Blog
Rozmyślania o dobrej zmianie
(liczba komentarzy 10)
W ciągu krótkiego czasu z trzech niezależnych źródeł dotarła do mnie informacja, że przyszła struktura polskiego szkolnictwa, ta po „dobrej zmianie”, jest już podobno przesądzona i przyjmie formułę 4+4+4+4. Kolejne czwórki mają oznaczać lata spędzane w przedszkolu, szkole podstawowej (nazywanej już nawet elementarną), gimnazjum i liceum. Oczywiście moje źródła mogą się mylić, ale sam fakt, że na giełdzie informacji powyższa koncepcja żyje już własnym życiem, nadaje jej pewne znamiona prawdopodobieństwa. Tym bardziej, że z punktu widzenia władz jest po prostu genialna. Naprawdę! Nie jest łatwo jednocześnie mieć jabłko i zjeść jabłko, a to rozwiązanie zapewnia jedno i drugie.
Znaczna część środowiska oświatowego stanęła w obronie gimnazjów? Proszę bardzo, niech gimnazja pozostaną! Nikt nie powie, że rządzący nie wsłuchują się w głos ludu.
Władze pragną przywrócenia ośmioklasowej szkoły podstawowej? Nie ma sprawy! Wszak cztery lata nauczania elementarnego plus cztery lata nowego gimnazjum, to nic innego, jak tylko poczciwa, stara podstawówka.
Genialne! O czym tu w ogóle debatować?!
A jeśli już mowa o debacie… Ktokolwiek uważa, że ta, która trwa obecnie, zorganizowana przez Ministerstwo Edukacji Narodowej pod pięknym hasłem „Dziecko. Rodzic. Nauczyciel – Dobra Zmiana”, jest wielką manipulacją – najprawdopodobniej ma rację. Natomiast jeżeli dziwi go to lub bulwersuje, to z kolei ja mu się dziwię. Przepraszam, a czego oczekiwał? Stopień złożoności materii, ogromny nadmiar przypadkowo dobranych Ekspertów Dobrej Zmiany (EDZ), zawrotne tempo debat wojewódzkich, środowiskowych, a na dokładkę internetowy formularz do indywidualnego zgłaszania propozycji – wszystko to praktycznie z góry wyklucza możliwość wypracowania jakichś systemowych wniosków lub rekomendacji! Warto jednak mieć świadomość, że nawet jałowa debata jest potencjalnie korzystna dla jej organizatorów. Może, na przykład, służyć legitymizacji przyjętych ostatecznie rozwiązań. Kto sprawdzi, które z nich powstały na forum publicznym, a które przyniesiono gotowe z zacisza ministerialnych gabinetów?! Może też skłonić pewną grupę interesariuszy systemu oświaty, zarówno uczestników dyskusji, jak postronnych obserwatorów, do utożsamienia się ze zmianami wprowadzanymi przez władze. Że nikt nie da się na to nabrać? Naprawdę?
Wolałbym, żeby władza nie manipulowała istniejącą strukturą szkolnictwa, bo niezależnie od przyjętego rozwiązania, w każdym przypadku pociągnie to za sobą kilkuletni, gigantyczny bałagan. Jeżeli jednak absolutnie koniecznie musi coś w tej kwestii „dobrze zmienić”, to niech wprowadzi model 4+6+4+2, czyli dziesięć lat powszechnej edukacji szkolnej dla wszystkich dzieci.
Ech, pomarzyć zawsze można…
Z drugiej strony, nie desperuję przesadnie wobec perspektywy czterech czwórek, bo każda zmiana, nawet absolutnie „nie-dobra”, otwiera też nowe możliwości. Na przykład, sądzę, że ewentualna przyszła szkoła elementarna z czasem mogłaby okazać się mocnym punktem naszego systemu oświaty. Swój pogląd opieram na przekonaniu, że nauczyciele kształcenia zintegrowanego, mimo rozmaitych braków, takich jak choćby publicznie wypomniane im niedawno niedokształcenie matematyczne, jako jedyni w całym naszym szkolnictwie en masse pojmują, że nauczania nie można oddzielać od wychowania. Ponadto stosunkowo chętnie się dokształcają i mają wiele naprawdę dobrych pomysłów. Z pewnością zdolni są stworzyć przyjazne szkoły elementarne, w których dzieci rozwijać się będą harmonijnie, zarówno poznawczo, jak społecznie, podobnie jak to ma dzisiaj miejsce w przedszkolach.
