Blog
Testomania - "czarna śmierć" edukacji XXI wieku
(liczba komentarzy 13)
Kiedy piszę te słowa, jeszcze nie wiadomo, czy egzamin gimnazjalny w roku 2019 odbędzie się w zaplanowanym terminie. I czy w ogóle kiedykolwiek się odbędzie, jeśli akcja strajkowa nauczycieli uniemożliwi jego przeprowadzenie od 10 kwietnia. Przedstawiciele rządu nieustannie apelują, aby strajkujący nauczyciele zawiesili protest na czas egzaminu, by umożliwić młodym ludziom godne i spokojne przeżycie tego wydarzenia. Cóż, brzmi to cokolwiek nieszczerze w ustach ludzi, którzy odpowiedzialni są za trwającą od niemal dwóch lat psychozę związaną z kumulacją dwóch roczników (a nawet dwóch i pół) w rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych/ponadpodstawowych. Trudno w takiej sytuacji o spokój, nawet gdyby wszystko przebiegało w atmosferze nauczycielsko-rządowej sielanki, pod sztandarem z wyhaftowanym napisem „Kochajmy się!”. Nawet wtedy bowiem jakaś część młodych ludzi byłaby z założenia skazana na przegraną, aby wygrać mogli inni.
W medialnym zgiełku sporadycznie pojawiają się wypowiedzi, że egzaminy zewnętrzne co do zasady są fatalnym pomysłem i w gruncie rzeczy nie będzie czego żałować, jeśli się nie odbędą. Oczywiście trudno oczekiwać zrozumienia tej kwestii od zestresowanych uczniów i ich rodziców, bowiem przez blisko dwudzieścia lat kolejne władze zrobiły wszystko, by nadać egzaminom jak najwyższą rangę, swoistego edukacyjnego „być albo nie być”. Rozterkę czuje wielu nauczycieli, zmuszonych do dokonania wyboru pomiędzy walką o godność swojego zawodu, a poczuciem obowiązku wobec wychowanków. Nawiasem mówiąc, rządzący twierdzą, że strajkujący wzięli uczniów za zakładników. Moim zdaniem równie uprawnione jest przeciwne twierdzenie, że to za plecami uczniów kryją się przed nauczycielami i rodzicami szkodnicy, którzy doprowadzili do obecnej sytuacji.
Osobiście od wielu lat głosiłem swoją niezgodę na wszystko, co wiązało się z rozbudowywanym wciąż systemem zewnętrznego egzaminowania. Ten swój pogląd miałem okazję zaprezentować, między innymi, podczas III Kongesu Polskiej Edukacji, podczas którego dyskutowałem publicznie z szefem CKE, panem Smolikiem. Zwolennikom twierdzenia, że kolejne władze są jednakowo diabła warte, bo zachowują się w podobny sposób,, muszę zwrócić w tym miejscu uwagę, że moją krytyczną opinię na temat obowiązującego systemu mogłem głosić wobec dużego audytorium na zaproszenie pani minister Kluzik-Rostkowskiej. Rzecz w obecnym rozdaniu władzy po prostu nie do pomyślenia. No i doczekałem się wtedy, że jeszcze przed wyborami obie główne siły polityczne zapowiedziały (i chwała Bogu!) likwidację sprawdzianu szóstoklasisty. Co uczyniła ostatecznie zwycięska w wyborach ekipa PiS, czym przeszłaby do chwalebnej historii, gdyby nie cała reszta jej działań, określanych dzisiaj zasłużenie mianem deformy.
Wprzęgając miliony uczniów i setki tysięcy nauczycieli w egzaminacyjny kierat, uzyskano terabajty smakowitych danych statystycznych, tak drogich sercu każdego urzędnika i niejednego naukowca, natomiast skutecznie zabito kreatywność nauczycieli. Opisując to zjawisko w artykule opublikowanym w 2014 roku, nadałem mu tytuł „Testomania – czarna śmierć edukacji XXI wieku”. Przypomnę dzisiaj niektóre myśli z owej publikacji, starając się przekonac Czytelnika, że bez egzaminów też istnieje w edukacji życie. Jestem głęboko przekonany, że lepsze.
* * *
Wprowadzenie z początkiem wieku egzaminów zewnętrznych do polskiego systemu edukacji wydawało się wielkim krokiem ku nowoczesności. Pojawił się oto powszechny i, jak się zdawało, obiektywny sposób pomiaru osiągnięć szkolnych, zarówno kolejnych roczników, jak też każdego ucznia z osobna. Wśród zalet nowego rozwiązania wskazywano możliwość porównywania efektów nauczania w różnych szkołach oraz pełną kontrolę realizacji „Podstawy programowej kształcenia ogólnego”, wynikającą z powiązania treści tego dokumentu ze standardami egzaminacyjnymi. W atmosferze ogólnego entuzjazmu, który w owym czasie był także moim udziałem, nie zwrócono uwagi, że w Anglii, skąd skopiowano przyjęte rozwiązania, budziły one już wówczas liczne wątpliwości. Dzisiaj, z perspektywy kilkunastu lat obserwacji i pełnionej przez cały ten czas funkcji dyrektora szkoły podstawowej i gimnazjum, w pełni potwierdzam ich zasadność. Uważam, że negatywne skutki systemu państwowych egzaminów zdecydowanie dominują nad pozytywnymi. Moim zdaniem system ten powinien zostać zlikwidowany, jako nieefektywny, niesprawiedliwy i przynoszący poważne szkody kształceniu młodego pokolenia.
W obowiązującym obecnie modelu państwo śledzi wyniki nauczania każdego ucznia, dokonując pomiaru za pomocą narzędzia zwanego testem. Do niedawna testowało się szóstoklasistę pod koniec szkoły podstawowej, następnie ucznia kończącego naukę w gimnazjum, teraz ósmoklasistę, a ponadto cały czas, w znaczącej części populacji, maturzystę i studenta. Forma pisemnego testu niemal całkowicie wyparła inne metody egzaminowania. Certyfikowany kolejnymi egzaminami absolwent systemu edukacji podejmuje w końcu pracę, by przekonać się, że... w niczym nie przypomina ona rozwiązywania zadań testowych.
