Blog

Wakacyjne remanenty pedagogiczne

(liczba komentarzy 2)

   Minęła połowa września, a im bardziej nowy rok szkolny daje mi się we znaki, z tym większą nostalgią wspominam wakacje.

   Wakacje Jarosława Pytlaka… Czas spokoju i wypoczynku, odłożenia na bok codziennych pedagogicznych trosk, oddalenia od zgiełku cywilizacji, ładowania akumulatorów na kolejny rok szkolny. Tak właśnie było…  dwadzieścia lat temu. Piętnaście lat temu. Dziesięć lat… Dziesięć?!

   Nieee, dziesięć lat temu, to już chyba tak nie było!

   Wraz z małym urządzeniem ze szklanym ekranem do głaskania od mniej więcej dziesięciu lat jeżdżą ze mną na wakacje wszystkie troski tego świata. Oczywiście mógłbym owo urządzenie, powiedzmy, utopić. Tak właśnie uczyniła raz moja małżonka, podczas rejsu kajakiem deponując je na dnie Kanału Augustowskiego, ale zamiast wpaść z tego powodu w euforię, gorączkowo zaczęła odtwarzać utracone dane w nowym egzemplarzu. Sam zresztą postąpiłbym  podobnie.

   Mógłbym to urządzenie trzymać wyłączone i uruchamiać, na przykład, na pięć minut dziennie. Niestety, nie umiem. Oczywiście nie brakuje mi kompetencji technicznych, ale po prostu siły woli. Światu też brakuje siły woli, żeby wyłączyć się na wakacje. Kiedyś mieliśmy tzw. sezon ogórkowy, dzisiaj cyberprzestrzeń bębni informacjami na okrągło, a wtórnie nabyta, patologiczna ciekawość popycha ludzi do ich bezkrytycznego pobierania i przepuszczania przez mózgi. Najpierw chciałem użyć słów: „przeżuwania i trawienia”, ale uznałem, że to zbyt daleko idące określenia na to, co dzisiaj czynimy z informacjami.

   Dwadzieścia lat temu, gdybym miał zapisać „Wakacyjne remanenty”, sięgałbym myślą do przygód przeżytych w harcerskim obozowisku, rodzinnych wakacji z córkami, refleksji po licznych lekturach. W „Wakacyjnych remanentach AD 2017” najwięcej miejsca zajmą spostrzeżenia, wrażenia i refleksje, których źródło znajduje się w internecie. Nie znaczy to, że nie mam wspomnień z dwóch turnusów „Wakacji w Rudawce”, tygodnia „Wakacyjnej Szkoły STO” i kilkunastu dni tak wyczekiwanej małżeńskiej sielanki w Polanicy Zdroju. Ale te zachowuję dla siebie. Jako publicysta z masochistycznym zapałem opiszę tutaj natomiast kilka spostrzeżeń ze świata edukacji, który za sprawą internetu pojechał na wakacje razem ze mną.

* * *

   Jeżeli myślicie, że w dobie Twittera zanikła szlachetna sztuka epistolografii, to jesteście w błędzie! Otóż nie było niemal tygodnia letniej kanikuły, by nie dotarł do mnie jako dyrektora szkoły chociaż jeden list, sygnowany przez przedstawicieli rządu. I nie były to krótkie pozdrowienia.

   Sezon zapoczątkował wiceminister Maciej Kopeć z MEN pięknym tekstem w sprawie klas dwujęzycznych. W epicki sposób opisał to wszystko, co w kwestii dwujęzyczności zapisano wcześniej w zreformowanym prawie oświatowym. Może pomyślał (i słusznie), że kilkadziesiąt nowych rozporządzeń do czytania to nieco za dużo dla normalnego człowieka. A może zauważył, że rozwalenie gimnazjów dwujęzycznych wywołało szczególnie wiele utyskiwań i uznał, że warto wylać trochę oliwy na wzburzone fale. Więc wylał.

   Otóż jest świetnie! Teraz każda podstawówka może być dwujęzyczna lub prowadzić oddziały dwujęzyczne! Co prawda dopiero od siódmej klasy, ale przecież to i tak aż dwa lata. Pierwszeństwo w naborze – jak pisze Pan Minister – mają mieć chętni uczniowie z tej samej szkoły, którzy uzyskali promocję do klasy VII i zaliczyli sprawdzian predyspozycji językowych. Jeśli będzie ich za dużo – należy przyjąć przede wszystkim posiadaczy świadectw z wyróżnieniem. Jeśli za mało – wtedy można otworzyć bramy językowego raju na potrzeby najlepszych kandydatów z zewnątrz, którzy mieli takiego pecha, że ich macierzyste podstawówki nie podjęły wyzwania dwujęzyczności.

   Nie będę nudził dalszymi szczegółami listu Pana Kopcia. Już z tego, co tutaj odtworzyłem, narzucają się trzy refleksje. Pierwsza jest taka, że należy spodziewać się istnego wysypu oddziałów dwujęzycznych w podstawówkach, jak Polska długa i szeroka. Większość rodziców marzy (i ja to rozumiem) o takiej formie edukacji językowej swoich dzieci. Jak zorientują się, że macierzyste akademie ich pociech nie dają takiej szansy, a los aplikacji do innej placówki jest niepewny, bo pierwszeństwo mają miejscowi, zaczną wywierać presję, by stworzyć stosowne oddziały na miejscu. Jeśli tylko (tylko?!) starczy pieniędzy i wykwalifikowanych nauczycieli…., to można będzie nawet się z tego cieszyć.