Bardziej niż perspektywa 4x4 martwi mnie oczywisty skądinąd zamiar MEN zredagowania na nowo podstawy programowej kształcenia ogólnego. Nie chodzi o to, że może być w niej więcej historii, kosztem, na przykład, matematyki, albo nowa-słuszna lista lektur obowiązkowych. Po prostu uważam podstawę programową, w jej obecnej postaci, za zło samo w sobie, powstałe solidarnym wysiłkiem wielu poprzednich rządów, rozpanoszone w naszej oświacie przy braku krytycznej refleksji na ten temat. Gdyby była nadzieja, że „dobra zmiana” przyniesie nowy kształt tego dokumentu, jakościowo różny od obecnego, ucieszyłbym się niezmiernie. Niestety, sądząc z zastosowanego w gronie EDZ tradycyjnego podziału na dyscypliny naukowe, jego istota raczej się nie zmieni.
Na zdrowy rozum nie powinienem mieć żadnych wątpliwości ani zastrzeżeń. Wszak podstawa programowa pełni bardzo pożyteczną rolę. Określa, jaką wiedzę i jakie umiejętności mają zdobyć uczniowie na poszczególnych etapach edukacji, a także, jakie zadania wychowawcze powinna realizować w tym czasie szkoła. Wskazuje tym samym obowiązkowe elementy rozmaitych programów nauczania, a przy okazji stanowi punkt odniesienia niezbędny przy tworzeniu systemów oceniania oraz podstawę dla formułowania wymagań egzaminacyjnych. Jest niczym innym, jak drogowskazem, który państwo stawia na użytek wszystkich zaangażowanych w kształcenie młodego pokolenia. Cóż może być w tym złego?
Przyznaję, że sam dostrzegam konieczność zapewnienia spójności programowej systemu oświaty. Jednak do podstawy w kształcie, który obowiązuje obecnie, mam trzy poważne zarzuty. Nie podoba mi się jej treść, forma oraz pewne zjawiska, które wynikają z praktyki jej stosowania.
Zdecydowanie zbyt wielka wydaje mi się objętość tego dokumentu. Tylko w zakresie szkoły podstawowej liczy on sobie ponad 60 stron, w przeważającej części zapisanych numerowanymi wykazami wiadomości i umiejętności, które powinien posiadać uczeń. Z kolei podstawa programowa dla gimnazjum i liceum, to kolejne ćwierć tysiąca stron, tym razem w większości wypełnionych tabelkami. Szczegółowość opisu obowiązkowych treści nauczania jest tak wielka, że nie pozostawia, moim zdaniem, przestrzeni do budowy jakościowo różnych programów nauczania. Czasu w szkole ledwie starcza na to, co obowiązkowe.
Podstawa programowa nie może być zmieniana zbyt często, choćby ze względu na zapewnienie kilkuletniej przynajmniej użyteczności podręczników, a jednocześnie powinna być odporna na starzenie się. Tymczasem, im więcej szczegółów, tym ta odporność jest mniejsza, bo pojawiają się nowe odkrycia, problemy, wyzwania. Oczywiście zawsze można mieć nadzieję, że światli nauczyciele będą wychodzić naprzeciw rozmaitym nowinkom, ale to tylko nadzieja. Pewnikiem jest, że będą realizowali podstawę zgodnie z jej literą. Przynajmniej w zakresie treści nauczania, bo na tym polu najprędzej mogą spodziewać się kontroli i oceny.
Oczywiście, podstawa zawiera także pewne sugestie i deklaracje, mające zachęcić nauczycieli do szerszego spojrzenia na własną misję. Przykładowy fragment cytuje na swoim blogu Tomasz Tokarz ( http://www.eid.edu.pl/blog/wpis,do_dziela_,2038.html ):
„Szkoła oraz poszczególni nauczyciele podejmują działania mające na celu zindywidualizowane wspomaganie rozwoju każdego ucznia, stosownie do jego potrzeb i możliwości.”
Jednak ogromna przewaga objętościowa sążnistych wykazów obowiązkowych treści nauczania sama narzuca nauczycielowi właściwą, urzędniczą listę priorytetów.