Za pomocą testu można ocenić poziom niektórych tylko kompetencji. Z żadnego egzaminu nie dowiadujemy się niczego na temat poziomu kreatywności ucznia, ani jego kompetencji społecznych, bowiem test jako narzędzie takiej informacji po prostu nie jest w stanie wygenerować. Tymczasem kreatywność i kompetencje społeczne są co najmniej równie ważnym kluczem do sukcesu – w każdym niemal zawodzie – jak wiedza.
Nawet te kompetencje, które można zbadać, są mierzone w sposób niedoskonały. Wynika to z samej natury pytań testowych. Część z nich ma charakter zamknięty, to znaczy wymaga wskazania jednej z (zazwyczaj) czterech zaproponowanych odpowiedzi. W teście złożonym z takich pytań, statystycznie rzecz biorąc, można uzyskać 25% punktów nie posiadając żadnego pojęcia o jego materii. Oczywiście istnieją metody uwzględniania czynnika losowości przy ocenianiu, ale zawsze w przypadku konkretnego ucznia pozostanie margines niepewności, na ile wynik odzwierciedla jego autentyczną wiedzę i umiejętności, a na ile tylko szczęście albo pecha.
Zaletą pytań zamkniętych jest łatwość sprawdzania i porównywalność uzyskanych rezultatów, jednak nie wszystkie umiejętności, nawet te związane z nabywaniem wiedzy, mogą być weryfikowane za ich pomocą. Z tego powodu większość testów egzaminacyjnych zawiera również pytania otwarte, to znaczy takie, w których egzaminowany musi sam zapisać pewną treść lub rozwiązanie. W tym przypadku sprawdzanie testu nie może ograniczyć się do automatycznej weryfikacji, czy zostały zaznaczone właściwe odpowiedzi. Pojawia się egzaminator - człowiek wyszkolony w dziedzinie oceniania. Aby zapewnić możliwie jednolity sposób sprawdzania prac przez wielu egzaminatorów, wyposaża się ich w tzw. klucz, to znaczy precyzyjną instrukcję punktowania odpowiedzi. I właśnie ta precyzja klucza, z której wynika brak elastyczności w ocenianiu, stanowi jeden z najbardziej krytykowanych elementów systemu.
Obowiązek ścisłego trzymania się litery klucza niejednokrotnie powoduje, że odpowiedź na zdrowy rozum lepsza od innej uzyskuje niższą ocenę. Ale to stosunkowo mały problem, bo nie ma idealnej metody oceniania. Prawdziwym nieszczęściem jest szerzące się, zwłaszcza wśród maturzystów, zjawisko uczenia się „pod klucz”, to znaczy zapamiętywania gotowych schematów odpowiedzi na różne pytania. Wspomniałem wcześniej, że testy nie dają możliwości zmierzenia kreatywności ucznia. Jest nawet gorzej – przez zastosowanie w ocenianiu schematów zapisanych w kluczach, mogą być dla kreatywności zabójcze.
* * *
Niemała grupa obywateli, w tym, podejrzewam, większość rodziców, a nawet część nauczycieli wierzy, że wyniki egzaminów testowych odzwierciedlają rzeczywisty poziom opanowania treści zapisanych w „Podstawie programowej”. Na pewno wierzą w to ci dziennikarze, którzy komentują wyniki podawane przez Centralną Komisję Egzaminacyjną w taki, mniej więcej, sposób: „Tegoroczni gimnazjaliści napisali test słabiej niż ich koledzy rok wcześniej” (w zależności od rocznika zamiast „słabiej” może być „lepiej”). Tymczasem nie ma to nic wspólnego z prawdą. Trudność testów egzaminacyjnych podlega skalowaniu w stosunku do poziomu prezentowanego przez młodzież z danego rocznika. Oznacza to, że projektowane pytania są w sposób anonimowy testowane w celu wybrania takich, które zapewnią z góry założoną trudność testu. Kto nie wierzy w możliwość przyjęcia takiego założenia i uzyskania wysokiego procentu trafności powinien uświadomić sobie, że egzaminy piszą setki tysięcy uczniów, a w tak wielkiej populacji obliczenia statystyczne sprawdzają się dość niezawodnie. Zatem jeszcze przed egzaminem wiadomo, z dużą dozą prawdopodobieństwa, jaki będzie jego wynik.
Ponieważ bezwzględne wyniki testów w kolejnych latach nie są porównywalne, nasuwa się konkluzja, że najważniejszą funkcją egzaminów państwowych jest zróżnicowanie uczniów w obrębie roczników, bez względu na rzeczywisty poziom ich wiedzy i umiejętności (o kreatywności i kompetencjach społecznych nie mówiąc). Potwierdził to wprost Wiceminister Edukacji Narodowej Maciej Jakubowski w wywiadzie zamieszczonym 6 maja 2013 roku na portalu www.gazetaprawna.pl, stwierdzając:
Łatwość egzaminu jest dostosowywana tak, aby mierzył on jak najlepiej umiejętności całej populacji uczniów. Zbyt trudny egzamin będzie mało przydatny do oceny słabszych uczniów, a zbyt łatwy nie pozwoli rozróżnić umiejętności najlepszych. Dlatego CKE próbuje tworzyć egzaminy, które nie są ani za trudne, ani za łatwe. Dla ucznia ważna jest nie tyle trudność egzaminu, ile porównanie z innymi uczniami na tym samym teście. Wyników egzaminów z kolejnych lat nie da się porównać rok do roku, a nawet między przedmiotami.
W przeciwieństwie do Pana Wiceministra nie uważam, że dla ucznia ważne jest tylko porównanie z innymi. Takie podejście osób odpowiedzialnych za oświatę prowadzi wprost do wykluczenia najsłabszych, którzy mimo włożonego wysiłku osiągają gorsze rezultaty niż bardziej uzdolnieni rówieśnicy. Może być akceptowalne przy rekrutacji na studia, gdzie trzeba wybrać najlepszych z większego grona kandydatów, ale na pewno nie w szkole podstawowej, którą powinni ukończyć wszyscy młodzi ludzie, najlepiej w poczuciu sukcesu. Podejście zaprezentowane przez przedstawiciela najwyższej władzy oświatowej deprecjonuje inne niż sukces egzaminacyjny źródła motywacji do nauki. Jest przez to niesprawiedliwe wobec uczniów i nauczycieli. Jest też szkodliwe dla systemu edukacji, bowiem oznacza w istocie przymusowe wprzęgniecie wszystkich jego uczestników w mechanizm „wyścigu szczurów”, organizowanego przez państwo w całym majestacie prawa!
