wynagradzania, ale również zreformowania (prawdziwego a nie pozornego) programów nauczania, podstawy programowej , zerwania z hipokryzją jest strajk w czasie egzaminów wszelakich ( co każe się władzy zastanowić nad skutkami ignorowania środowiska i głosów rozsądku. Nie przekonują mnie argumenty etyczne, emocjonalne i inne. Mogą policjanci i lekarze strajkować , a przecież odpowiedzialności za ludzkie bezpieczeństwo i życie nikt im nie odebrał. Dlaczego zatem nauczyciele nie zastrajkują masowo wtedy , gdy mogłoby to być skuteczne ? Bo wolą ponarzekać niż narazić się na krytykę, niebezpieczeństwo bronienia swoich racji - lepiej przywdziać szaty "siłaczki" i przeczekać nie wychylając się . I to jest właśnie "mentalność niewolnicza". Obserwuję to od wielu lat i nic się nie zmienia, a obecnie osiągamy szczyty hipokryzji (również ideologicznej porównywalne do czasów PRL-u.
Skomentował Danuta Adamczewska-Królikowska
Tak, ta niewolnicza mentalność brzmi przykro, żeby nie powiedzieć obraźliwie, choć to prawda. Jest ona wytworem systemu i z długoletnich doświadczeń braku sprawczości podejmowanych działań.
Mam takie skojarzenie z sytuacją z przeszłości. Napakowana ideami, chęciami dokonania zmian, dawno dawno temu, gdy byłam piękna i młoda zostałam szefową od oświaty w niewielkiej gminie. Jeździłam na spotkania z Kuratorem, który jak i obecna władza polecał w dół pobożne życzenia. Wstawałam i zabierałam głos, sprzeciwiałam się i tak jak panu po spotkaniu zebrani ściskali mi rękę, gratulowali i "jaka pani odważna". Jedno czego dokonałam to wizytacji kompleksowej we wszystkich podległych mi placówkach, na których ucierpieli ci, w imieniu których występowałam - dyrektorzy, nauczyciele, dzieci. Ja walczyłam jak lwica, ale oni nie umieli :( - im zabrakło stanowczości, odwagi, determinacji. W końcu zdałam sobie sprawę, że takie sprzeciwianie ma sens, gdy ma się do czynienia z równorzędnym partnerem, a nie z urzędasem. W końcu doszłam do wniosku, że ja mam działać na rzecz ludzi, którym służę. Wielu głupich pism nie przesyłałam do szkół, a w kalendarzu zaznaczałam termin sprawozdania, które tworzyłam sama. Bawiłam się więc w fikcję, ale dzięki niej moi nauczyciele mieli czas robić dobrą robotę.
Ten sam wzór obowiązuje od lat z realizacją podstawy programowej, realizacją zadań w zakresie pomocy psych-ped. i wielu wielu innych. Mam w klasie 10 uczniów z orzeczeniami, papierologia nakazana prawem nikomu nie służy, ale muszę ją wykonać. Tylko te papiery to fikcja, bo część z nich nie chodzi i unika obowiązku szkolnego, część radzi sobie nad wyraz dobrze, za to ci, którymi na prawdę muszę się zajmować na tej liście nie ma. Robię więc co do mnie należy, ale papierków im nie zakładam, bo one nie potrzebne są ani mnie, ani nauczycielom, a najmniej tym uczniom. Nie napiszę listu w sprawie podstawy programowej, bo ta jest tylko kroplą w morzu problemów. Przez lata pisałam listy i opinie do MEN - przy wprowadzaniu kolejnych reform, kolejnych podstaw programowych, siatek godzin. Choć efekt zerowy, to jednak jakieś zarysy krytyki mogłam sobie sformułować. Proszę wybaczyć, ale tę podstawę programową fizyki w szkole podstawowej chyba pisał ktoś na kolanie i nie w pełni władz umysłowych. Ja po prostu opinii o czymś takim napisać nie potrafię. Pytanie - a uczyć wg niej potrafię? Tak, po 40 latach nie potrzebuję żadnej podstawy programowej, by wiedzieć, że fizyka jest do rozwijania logicznego myślenia, rozumienia otaczających zjawisk, rozwijania zainteresowań, umiejętności uczenia się ......