W zakresie formy podstawa programowa razi niespójnością. Oto jeszcze jeden fragment zacytowany przez Tomasza Tokarza (tamże):
„Zadaniem szkoły jest: realizowanie programu nauczania skoncentrowanego na dziecku, na jego indywidualnym tempie rozwoju i możliwościach uczenia się (....) poszanowanie godności dziecka; zapewnienie dziecku przyjaznych, bezpiecznych i zdrowych warunków do nauki i zabawy, działania indywidualnego i zespołowego, rozwijania samodzielności oraz odpowiedzialności za siebie i najbliższe otoczenie (...)."
Nic dodać, nic ująć, piękna to deklaracja; doskonale nadaje się dla całego okresu nauki w szkole. Tymczasem znajduje się tylko w części poświęconej kształceniu zintegrowanemu. W podstawach programowych dla pozostałych etapów edukacji nie ma po niej śladu; nie pojawia się też cokolwiek innego, co w podobny sposób definiowałoby zadania szkoły w sferze tworzenia wartościowego wychowawczo środowiska społecznego. A dzieje się tak dlatego, że z wyjątkiem pierwszego etapu edukacyjnego, wszystkie pozostałe części podstawy są po prostu „posklejane” z fragmentów opracowanych przez zespoły specjalistów poszczególnych dyscyplin naukowych. Szkoła traktowana jest jako luźna federacja udzielnych księstw przedmiotowych, a nie jedna republika edukacyjna, w której wszyscy obywatele współdziałają w dążeniu do wspólnych celów.
Czasem prowadzi to do efektów niemal humorystycznych. Oto fragment „Zalecanych warunków i sposobów realizacji” jednego z przedmiotów w klasach 4-6:
„Nauczyciel w realizacji przedmiotu powinien dążyć do rozwijania myślenia twórczego uczniów oraz poprzez odpowiednio dobrane metody przygotowywać ich do uczestnictwa w kulturze i do stosowania nabytych umiejętności w życiu codziennym."
Pytanie za pięć punktów, jakiego przedmiotu dotyczy? Języka polskiego? Muzyki? Plastyki? Pasuje do każdego? Ha! Ale zapisano tylko przy jednym.
Uwag do treści i formy podstawy programowej mam więcej, ale wykraczają one poza ramy wpisu na blogu. Szerzej napiszę na ten temat w ósmym numerze kwartalnika „Wokół szkoły”. Tutaj jeszcze tylko kilka uwag dotyczących zjawisk towarzyszących „realizacji” podstawy programowej, za którą to realizację osobiście odpowiada każdy dyrektor szkoły. Odpowiada, ale w praktyce nie jest przecież w stanie śledzić na bieżąco tego, co dzieje się w klasach. Może natomiast monitorować. Terabajty danych zapisano wskazówkami w tym względzie. W ramach monitorowania może, na przykład, „kontrolować plany nauczania/rozkłady materiału/plany wynikowe”, tworzone przez nauczycieli lub (najczęściej) pobierane przez nich z materiałów towarzyszących podręcznikom. Może „kontrolować przebieg procesu dydaktycznego”, cokolwiek sobie pod tym pojęciem wymyśli. Może też „kontrolować proces sprawdzania osiągnięć uczniów” (cytowane sformułowania zaczerpnąłem z opracowania „Monitorowanie realizacji podstawy programowej w przedszkolu i szkole podstawowej (I etap)”, opublikowanego przez Ośrodek Rozwoju Edukacji). Możliwe, że niektórzy dyrektorzy są w stanie to wszystko wykonać i jeszcze zachować poczucie sensu swojej pracy. Szczerze ich podziwiam. Ale zdarzają się też tacy, którzy obierają drogę na skróty. Na przykład, wymagają od nauczycieli podpisania pod koniec roku szkolnego oświadczenia, że „podstawa programowa została zrealizowana”. Nic to, że jak zauważyła moja koleżanka-blogerka Zosia Grudzińska, takie stwierdzenie na koniec klasy, która nie kończy etapu edukacyjnego, jest poświadczeniem nieprawdy (prawdą byłoby stwierdzenie „podstawa programowa w trakcie realizacji”). Ważne, że w przypadku jakiejś afery (nie sięgam myślą jakiej, ale odpowiednio sformułowana skarga do kuratorium może w tej kwestii zdziałać cuda) nietrudno będzie wskazać, kto zawinił. W ten sposób pęcznieje balon hipokryzji, stanowiącej sól naszej oświatowej ziemi.