* * *
Jak Polska długa i szeroka zespoły pedagogiczne od lat „planują”, „wdrażają” i „intensyfikują” działania, mające na celu poprawę wyników nauczania, których jedynym realnie funkcjonującym w społeczeństwie wskaźnikiem jest rezultat osiągnięty przez uczniów na egzaminie. Mimo że „Podstawa programowa” nakłada na szkołę szereg zadań, których wykonanie nie przekłada się na wynik egzaminacyjny, opinia publiczna oraz organy prowadzące rozliczają nauczycieli niemal wyłącznie z miejsca szkoły w rankingu.
W panującym systemie nie ma realnej możliwości, by rada pedagogiczna mogła uznać osiągnięty poziom nauczania za wystarczający i zogniskować swoją aktywność na rozwijaniu, na przykład, kompetencji społecznych uczniów. Dla zilustrowania tej tezy przyjrzyjmy się hipotetycznej sytuacji, w której, dzięki geniuszowi pewnego rocznika dzieci i wytężonej pracy nauczycieli wszystkie szkoły podstawowe w Polsce uzyskałyby średni wynik egzaminu ósmoklasisty powyżej 90%. Wiem, że jest to niemożliwe, bo skalowanie etc., ale przez chwilę zajmijmy się fantastyką edukacyjną. Otóż te placówki, które osiągnęłyby wyniki w przedziale 90-92% punktów byłyby automatycznie uznane za najgorsze i umieszczone w ogonie wszelkich rankingów! Ich zespoły pedagogiczne zostałyby niechybnie zobowiązane do „opracowania i wdrożenia” stosownych działań naprawczych, pomimo uzyskania wyników przekraczających 90%! Panujący system wymaga bowiem, by sukces jednych był zrównoważony porażką innych. Jest to świadomy wybór jego twórców, zgodny z królującym dzisiaj w polskiej oświacie poglądem, że najlepszym czynnikiem rozwoju jest rywalizacja. Pragnę jednak w tym miejscu zwrócić uwagę, że nie jest to ani jedyne możliwe, ani jedyne słuszne podejście do edukacji, a najbardziej oczywista alternatywa nazywa się współpraca.
Uważam, że należy dążyć do zapewnienia sukcesu każdemu uczniowi i każdemu nauczycielowi. Nie mogę pogodzić się z tym, że system wprowadzony przez państwo wymaga, by część uczniów (i ich nauczycieli) musiała ponieść porażkę, aby inni mogli okazać się lepsi. A już na pewno nie na tym etapie edukacji, który obowiązkowo dotyczy wszystkich dzieci. Jeśli egzaminy zewnętrzne nie pozwalają na rzetelny pomiar stopnia spełnienia przez ucznia wymagań określonych w „Podstawie programowej”, to należy z nich zrezygnować.
Podsumowując dotychczasowy wywód: mamy test, jedno z narzędzi pomiaru dydaktycznego, na tle innych całkiem wygodne i łatwe w użyciu, mające jednak sporo ograniczeń. To narzędzie stało się centralnym elementem zorganizowanego w majestacie prawa państwowego „wyścigu szczurów”, rozgrywanego w kategorii indywidualnej (uczniowie) oraz zespołowej (szkoły). Uczestnicy wyścigu utrzymywani są w błędnym przekonaniu, że rezultat zależy wyłącznie od nich samych; podobnie sądzą obserwatorzy – rodzice, organy prowadzące, dziennikarze.
I wszyscy wymienieni, w mniejszym lub większym stopniu, ulegają zjawisku społecznemu o cechach epidemii, które można określić mianem testomanii.
* * *
Testomania w największym stopniu dotyka szkół. Przejawia się, na przykład, mnożeniem próbnych testów (rekordziści potrafią fundować ósmoklasistom nawet dwa-trzy w każdym miesiącu), organizowaniu specjalnych zajęć przygotowawczych i przypominaniu uczniom i nauczycielom na każdym kroku, że dobry wynik to cel najwyższy i punkt honoru dla wszystkich.
Niemal każda szkoła stara się przyjąć jak najlepszych kandydatów, bo oni rokują sukces na końcowym egzaminie, podwyższenie szkolnej średniej. Przeglądając strony internetowe różnych placówek widzi się niemal wyłącznie ofertę dla zdolnych i ambitnych; nieliczne oferują słabszym „sukces na miarę możliwości”. Naprawdę trudno znaleźć zwyczajną szkołę, która wychodziłaby poza schemat marketingowy obejmujący dobre przygotowanie do egzaminów i sukcesy w konkursach, okraszone zapewnieniem o bezpieczeństwie i niezwykle wartościowym programie wychowawczym.
Na szczególną uwagę zasługują działania niektórych niepublicznych podstawówek, które dysponując nadmiarem kandydatów wybierają dzieci o „najwyższej dojrzałości szkolnej” (to taki eufemizm w miejsce słowa „najzdolniejsze”). Osobiście egzaminowanie sześciolatków uważam za nieetyczne, ale staram się zrozumieć pobudki autorów takiej oto wskazówki dla rodziców:
(…) aby dziecko było dobrze przygotowane do 1 klasy, należy z nim „popracować” w domu. Edukacja przedszkolna może się okazać niewystarczająca z punktu widzenia „egzaminu rekrutacyjnego” (nie lubimy tego określenia i w ogóle rekrutacji, ale taka jest rzeczywistość).
Jest oczywiste, że przyjmując dzieci, z którymi najskuteczniej „popracowano” w domu, szkoła zyskuje gwarancję lepszego wyniku sprawdzianu. Cel uświęca środki.