Nie napiszę takiego listu, bo jak mi zmienią podstawę, to mam być już zadowolona? Nie, nie będę, bo nie o podstawę programową tu chodzi, ale o cały system, o którym pisał Włodek Zielicz.
Skomentował Magdalena
Panie Jarosławie, jestem niemal pewna, że taka akcja pisania listów da bardzo niewiele z prostej przyczyny: nauczyciele nie są dla MEN stroną, z którą ministerstwo chciałoby podjąć jakikolwiek dialog (mam nawet wrażenie, że MEN traktuje nas tak, jak właściciele folwarków traktowali chłopów pańszczyźnianych, tj. jak niemą, tępą tluszczę). Na potwierdzenie wystarczy przywołać wspomnienia licznych protestów i pikiet- czy kiedykolwiek zaszczycił je przedstawiciel MEN? Podobnie będzie z listami - nieprzeczytane trafią od razu do niszczarek na Szucha. I tylko drzew szkoda... W wypadku strajku podczas egzaminów sprawa wygląda zgoła inaczej: to już nie sami nauczyciele będą źródłem nacisku, lecz wkurzeni rodzice i uczniowie - a tych, zwłaszcza ze względu na ryzyko zaistnienia dysonansów w prorodzinnym dyskursie PiS, władza boi się najbardziej.
Skomentował Jarosław Pytlak
Pan Magdaleno, moja myśl jest taka, że owe listy miałyby być bardziej dla samych nauczycieli, jak dla ministerstwa. Z kolei mam obawę, że wkurzenie rodziców I uczniów, o którym Pani pisze, skierowane byłoby w stronę nauczycieli. A w ogóle, to mój pomysł wcale nie wyklucza późniejszej akcji strajkowej.
Skomentował Wiesław Mariański
Uważam, że akcja pisania listów da bardzo wiele. To byłaby pierwsza, masowa i skoordynowana akcja nauczycieli. To byłoby pierwsze "ćwiczenie" przed następnymi akcjami.
Skomentował Maja Kosinska
Uważam, że masowa akcja pisania listów mogłaby być pierwszą formą sprzeciwu. Również listów pisanych przez rodziców. Ja sama mogę namówić co najmniej kilkudziesięciu. Czekam na linka o akcji.
Skomentował Xawer
Idzie Pan (całkiem słusznie) w ironię wobec ministerialnych przepisów, proszę jednak popatrzyć na podejście szkoły (rzecz nie w przepisach, ale w mentalnym podejściu nauczycieli) do swojej działalności.
Czy wyobraża Pan sobie szkołę, w której nauczyciel mówi uczniom, że mają się przygotować do matury z matematyki, nie mieszając się w to w jaki sposób będą się przygotowywać? Łopatą czy posypując solą? Czy może jednak jedynym sposobem podejścia, do jakiego szkoła jest zdolna, jest nakazanie zrobienia na czwartek zadań od nr. 87 do 93 ze str. 17? Czy uczeń w szkole może robić, co rozum mu podyktuje?
Czy kiedykolwiek doczekamy się tego wielkiego kroku ludzkości, by to jednak uczeń mógł sam decydować w jaki sposób się uczy?
Czy w takim drobiazgowym podejściu do zadanych do domu prac i w prowadzeniu za rękę osiemnastolatków nie widzi Pan źródła wtórnej bezmyślności, per saldo groźniejszej dla ludzi, niż chociażby oblodzenie chodników?