Chciałoby się jeszcze napisać trochę więcej o planach wynikowych, do których tworzenia doktorat w dziedzinie nauk humanistycznych, to może być za mało, a buchalteria wymagań i ocen stawianych uczniom jest w stanie wypełnić nauczycielowi tygodniowy czas pracy nie tylko do poziomu czterdziestu godzin, ale nawet pięćdziesięciu. Na szczęście w internecie jest mnóstwo gotowych rozwiązań, a jedyny widzę w tym, że ktoś może próbować wprowadzać je w życie z zacięciem księgowego. Ale zostawmy to, pora na puentę.
Dzięki Ekspertom Dobrej Zmiany, być może dyskretnie suflowanym przez MEN, już wkrótce otrzymamy nową podstawę programową. Będzie ona, tak jak dotąd, skrupulatnie podzielona na przedmioty nauczania. Być może rozegra się przy okazji potyczka o przydział godzin w ramowym planie nauczania, bo im tych godzin więcej, tym ważniejszy (wydaje się) przedmiot. Chciałoby się jednak, by jakiś niewielki, interdyscyplinarny zespół ludzi, niepozbawionych umiejętności władania piórem, zebrał i zredagował ogólne zadania szkoły, a pozostałym częściom podstawy nadał w miarę spójny kształt. A wszystko to na co najwyżej dziesięciu stronach, wyłączając tylko wymagania egzaminacyjne, które powinny znaleźć się w osobnych dokumentach.
Nauczyciele, wyposażeni w tak zwięzłą podstawę programową mogliby, zamiast pisać lub studiować stworzone przez mędrców plany wynikowe, poświęcić zaoszczędzony czas na wspólne planowanie, co ciekawego/kształcącego/pouczającego/fajnego mogą zrobić wraz z uczniami, by jak najlepiej wykorzystać w codziennej pracy bezmiar możliwości, jakie przynosi normalne życie.
Dodaj komentarz
Skomentował Barbara
Gdyby tak zmiana - myślę tu o podstawie - nastąpiła, byłaby to najlepsza zmiana z możliwych. Obawiam się jednak, że do tego rzeczywiście potrzeba interdyscyplinarnego podejścia a gdzie je , znaleźć ? Nie wiem też, czy mamy informacje z tej samej giełdy -na mojej mówiono też o konieczności odejścia od pomysłów programów autorskich - Ach ci eksperci !
Skomentował Adam
O 4-4-4 właściwie szkoda gadać. Ostatnio pojawił się zresztą pomysł nowy: 3-5-4. Zatem obserwuję kierunek i czekam, aż znajdziemy się w punkcie 1-7-4 i wtedy się upewnie, że oświatą kierują ekstremiści zdolni do decyzji odważnych, acz szalonych. Dopóki chodziło o likwidację gimnazjów, której jestem przeciwny, coś rozumiałem z argumentacji jej zwolenników: szkoda rozbijać zżyte zespoły już po 6 klasie, a LO jest za krótkie. Przy obecnych pomysłach zżyte zespoły poszły w niepamięć, ważne tylko, żeby LO trwało 4 lata (przy okazji skraca się powszechne kształcenie ogólne do 8 lat, czyli społeczeństwo jako całość będzie o rok głupsze). To ja przepraszam – po co robić gigantyczne zamieszanie po stronie obecnych podstawówek i gimnazjów? Trzeba po prostu o rok wydłużyć liceum i kropka. Zawodówki i technika zostawić na swich miejscach. Tak będzie najtaniej, z najmniejszym ryzykiem i z największą społeczną korzyścią.
Co do podstawy programowej, to zapewniam autorów tego, nad czym się obecnie w ministerstwie pracuje, że zrobią dokument „zły“. Mówię to jako współautor podstawy obecnie obowiązującej, a także współautor podstawy opracowanej przez zespół prof. Konarzewskiego dla ISP. Uważam, że oba dokumenty są merytorycznie i dydaktycznie solidnymi opracowaniami, jeśli tylko ich odbiorca zechce zapoznać się z ich założeniami i zgodzi się te założenia przyjąć. Zgadzam się natomiast z Pytlakiem, gdy mówi, że obecnej podstawie brak jakiegoś elementu integrującego poszczególne części przedmiotowe, wobec czego części te funkcjonują jak udzielne księstwa. Nie zgadzam się natomiast na zbyt ogólny wymiar podstawy, która ma przecież regulować nauczanie jako dokument państwowy. Można sobie wprawdzie wyobrazić kodeks drogowy składający się z niewielkiej liczby przepisów typu: „Ruch na drodze powinien się odbywać w sposób bezpieczny dla wszystkich jego uczestników“, ja jednak wolę podzielić to na zapisy konkretne: „W terenie zabudowanym obowiązuje prędkość...“. Może to mniej przyjazne i mniej eleganckie, ale chyba jednak skuteczniejsze.