Testomania rozwija się w najlepsze dzięki wsparciu czynników społecznych. To nie dyrektor szkoły ustala sobie warunki umowy, w której miejsce w rankingu jest podstawowym kryterium oceny jego pracy. Czyni to organ prowadzący. Chcesz otrzymać premię? Twoja szkoła musi być najlepsza w mieście! Pamiętam rozmowę z koleżanką kierującą szkołą zlokalizowaną w najtrudniejszym środowisku społecznym jednej z dzielnic Warszawy. Żaliła się, że choćby nie wiem co zrobili nauczyciele, nie są w stanie uzyskać wyniku lepszego od innych. Niby burmistrz rozumie tę sytuację, ale… o nagrodach za swoją pracę zdążyła już zapomnieć. Trafiają one zawsze do liderów rankingu.
Ostatnim, ale wcale nie najmniej ważnym nosicielem wirusa testomanii są rodzice. Jakże często wydaje im się, że szkoła z czołówki rankingu będzie najlepsza dla ich pociechy. Patrzą z podziwem na cyferki, a nie z mądrym krytycyzmem na swoje dziecko. Fundują kursy przygotowawcze, korepetycje, naukę szybkiego czytania i co tam jeszcze wymyślono, aby zwiększyć szansę na miejsce w tej upragnionej szkole, w której znowu będą wymagania, korepetycje i tak dalej. Choć, w gruncie rzeczy, cóż się im dziwić. Skoro państwo organizuje cały ten system, skoro dobry wynik egzaminu daje większe prawo wyboru dalszej drogi kształcenia, skoro tak przyjemnie jest wiedzieć, że własne dziecko lepiej wypadło na sprawdzianie niż dzieci kolegów z pracy, to… zaangażowanie emocjonalne rodziców jest zrozumiałe. I trudno wymagać, by skoncentrowani na swoim dziecku dostrzegali niedoskonałości systemu. To powinni czynić i o tym powinni mówić pedagodzy.
Na naszych oczach dokonała się cudowna przemiana. Narzędzie, które wymyślono, aby wspomagać nauczanie zmieniło się w cel kształcenia. Dzisiaj program nauczania musi doprowadzić każdego ucznia kończącego szkołę do osiągnięcia możliwie najlepszego wyniku na egzaminie. Ktoś mógłby pomyśleć, że taki program ma tylko w sposób uporządkowany pomagać zdobyć wiedzę i umiejętności. Ale nie – celem samym w sobie stał się egzamin.
Lista spraw, które w polskiej edukacji należy poprawić pilnie, bardzo pilnie, albo „na wczoraj” jest ogromna i ciągle rośnie. Pewnie mało kto umieściłby na niej w tym momencie likwidację egzaminu ósmoklasisty. Z tego względu jeszcze długo testomania będzie ograniczać innowacyjność pedagogiczną w szkołach. Trudno. Ale mimo wszystko, w konkluzji powyższego wywodu, nieśmiało przyłączę się do niewielkiego grona zwolenników poglądu, że egzaminy przynoszą w edukacji znacznie więcej szkody niż pożytku.
Dodaj komentarz
Skomentował Adam
Rozumiem stanowisko Pana Dyrektora, które jest przejawem, proszę darować, działalności wirusa odpowiedzialnego za chorobę przeciwstawną do testomanii - TESTOFOBIĘ. Stąd artykuł nafaszerowany został barwną leksyką o jednoznacznej wymowie: testomania, czarna śmierć, wyścig szczurów, egzaminacyjny kierat - itp. Cóż - licentia poetica.
Przestrzegałbym jednak Autora przed stwierdzeniami typu: nie będzie czego żałować, jeśli egzaminy zewnętrzne w bieżącym roku się nie odbędą. Otóż będzie - nie z przyczyn prawnych przede wszystkim. Uczeń musi przystąpić do egzaminu, bo to jeden z warunków promocji. To prawo można oczywiście w przyszłości zmienić, ale póki co obowiązuje i nie da się go unieważnić ze względu na aktualną sytuację.
Łączę pozdrowienia
Ps. Klucz oceny wypracowania maturalnego został zniesiony cztery lata temu, m.in. wskutek krytyki Pana Dyrektora.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
1.Na podstawie doświadczeń choćby z systemem matury IB (oraz przygotowaniami CKE do naszej matury) mogę napisać, że nasze matury są po prostu fatalnie przygotowane, a z wypowiedzi p.Smolika w mediach oraz działań wynika, że on pojęcia nie ma o systemach egzaminacyjnych w świecie - nawet w takich krajach jak USA.
2.Zdecydowanie gorsze od egzaminów końcowych(w końcu jakoś trzeba wybrać tych najlepiej przygotowanych choćby do studiowania!) jest upowszechnienie testów wyboru jako narzędzia szybkiego i łatwego w obsłudze. To jednak wynik przepracowania nauczycieli(uczą wiele(!) klas w niewielkim wymiarze 1-2 godzin tygodniowo!) i presji urzędników na stawianie wielu ocen. Oraz oczywiście kształtu polskich(!) egzaminów zewnętrznych! :-(
Skomentował Dori
Zgadzam sie, testy w polskiej szkole powinny zniknąć. Kilka lat temu pojawiły się również testy dla trzecioklasistow OBUT. Poziom ich był totalnie z kosmosu. Pozwólmy nauczycielom pracować z uczniami na miarę ich możliwości. Zróbmy, aby nauczycielami byli jak najlepsi ludzie.
Skomentował Janina Krakowowa
To akurat kwestia, w której nie mogę się z Autorem zgodzić. Oczywiście, o egzaminach zewnętrznych trzeba dyskutować i poprawiać ich funkcjonowanie, ale moim zdaniem są one potrzebne i potępianie ich w czambuł niczemu nie służy.
Lament, że te egzaminy są tak beznadziejne, a praca w szkole ślepo im podporządkowana uważam za nadużycie. Uporczywe stosowanie terminów "testy", "nauka pod testy" to przejaw złej woli (słowo "test" nabrało pejoratywnego znaczenia). Kto jak kto, ale Pan Dyrektor wie, że to są dość rozbudowane arkusze z częścią pytań w formie testowej. Zastosowanie testowej formy sprawdzania wiedzy nie jest samo w sobie złe. Znamy egzaminy testowe, zazwyczaj wielokrotnego wyboru, z które są majstersztykami, że posłużę się tylko przykładem testu Olimpiady Matematycznej Juniorów, który co roku w godzinę wyłania najlepszych nastoletnich matematyków w Polsce. Albo arkuszem Kangura Matematycznego, też o dużej skuteczności. (Wiem, wiem, z konkursami ma Pan nie mniejszy problem niż z egzaminami.)