Skomentował Marcin Wasiak
Jestem pedagogiem szkolnym w liceum i trochę przeraża mnie bierność uczniów w rozwijaniu talentów. Oni ciągle się uczą, a raczej czytają podręczniki, wkuwają słówka z angielskiego. Nie mogę przebić się do nich z propozycją zrobienia filmu o czymkolwiek: profilaktyce, edukacji, pasji. Nie umieją, nie chcą, nie mają czasu.
Skomentował Jarosław Pytlak
@Xaver, widzę. Właśnie myślimy, jak w liceum, które zamierzamy powołać na gruzach gimnazjum, stworzyć uczniom przestrzeń do samodzielności. I nie wylać dziecka wraz z kąpielą.
Skomentował Xawer
@Marcin W liceum to już o 10 lat za późno, żeby się przebić. Przez całe 12 lat szkoła usilnie trenowała ich we "wtórnej bezmyślności", bierności i braku samodzielności. Jedyną techniką uczenia się, jaką im szkoła kiedykolwiek pokazała, to wkuwanie - najprostsza memoryzacja. Może w najmłodszych latach edukacji wczesnoszkolnej szkoła usiłowała ich zachęcić, by sami wynaleźli 1017 sposób na wykorzystanie spinaczy biurowych. Ale później już nawet przedszkolnych zabaw nie było, wyłącznie memoryzacja.
Ten chodnik już został oblodzony.
I
Skomentował Xawer
@ J.Pytlak
Życzę powodzenia! Nawet liczę na to, że może się to udać.
Nie zapominajmy tylko, że działa Pan w szkole wprawdzie systemowej, ale jednak mającej tę odrobinę niezależności. Choćby w takich sprawach jak mentalne nastawienie nauczycieli i stosunek do uczniów.
Na nic takiego nie liczyłbym w liceach państwowych - znów, poza nielicznymi elitarnymi.
Trzeba też rozróżnić pomiędzy rzeczywistością czasu teraźniejszego, a marzeniami nieokreślonej przyszłości i nie mylić opisu rzeczywistości z wishful thinking.
Skomentował Xawer
Problem wychowania dla "wtórnej bezmyślności", dotyczący stylu działania szkół, jest tysiąckrotnie groźniejszy i bardziej szkodliwy, niż bzdurnego przepisu o posypywaniu piaskiem. Ministerialny przepis dotyka kilkunastu tysięcy dorosłych ludzi - dyrektorów szkół - przez kilka tygodni w roku, a prowadzenie za rączkę i rugowanie jakiejkolwiek samodzielności dotyka cały czas kilku milionów młodych ludzi, w wieku największej podatności na kształtowanie ich mentalności. Tego problemu stylu szkół nie można przypisać Zalewskiej - jest efektem ustalonego od lat zwyczaju, kultury korporacyjnej państwowego szkolnictwa i mentalności nauczycieli w nim pracujących.
Dotyczy nie tylko liceów, ale szkoły od jej najwcześniejszych lat. Maria Montessori już bardzo dawno pokazała, że dawanie nawet małym dzieciom szerokiej samodzielności nie tylko w niczym nie szkodzi, ale rozwija je dużo bardziej, niż prowadzenie za rączki. Podobnie pokazał to Alexander Neill, czy w odniesieniu do starszych Kurt Hahn.
Ale, choć nie wymagałoby to zmian przepisów centralnych, jakoś w szkołach państwowych nie widać ani cienia dążności do zmiany stylu działania. Wyłącznie wołanie, by to (wszystkiemu winny) minister zmienił swoje przepisy, zwłaszcza siatki płac. Po podwyżce będą posypywać nawet piaskiem.
Na poziomie liceum nawet podstawami programowymi nie trzeba się tak bardzo przejmować. Zawsze można prowadzić liceum w programie International Baccalaureate, nie przejmując się CKE i wkuwaniem do państwowych matur. W Polsce jednak zdobyło się na to dotąd tylko około 20 państwowych liceów.