Skomentował Jarosław Pytlak
Porównanie z kodeksem drogowym jest efektowne, ale trzymając się tej paraleli napiszę, że obecna podstawa w niektórych miejscach stara się określić limit prędkości dla każdej ulicy z osobna, a to już przesada. Adam zresztą prezentuje w swoim wpisie powszechne przekonanie, że państwo musi dzierżyć ster edukacji i wyznaczać jej zakres. Kiedy ja próbuję gdziekolwiek publicznie przeciw takiemu poglądowi oponować, słyszę, że nauczyciele nie potrafiliby (w skali państwa) skorzystać z wolności. Problem w tym, że jeszcze nikt nie próbował...
Ja podstawę programową w formie zbliżonej do obecnej ograniczyłbym do kształcenia zintegrowanego, polskiego, matematyki i języka obcego, a pozostałe sfery edukacji potraktowałbym ogólnikowo, a zarazem całościowo. Nieszczęśliwym z tego powodu specjalistom od, np. biologii, chemii, geografii etc. dałbym na pociechę sylabusy z wymaganiami egzaminacyjnymi.
Skomentował Adam
Sylabusy (informatory z wymaganiami egzaminacyjnymi) już były. Kardynalną wadą takiego rozwiązania jest to, że przy ogólnej podstawie i szczegółowych sylabusach (tak na pewno było w języku polskim), to sylabusy przejmują funkcję regulacyjną, a podstawa zaczyna role kwiatka do kożucha. Trzymając się drogowej metafory, można to skwitować tak: Co z tego, że w kodeksie minister liberalnie I elegancko zapisze, że po mieście należy jeździć ostrożnie, skoro zaraz potem główny komendant w sylabusie określi prędkość dla każdej uliczki?
Skomentował Jarosław Pytlak
Jest podstawowa różnica pomiędzy podstawą, a sylabusem. W podstawie jest (może być) wszystko, co sobie autorzy wymarzą, bo papier i krzem są cierpliwe.. W sylabusie może być tylko to, co faktycznie może zostać sprawdzone na egzaminie. Więc zamiast krzewić fikcję, lepiej z większości przedmiotów ograniczyć się do sylabusów. Naprawdę nie widzę sensu sążnistych wykazów szczegółowych treści, na przykład o pojęciu emigracji, konkretnie w kontekście powstania listopadowego, w klasach 4-6, zamiast w kontekście problemu migrantów, który młodym ludziom powinien być bliższy (od bliższego do dalszego, czyż nie tak?!).
Dlatego tworzyłbym podstawę programową szkoły, określając (wcale nie tak bardzo ogólnikowo) różne zadania tej instytucji, a wydzielając tylko kształcenie zintegrowane, polski, matematykę i język obcy.
Skomentował Adam
To, jaka jest różnica między podstawą a sylabusem, zależy tylko od tego, jak sobie podstawę napiszemy. Obecna jest zawartością i funkcją do sylabusa zbliżona - w założeniach ma częściowo łączyć funkcje tych dwóch dokumentów. Czy taka hybryda jest stworzeniem udanym? Na pewno brakuje mu integracji międzyprzedmiotowej – co słusznie Jarek zauważył. Nie wiem, czy treści (wymagań) jest za dużo, zauważam jednak, że bardzo różny jest poziom ich uszczegółowienia – jedne mają więc charakter fundamentalny (np.: Uczeń odbiera komunikaty pisane, mówione...), inne - zupełnie detaliczny (np.: Uczeń czerpie dodatkowe informacje z przypisu).
Natomiast tworzenie sylabusa obok podstawy do danego przedmiotu jest zabiegiem bardzo ryzykownym, gdyż sylabus, jako dokument egzaminacyjny, ma naturalne skłonności do natychmiastowego przejmowania od podstawy wszelkich prerogatyw szkolnej istotności i marginalizowania wszelkich treści, które się w nim nie znajdą. Tak działają egzaminy zewnętrzne. Dlatego trzeba nimi obejmować jak najszerszy zakres osiągnięć szkolnych. I taki jest zamysł obecnej podstawy.