Wracając do tych egzaminów rodem z CKE - mają swoje słabości, ale nie są wcale takie beznadziejne. Zaś egzamin ósmoklasisty jest teraz odejściem od formy testowej - sprawdza mocniej umiejętność pisemnego wypowiadania się w językach rodzimym i obcym, czy rozwiązywania zadań matematycznych. Ma to więcej dobrych niż złych stron, ale w tym roku następuje przedwcześnie, bo uczniowie są raczej słabo przygotowani do tych nowych wyzwań. O różnych detalach dotyczących sposobów oceny warto oczywiście rozmawiać, trzeba tez wyeliminować błędy, które wciąż się zdarzają.
Egzaminy w przeciętnej publicznej szkole są niestety potrzebne. Potrafię sobie oczywiście wyobrazić szkoły, które będą świetnie funkcjonowały bez egzaminów. To są te dobrze prowadzone, z przesianą i świadomą celów kadrą, która potrafi mobilizować uczniów przy pomocy różnych chytrych sposobów. Rozmaite szkoły demokratyczne, eksperymentalne, niektóre szkoły niepubliczne. Niestety na dziś dzień zdecydowana większość nauczycieli i uczniów szkół publicznych potrzebuje prostej mobilizacji, jaką jest państwowy egzamin. I na dziś dzień nie mamy innego pomysłu na w miarę uczciwą rekrutację do szkół średnich i na wyższe uczelnie - także te zagraniczne, bo przecież w takim samym trybie działają szkoły na całym świecie. O tym, że szkolne oceny na świadectwie nie są żadnym wymiernym kryterium rekrutacyjnym wiemy dobrze obydwoje. A trudno, żeby o rekrutacji decydować w oparciu o pierwszeństwo zgłoszenia lub losowanie.
Skomentował Xawer
@Janina
Za to ja się z Autorem jak rzadko zgadzam...
Główną wadą egzaminów zewnętrznych jest to, że są zewnętrzne i jednolite. Prowokują więc uczenie pod testy (egzaminy) zamiast dużo bardziej zdroworozsądkowego uczenia pod najróżniejsze egzaminy wstępne, które mogą być równie niemiarodajne i głupie, ale każdy inny, więc jeśli tylko klasa nie kierowała się w całości na jedną uczelnię, to nie sposób było się temu poddać. Choć wiele warszawskich klas biol-chem uczyło pod testy Akademii Medycznej, to już w klasach ogólnych i mat-fiz nie było to możliwe.
Mogę się z Panią zgodzić, że dzisiejszy egzamin ósmoklasisty jest lepszy, niż gimnazjalny sprzed pięciu lat. Ale "lepszy" nie znaczy "dobry". Koklusz lepszy od dżumy...
Egzaminy są potrzebne, ale właśnie nie w przeciętnej, publicznej szkole! Potrzebne są w elitarnych szkołach dla wybranych. Ale nie w masówce i szkole, do której trafia się pod przymusem szkolnym bez żadnej woli uczenia się. Tam są wyłącznie narzędziem wywierania tego przymusu. Trzeba przyznać, ze lepszym i łagodniejszym, niż klęczenie na grochu i pranie linijką po łapach.
A do czego takiego mają się mobilizować uczniowie i nauczyciele szkół publicznych? Mają to najgłębiej gdzieś, ich rodzice też, ale dzięki egzaminom mają się stać Einsteinami, a przynajmniej zmobilizować się do zapamiętania, że sinus kwadrat plus cosininus kwadrat to jeden?
"na dziś dzień nie mamy innego pomysłu na w miarę uczciwą rekrutację do szkół średnich i na wyższe uczelnie"
Chyba mamy raczej bardzo krótką pamięć. Egzaminy wstępne sprawdzały się zawsze bardzo dobrze, stokroć lepiej, niż konkursy matur czy testów gimnazjalnych.
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Xawer
>A do czego takiego mają się mobilizować uczniowie i nauczyciele szkół publicznych? Mają to najgłębiej gdzieś, ich rodzice też,...<
Czemu obraża pan an bloc miliony zupełnie nieznanych sobie ludzi??? Są RÓŻNE szkoły zarówno publiczne jak i niepubliczne...
Skomentował Xawer
Obrażam? Czym? Otwartym stwierdzeniem, że nauka ich nie interesuje i jest dla wielu wyłącznie skutkiem przymusu szkolnego, a woleliby, żeby jej nie było? Gdy Pan ogłosi klasie, że dziś lekcja się nie będzie to wybucha płacz zawodu, czy radość?
Skomentował Włodzimierz Zielicz
@Xawer
Uczę w szkole(publicznej!), którą pan podobno skończył - a teraz może pan odpowiedzieć ... ;-)
Skądinąd w wielu szkołach niepublicznych radość będzie nieopisana po takiej informacji ...
Skomentował Xawer
Publiczność/niepubliczność nie ma tu nic do rzeczy. Spora część szkół elitarnych to szkoły publiczne. Sam kończyłem publicznego Gottwalda (dziś Staszica) i bardzo nie narzekam. I tam egzaminy były jak najbardziej na miejscu. Powinienem napisać "masowych" a nie "publicznych", mój błąd.
Jeśli do (publicznych) szkół o podobnym stylu i o podobnie zmotywowanej do nauki młodzieży chodzą miliony, tu będę musiał przeprosić ;)
Skomentował Tomek
Dziękuję za te słowa! Nim jednak je przeczytałem popełniłem taki tekst:
Pozdrawiam
Tomek
Jak zostałem nauczycielem
Ukończyłem renomowane, prawdopodobnie najlepsze technikum ma Śląsku, uzyskując na zakończenie szkoły, oceny z przedmiotów zawodowych jedne z najlepszych w klasie, a tytuł technika obroniłem z wynikiem bardzo dobry.
Po 5-letnim technikum podjąłem ciężkie, dzienne studia techniczne na Politechnice Śląskiej a po pierwszym semestrze uzyskałem średnią powyżej 4,5. Zostałem zaklasyfikowany do stypendium naukowego, które pozwoliło opłacić mi kolejowy bilet miesięczny. Na zajęciach z matematyki byłem na tyle dobry, że pani profesor zatrudniła mnie do sprawdzania kolokwiów i sprawdzianów innych studentów. Byłem też bliski opublikowania własnego „bryka” z geometrii wykreślnej, bo większość studentów pierwszego roku wykładała się na tym przedmiocie a ja czytałem „kreski” bez mrugnięcia okiem.
Kwestie finansowe w mojej rodzinie były zawsze poniżej normy, zawsze rodzicom z zawodu nauczycielom, brakowało przysłowiowej złotówki, do uzyskania zapomogi z budżetu państwa, więc ciągle zapożyczali się w rodzinie. To też zastrzegałem się, że nie podejmę zawodu nauczyciela. Co się niestety nie udało, ponieważ w późnych latach 90-tych, kiedy to w 1997 roku ukończyłem studia broniąc pracę dyplomową z wynikiem dobry, nie można było znaleźć absolutnie nigdzie, pracy w zawodzie. Po marnych w skutkach, wielomiesięcznych poszukiwaniach pracy w zawodzie wyuczonym na studiach, podjąłem pracę w prywatnej firmie tylko dla tego, że była prowadzona przez moich krewnych. To były tak trudne czasy, że praca tam kojarzy mi się z wiecznymi zaległościami płatniczymi kontrahentów, ciągłym brakiem pieniędzy i moim przeświadczeniem, że stanowię dla krewnych obciążenie, a moja praca w biurze przy obsłudze zamówień nie wiele wnosi. Natomiast do pracy na produkcji, czy fizycznej w terenie przyjmowano jedynie te osoby, które przyniosły ze sobą swoje narzędzia, a jako, że mieszkam na Śląsku, byli to najczęściej emerytowani górnicy. Na Śląsku osoby młode bez doświadczenia po studiach czy szkole, borykały się nie tylko z ogólnym brakiem stanowisk pracy, ale też z konkurencją w postaci łakomych kąsków – wczesnych emerytów, którzy znacznie obniżali koszt utrzymania pracownika, no i mieli doświadczenie. Zatem posiadanie jakiejkolwiek pracy było szczęściem, naprawdę szczęściem. Ja jednak dalej z nadzieją poszukiwałem swojego miejsca pracy. Był to czas reformy administracyjnej Polski, tworzyły się nowe miasta i postawały powiaty. Któregoś dnia wertując ogłoszenia w lokalnej prasie, znalazłem ogłoszenie o konkursie na stanowisko pracy zgodne z moim kierunkiem studiów, w tworzącym się powiecie tyskim. Pojawiła się nowa nadzieja i euforia, zaraz za nią przeświadczenie, że to stanowisko zdobędę! Szybko przystępuję do działania, składam podanie, szukam kontaktów do kolegów i koleżanek ze studiów, którzy może pracują na podobnym stanowisku gdzieś indziej, trudno o takich, sporo wyjechało z kraju lub czymś innym się zajmują. Zdobywam kontakt do dwóch dobrych kolegów, pracujących na zbliżonym stanowisku, którzy wprowadzają mnie w zagadnienia i udostępniają sterty ustaw, rozporządzeń , projektów. Składam swoje cv a starostwo po zebraniu ofert ogłasza termin rozstrzygnięcia konkursu. Mam, jeszcze nawyki studenckie i dwa tygodnie, to dla mnie sporo czasu na przygotowanie się. Czytam, wertuję, uczę się paragrafów ustaw, konsultuję się ze znajomymi, którzy robią mi mini egzamin. Konkurs wygrywam z ludźmi o wiele bardziej doświadczonymi, przynajmniej wiek o tym świadczył. Szybko okazuję się dlaczego wygrałem, z braku doświadczenia, nie rozmawiałem o najważniejszym, o wynagrodzeniu. Po pierwszym miesiącu okazało się, że było niższe niż w firmie prywatnej, a po 3-miesięcznym okresie próbnym i podwyżce o 50zł, wynagrodzenie dalej było marne. Mama (ojciec zmarł gdy miałem 18 lat), która ciągle jeszcze niosła kaganek oświaty, widząc moje rozgoryczenie, zaproponowała, żebym jednak spróbował pracy w szkole, w której można było wtedy zarobić tyle na pół etatu tyle, co w starostwie na cały. Miotając się i bijąc z myślami, ponownie zatrudniłem się w poprzedniej firmie, otworzyłem dodatkowo własną działalność i zacząłem prowadzić kursy komputerowe współpracując głównie z ZDZ-tami, w różnych miastach na Śląsku. Ten rynek był bardzo ciężki i nie gwarantował stałej pensji, zdarzały się sytuacje kiedy to pieniądze nie zostały wypłacone w umówionej kwocie lub wypłacone z dużym opóźnieniem, a za paliwo do samochodu trzeba było zapłacić od razu. Wchodziłem w dorosłe życie, poznawałem swoją przyszłą żonę, chciałem założyć rodzinę.
Po półrocznej walce, poddałem się i przekroczyłem próg swojej pierwszej szkoły, tym razem jako pracownik - nauczyciel. Nie tylko wyższa pensja w stosunku do poprzednich stanowisk pracy, skłoniła mnie do tej decyzji, ale i możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę po 20 latach pracy przy tablicy. Praca w szkole zaczęła mnie wciągać, ceniłem sobie samodzielne stanowisko pracy, a atmosfera pracy w szkole była wbrew pozorom spokojniejsza niż w poprzednich pracach. A przecież to szkoła i praca z grupą ludzi o przeróżnych temperamentach. Tu trzeba nadmienić, że był to schyłek szkoły, w której dało się pracować . Trzy plagi niszczące szkolnictwo, z którymi się zetknąłem to:
Plaga pierwsza - wprowadzenie w latach 90-tych religii do szkół.