Praktyka egzaminacyjna to zupełnie inna bajka
Skomentował Jarosław Pytlak
Ja proponuję, żeby poza czterema wskazanymi przeze mnie przedmiotami nie robić podstawy programowej, tylko właśnie sylabusy.
Czy to państwo naprawdę musi przejmować się "czerpaniem informacji z przypisu"? Właśnie o to mi chodzi, że stopień uszczegółowienia podstawy jest tak duży, że aż absurdalny, szczególnie wobec i tak przygniatającego wszystkich, wciąż rosnącego brzemienia rozmaitych informacji.
Po co robić podstawę programową jako jeszcze szerszy sylabus. Bo dzięki temu dzieci będą uczyć się nie tylko tego, co potrzebne do egzaminu? Nie będą, póki odpowiedzialność za poziom edukacji będzie wyłącznie spoczywać na poszczególnych nauczycielach, a nie na zespołach pedagogicznych.
Skomentował Adam
Pomysł mi się podoba i gdyby się go udało przekuć w czyn, odkłamalibyśmy kilka newralgicznych miejsc szkolnej rzeczywistości. A nauczycieli rzeczywiście warto obdarzać zaufaniem i organizować im warunki do współpracy (tak właśnie jest w szkole Pytlaka). Że się mylą? I cóż z tego - wszyscy się mylimy. Pod presją nieufności będą się mylić tak samo, do tego w zrozumiałym odruchu samoobrony zaczną udawać nieomylnych, a to już prosta droga do zakłamania, które, jak wiadomo, wychowaniu wyjątkowo nie służy.
Skomentował Wiesław Mariański
Dołączam się do rozmowy. Swoje rozważania przedstawię w dwóch częściach: 1. Diagnoza, czyli biadolenie. 2. Propozycje i postulaty.
1. Diagnoza, czyli biadolenie.
Modyfikowanie etapów edukacji i ulepszanie podstawy programowej prowadzą do zmian pozornych. Pacjent ma nowotwór, a my chcemy poprawić stan jego zdrowia przeprowadzając do innego mieszkania i przenosząc do innej pracy. Mój pierwszy postulat: najpierw wyślijcie go do dobrej kliniki !
Jeśli chcemy dobrej zmiany w oświacie, to najpierw musimy odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytania:
- kto to jest uczeń ?
- czego chcemy uczyć i po co ?
(czyli: jaki jest człowiek na wejściu, a jakiego oczekujemy na wyjściu ?)
- w jaki sposób chcemy edukować ?
- jaka jest nasza wiedza o procesie edukacji ?
Młodzi ludzie wychodzą ze szkół coraz głupsi (jeśli tak nie jest, to po co mamy robić dobre zmiany ? ). Mówią o tym nauczyciele akademiccy, badacze i pracodawcy. Piszę o tym na swoim blogu: https://osswiata.pl/marianski/2016/05/08/maturzysci-chowu-klatkowego/
Przyczynami choroby są: fałszywa filozofia edukacji + niewłaściwa polityka kadrowa + nieodpowiednie metody edukacji. Dlatego przedstawiam swój sprzeciw - protest rodzica, dziadka i obywatela: protestuję przeciwko waszym próbom zmian, które są pozorne. Nie chcę waszej szkoły i waszej edukacji, które są szkodliwe dla moich dzieci i wnuków. Nie chcę waszej dyktatury wiedzy, ciągłego pośpiechu, poganiania i nadrabiania. Nie chcę żeby moje dziecko było ciągle sprawdzane i oceniane. Nie podoba mi się, że najważniejszą sprawą dla szkoły są wyniki i oceny. Jeśli tego wszystkiego nie zmienicie, to nic nie pomoże grzebanie przy podstawie programowej i podziale etapów edukacji.
Co jest ważniejsze: treści nauczania, czyli podstawa programowa, czy sposoby uczenia owych treści ? Każdy oświecony człowiek wie, że najważniejszy jest sposób uczenia, edukowania = traktowania człowieka. Nie ważne czego uczysz się, lecz jak to robisz. Większość treści nauczania zapominamy, sposoby edukowania = to jak byliśmy traktowani, mamy wdrukowana trwale na całe życie. Kiedy te oczywiste prawdy dotrą do Waszych głów, szanowni organizatorzy i reformatorzy oświatowi ? Kiedy wreszcie zauważycie, że szkoła ustawiona pod realizację podstaw programowych, wykonywanie zarządzeń, transmisję wiedzy, egzekwowanie wymagań, ciągłe ocenianie kończące się sądem ostatecznym = maturą, jest szkodliwe dla jednostki ludzkiej, społeczeństwa i państwa. Nasza szkoła i edukacja jest antydemokratyczna, destrukcyjna, amoralna, opresyjna, zamykająca.