Decyzja ta skutkowała utworzeniem dziesiątek tysięcy stanowisk pracy dla katechetów w szkole. Byli to głównie księża i choć opinia publiczna była informowana, że nie będą pobierali wynagrodzenia za prowadzenie katechezy w szkole, w siatce przedmiotów nazwanej religią, to po kilku latach zaczęli pobierać wynagrodzenie z puli przeznaczonej dla nauczycieli. Siłą rzeczy wstrzymało to wzrost wynagrodzeń dla nauczycieli na długie, długie lata.
Plaga druga - wprowadzenie tzw. awansu zawodowego nauczycieli.
To początek lat 2000-nych, już pracuję, widzę co się wtedy zaczyna dziać w szkole. Strach i niepewność w oczach doświadczonych nauczycieli. Słychać pytania: o co chodzi, to my już nie będziemy po prostu uczyć?. Młody nauczyciel taki jak ja wtedy, musiał po prostu przyjąć do wiadomości, że jeżeli chce dalej pracować, to musi nie tylko przygotowywać się do każdych zajęć, jak to było do tej pory, ale zacząć generować mnóstwo nikomu nie potrzebnych papierów, składających się na tzw. teczkę. Okazuje się, że teczka ta będzie jednak potrzebna i to dokładnie raz – komisji egzaminacyjnej, przed którą trzeba będzie się stawić. Absurdalny proces tworzenia coraz to obszerniejszych teczek, powtarza się w moim przypadku 4 razy, na każdy ze stopni awansu zawodowego. Pochłania to w sumie mnóstwo energii, zabiera cenny czas, który mógłbym poświęcić na lepsze przygotowanie się do zajęć, lub czas, który mógłbym poświęcić rodzinie. Jak się okazuje byłem szczęściarzem, bo te wariactwo mogłem zrealizować w 10 lat. Młodzi nauczyciele już nie będą mieli tego szczęścia, ministerstwo, robotę głupiego wydłużyło do 15 lat.
Obowiązywały też wtedy przepisy przejściowe dla nauczycieli z długim stażem pracy i pamiętam, że niektórzy otrzymali stopień nauczyciela mianowanego bez tego wariactwa. Nie pamiętam natomiast, by któryś z tych nauczycieli podjął walkę o najwyższy tytuł – nauczyciela dyplomowanego. Rażącą niesprawiedliwością okazało się wtedy nadawanie tytułu nauczyciela mianowanego, wszystkim jak leci księżą i to bez względu na staż. Było to bardzo przykre, nie tylko dla mnie młodego nauczyciela, który w perspektywie miał osiągnąć tytuł nauczyciela mianowanego dopiero za 7 lat. Należ też zwrócić uwagę na to, że sam awans zawodowy wydaje się bez sensu z powodu niewielkich różnic między kwotami. Obecnie różnica między zarobkiem nauczyciela dyplomowanego i nauczyciela kontraktowego, to około 500 zł i aby te 500 zł otrzymać, trzeba wykonywać dodatkową absurdalną robotę przez 15 lat.
Plaga trzecia - najgorsza ze wszystkich plag to utworzenie urzędu kontroli wagi mózgu, czyli CKE (Centralna Komisja Egzaminacyjna).
Twór ten został powołany z początkiem lat 2000-nych i z każdym następnym rokiem rozrastał się jak nowotwór, przyczyniając się do całkowitej destrukcji szkolnictwa. Spowodował, że nauczyciel nigdy już nie będzie czuł się spełniony i zadowolony z efektów swojej pracy.
Jedną z głównych ról jakie pełni CKE to przygotowanie zadań egzaminacyjnych. CKE przygotowując zadania egzaminacyjne nie konsultuje ich w żaden sposób z nauczycielem prowadzącym zajęcia, nie tworzy też żadnych kompletnych materiałów dla nauczyciela i ucznia. Może przygotowywać w ten sposób zadania o treściach nigdy i nigdzie nie przekazanych uczniowi. Dziś uczniowie wydają pieniądze na obowiązkowe podręczniki, w których nie ma kompletu niezbędnych treści potrzebnych do zdania egzaminu. Za treści tych podręczników nie bierze odpowiedzialności ani CKE, ani MEN. A nauczyciel, opierając się tylko na zbitce haseł zawartych w podstawie programowej, nie jest wstanie umieścić kompletu treści w zeszytach uczniowskich, które są potrzebne do zdania egzaminu, bo nie jest jasnowidzem. Zatem nie mając żadnego wpływu na treści zadań egzaminacyjnych, nauczyciel jest zawsze na straconej pozycji. Systemowo doprowadzono zatem do sytuacji, że już nie tylko uczniowie z deficytami chodzą na korepetycje, ale i wszyscy inni, w obawie czy i na ile, zdadzą egzamin zewnętrzny. Dziś CKE swoim destrukcyjnym działaniem, obejmuje prawie wszystkie przedmioty ogólne i zawodowe. Niektóre grupy przedmiotów zawodowych są wielokrotnie egzaminowane i aby uzyskać tytuł technika trzeba pozytywnie zaliczyć np. 6 egzaminów zewnętrznych w ciągu 4 lat kształcenia, do tego dochodzi kilka zewnętrznych egzaminów maturalnych. Poziom stresu jaki dawkujemy uczniom, rodzicom, ale przede wszystkim nauczycielom prowadzącym zajęcia, jest dziś ogromny i nijak, nie do porównania, do poziomu stresu generowanego w szkole, do której sami uczęszczaliśmy, kiedy to tytuł technika otrzymywano po bronie pracy dyplomowej, która nawiasem mówiąc, dalej ma zastosowanie np. w Niemczech.