Trzeba zmieniać oświatę i szkoły, ale nie w tych miejscach i nie w taki sposób jak dotychczas i jak teraz chce to robić MEN.
Skomentował Wiesław Mariański
2. Propozycje, postulaty, pomysły.
[1] Wysłać pacjenta do dobrych lekarzy = zaprosić uczonych, badaczy, ekspertów i doświadczonych praktyków do konsultacji, debat i współpracy przy opracowywaniu planów reformatorskich. Podam tylko dwa nazwiska: profesor Stanisław Dylak, dr Marzena Żylińska.
[2] Nie wyważać otwartych drzwi = korzystać z gotowych i dobrze działających rozwiązań, praktyk, nauczycieli i całych szkół. Podam tylko dwa nazwiska dyrektorów szkół: Jarosław Pytlak, Bożena Będzińska-Wosik. Takich ludzi i szkół są setki. Wystarczy je tylko wesprzeć, wydobyć na powierzchnię i budować nowe rozwiązania w oparciu o ich doświadczenie. Po prostu niech ministrowie, urzędnicy, organizatorzy oświaty uczą się od najlepszych szkół i nauczycieli. Tym szkołom i tym nauczycielom należy oddać głos !
[3]. Chcesz coś zmieniać ? - musisz próbować=eksperymentować. Chcesz eksperymentować ? - nie możesz bać się trudności błędów ! Wybitni dyrektorzy z wybitnymi zespołami nauczycielskimi powinni mieć prawo do eksperymentowania. Co więcej, MEN powinien poszukiwać takich szkół, inspirować je i wspierać. To jest konieczne, jeśli chcemy mądrej edukacji. Konieczne jest poszukiwanie, próbowanie, eksperymentowanie.
[4]. Z tego powodu, należy odejść od jednej i tylko jednej, jednakowej dla wszystkich podstawy programowej. Należy tworzyć i modyfikować różnorodne podstawy programowe, lub jedną, ale wielowymiarową i otwartą. Nauczyciel i uczeń powinni być współtwórcami procesu edukacji. Odgórna, szczegółowa i anonimowa podstawa programowa zabija aktywność umysłową, duchową i etyczną nauczycieli i uczniów.
[5]. Chcesz wygrać zawody sportowe ? - czytaj książki. Chcesz tworzyć wynalazki ? - uprawiaj sporty. Największym idiotyzmem szkoły jest mechanizm uczenie-ocenianie, które prowadzi do absolutnej koncentracji wszystkich aktorów na wynikach. Każdy sportowiec wie, że jeśli marzysz o medalu, to nie powinieneś skupiać się na wyniku. Dlaczego nie wiecie tego wy - wszyscy organizatorzy edukacji ? Na uczelniach edukacja podzielona jest na etapy: najpierw kilka miesięcy zajęć, później sesja egzaminacyjna. Tak samo należy zrobić w gimnazjach i szkołach ponadgimnazjalnych (czy w podstawówkach - nie wiem). Długi etap poznawczo-badawczo-rozwojowy + krótki etap przygotowawczy do jakichś sprawdziano-egzaminów.
[6]. Jaki dyrygent, taka orkiestra. Jaki trener, taka drużyna. Jaki dyrektor, taka szkoła.
Obecny system i praktyka wyłaniania dyrektorów szkół woła o pomstę do nieba. Dlatego w trybie pilnym należy zwołać konsylium specjalistów - patrz [1] i [2] - dla sformułowania nowego systemu wyłaniania i powoływania kadry dowódczej w oświacie. Ja mam tylko jeden postulat w tej kwestii: upublicznić proces wybierania dyrektora szkoły i upublicznić jego działanie. Konkret: wprowadzić możliwość publicznych wysłuchań kandydatów oraz już pracujących dyrektorów. Forma wysłuchań - do uzgodnienia.
[7] Edukacja prawie tak ważna jak rolnictwo, piłka nożna lub zdrowie. Oddać polskiej oświacie chociaż 15 minut tygodniowo w telewizji publicznej.