CKE, rozpoczynając nabór i szkolenia dla egzaminatorów na początku lat 2000-nych przekazywała informacje, że oto powstaną dedykowane ośrodki szkoleniowo -egzaminacyjne podobnie jak to się odbywa w procesie szkolenia kierowców. Dawało to pewne poczucie bezpieczeństwa nauczycielowi, gdyż sam egzamin miał szansę nie być kojarzony ze szkołą, a nauczyciel nie byłby angażowany w jego organizację. Szybko okazało się jednak, że wszystko spadło na szkoły i na nauczyciela. Autonomiczne, dedykowane, ośrodki szkoleniowo -egzaminacyjne nigdy nie powstały a cały ciężar przygotowania ośrodka egzaminacyjnego scedowano na nauczyciela. Oczywiście dyrektor miał prawo zgłosić, że nie będzie tworzył we własnej placówce ośrodka egzaminacyjnego, kierując się chociażby dobrem przepracowanych nauczycieli, ale nie znam takiego przypadku w historii. Fizycznie wyglądało i nadal wygląda to tak, że oto gdy zbliża się termin egzaminów zawodowych, dochodzi do eskalacji działań mobbingowych ze strony dyrekcji, które mają mobilizować nauczycieli do pracy, ponad swoje kompetencje, możliwości i siły. Nie raz byłem świadkiem, kiedy to nauczycielowi mającemu zerowe pojęcie na temat budowy i działania komputerów, kazano przekształcić zwykłą salę lekcyjną, ze zdezolowanymi komputerami w mini firmę księgową, wyposażoną w kilkanaście stanowisk pracy wykorzystujących komputery i peryferia. Siłą rzeczy ten nauczyciel zaczął szukać pomocy w śród pozostałych nauczycieli i niejednokrotnie ją uzyskiwał. Całe więc zespoły nauczycieli pracowały po godzinach lub w weekendy i nadal pracują za darmo na rzecz CKE, lub tez za symboliczną złotówkę. Tak rok rocznie w całej Polsce w szkołach, wręcz nieopisanym wysiłkiem, powstają dziesiątki tysięcy ośrodków egzaminacyjnych zamiast w CKE, lub gdzie było by to zupełnie naturalne, w zakładach pracy i przedsiębiorstwach. Na poczet egzaminów przekształcane są sale i pracownie w te i we w te, tworzone mini firmy o różnym profilu zawodowym. Sam przez 6 lat, co roku, przygotowywałem salę do jednego z egzaminów zawodowych i za kilka dni specjalistycznej, nie łatwej pracy po godzinach, CKE płaciło trochę ponad 100 zł.
Po tych prawie 20 latach, my nauczyciele, już wiemy czemu służy ta instytucja i na pewno nie jest to dobro ucznia. Ostatnie słowa dyrektora CKE, że: „rozważa przygotowanie trudniejszych zadań maturalnych w tym roku” a wypowiedziane w szerokich mediach na krótko przed planowanym strajkiem nauczycieli, zaplanowanym w czasie egzaminów gimnazjalnych, odczytuję jako groźbę kierowaną do nauczycieli szkół średnich i mówiącą tyle: „jak wy nauczyciele szkół średnich w kwietniu poprzecie strajkiem blokadę egzaminu gimnazjalnego, to my CKE na maj, przygotujemy takie egzaminy maturalne, których wasi uczniowie nie zdadzą” – STRASZNE! ale tak dziś odbieram działanie tej upolitycznionej instytucji. Przykład ten dobitnie pokazuje, że instytucja CKE została stworzona do sterowania nastrojami społecznymi, kontrolowania poziomu relacji rodzic-nauczyciel, niestety kosztem naszych dzieci, których poziom rozwoju został sprowadzony do wskaźnika EWD (Edukacyjna Wartość Dodana) a spędzającego sen z oczu każdemu dyrektorowi polskiej szkoły.
Ta plaga CKE, w swoim opresyjnym działaniu przypomina mi trochę niesamowite przedsięwzięcie polskich władz z przed laty, a mianowicie system kartkowy, kiedy to całe rodziny ustawiały się w kolejkach sklepowych po wszystko, jakąż to trzeba było wykazać się wiedzą z zakresu dietetyki czy logistyki, no i determinacją by coś takiego zorganizować 36-cio milionowemu społeczeństwu. Nie wiadomo, którzy ludzie byli bardziej chorzy na władzę, czy ci od systemu kartkowego, czy obecni od systemu EWD. Jedno jest pewne, tamci od kartek i ci od EWD, wszyscy oni legitymują się tym samym dokumentem wydanym przez urząd nacisku na społeczeństwo.
Co dalej?
Choć utraciłem nadzieję na godny zarobek i poprawę warunków pracy w tym fachu, to jednak łudzę się, że nadchodzący strajk może to odmienić. Ale nawet jak nic z tego nie wyjdzie, to o siebie się nie martwię, jestem człowiekiem pracowitym, przebranżowię się i znajdę sobie pracę, w której będę doceniany. Szkoda tylko tych prawie 20-tu najważniejszych lat pracy, w którą się tak zaangażowałem. Może tylko tymi wszystkimi niezliczonymi: dyplomami, aktami nadania, kursami, szkoleniami, na koniec wytapetuję sobie ściany i z czasem zaproszę syna ku przestrodze, gdy będzie wchodził w dorosłe życie i podejmował pracę.
Skomentował Anna
W jaki sposób CKE skaluje testy maturalne dla danego rocznika? Próbką do skalowania są matury próbne, czy matury z danego roku?
Skomentował Kaja
Jaki lepszy sposób Pan zna na rekrutację do szkół ponadpodstawowych, skoro do jednej szkoły jest więcej chętnych to jakoś trzeba wybrać. Świadectwa są nieobiektywne. Egzaminy wstępne jeszcze gorsze.
Poza tym w szkole nie uczą kreatywności ani umiejętności społecznych więc badanie tego na testach byłoby nie fair trochę.
Skomentował Jarosław Pytlak
@Kaja - W czym egzaminy wstępne, różne do różnych szkół, bo uwzględniające ich specyfikę, są gorsze od nieobiektywnych świadectw? Nawiasem mówiąc, owe świadectwa cały czas stanowią część kryteriów przyjęć.
Stwierdzenie, że w szkole nie uczą kreatywności ani umiejętności społecznych jest dyskusyjne, choć zgodzę się, że w skali całego systemu można je uznać za bliskie prawdy. Jeśli kryterium oceny szkoły pozostanie egzamin, to nie będą uczyły tego również za lat dziesięć. Taka jest moja opinia, która ukształtowała się w ciągu długich lat obserwacji egzaminów.