   Niestety – i to jest druga refleksja – pieniędzy i wykwalifikowanych nauczycieli raczej nie wystarczy i wtedy po szóstej klasie będą jednak migracje uczniów pomiędzy placówkami i związane z tym emocje. Migracje, których zgodnie z ideą reformy ma nie być, bo dzieci mają kontynuować naukę w znanym sobie, bezpiecznym środowisku, pod okiem wciąż tych samych nauczycieli. A z tej drugiej refleksji wynika trzecia. Są tacy, którzy zarzucają obecnym władzom – podobno oszczerczo – powielanie praktyk z epoki realnego socjalizmu. Tymczasem kwestia dwujęzyczności, to malutki przykład takiego właśnie zjawiska. Parafrazując nieco sławną sentencję Stefana Kisielewskiego: socjalizm, to ustrój bohatersko pokonujący problemy, które sam stworzył. Tak właśnie czyni MEN za sprawą swojej reformy.

   I jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące opisanego listu. Został wysłany 23 czerwca. Może ktoś z Czytelników potrafi wyjaśnić sens rozpowszechniania informacji o dwujęzyczności w dniu zakończenia roku szkolnego? Ja wymiękam.

* * *

   Jak u Hitchcock’a, zaczęło się trzęsieniem ziemi, a dalej napięcie wzrosło. 10 lipca dotarł do mnie list z Departamentu Podręczników, Programów i Innowacji MEN, polecający uwadze „Dyrektorów Publicznych i Niepublicznych Szkół” załączone pismo z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W tym z kolei Departament Wschodni owego urzędu informuje wymienionego z imienia i nazwiska przedsiębiorcę, że produkowane przez jego firmę globusy są sprzeczne z prawem międzynarodowym i interesem Polski, a to dlatego, że kolorem wskazują Krym jako część Federacji Rosyjskiej, a nie Ukrainy. Wagę zarzutu podkreśla wykaz adresatów pisma „Do wiadomości”: oprócz MEN, także ABW, MSWiA, Wojewoda Mazowiecki. Jest tam również zdjęcie inkryminowanego obiektu – kawałek globusa, rzeczywiście przedstawiającego Krym jako część Rosji, tylko że, uwaga, z napisami cyrylicą! Towar raczej nie był przeznaczony dla polskich szkół.

   Wróćmy do pisma wiodącego z MEN. Czytam w nim „Ponieważ obecnie trwa proces wyboru i zakupów materiałów edukacyjnych na wyposażenie szkół, w związku z zaistniałym procederem, niezbędne jest zachowanie szczególnej Państwa uwagi i wzmożonego nadzoru przy dokonywaniu tych zakupów”. Chyba komuś w MEN zapachniało wojną hybrydową (na globusy). Pamiętacie może plakat z początku lat pięćdziesiątych: „Bądź czujny wobec wroga narodu!”?!

   Droga Władzo! Jeśli ów przedsiębiorca poprzez „zaistniały proceder” naruszył prawo – masz wręcz obowiązek pociągnąć go do odpowiedzialności. Są zapewne jakieś paragrafy. Ale w jakim celu zawracasz mi tym głowę?! Czy to pierwszy krok do rozsyłania do szkół list producentów uznawanych i nie uznawanych przez Władzę? Próba budowania Frontu Jedności Narodu, na początek z dyrektorów szkół? A może po prostu wyraz kompletnego odrealnienia?! Jest dla mnie absolutnie niezrozumiałe, że ktokolwiek, kto ma (albo jak MEN – mieć powinien) jakieś pojęcie o funkcjonowaniu oświaty w dobie „reformy”, może przypuszczać, że zamiast wymieniania dużych kibelków na małe lub odwrotnie, kupowania małych ławek i krzeseł w miejsce dużych (lub odwrotnie), ktoś w szkołach zajmuje się kupowaniem globusów opisanych cyrylicą?! Na taki luksus, Droga Władzo, nie dałaś nam żadnej szansy!

* * *

   Nie minęło więcej niż kilka dni i wiceminister Kopeć przysłał kolejny list. Tym razem z prośbą o „dołożenie wszelkich starań w celu zapewnienia na rok szkolny 2017/2018 ustalonych przez szkołę podręczników/materiałów edukacyjnych oraz materiałów ćwiczeniowych, tak aby uczniowie mogli z nich korzystać już z początkiem nowego roku szkolnego, zgodnie z określonym w szkole planem zajęć”.

   Na użytek Pana Ministra i Czytelników wyjaśnię zatem, że w dniu wysłania tego listu (14 lipca) nasza szkoła miała już dawno złożony komplet zamówień na podręczniki. Pewne duże wydawnictwo, które bardzo krzyczało, jak to jest gotowe do reformy, przyjęło zamówienie swojego asortymentu z datą realizacji na 17 lipca. Już tydzień po tym terminie, 24 lipca, zgłosiło się do nas z informacją, że zamówienie „chyba zgubiło się w systemie”, i że oni oczywiście oferują nowy termin dostawy, uwaga, na 8 września! Trochę się zdenerwowałem i zadzwoniłem na infolinię MEN, żeby poinformować o tym haniebnym opóźnieniu. W dzień powszedni, o 14.30, powitała mnie tam skoczna muzyka i ciepły kontralt zapewniający, że jestem pierwszy w kolejce oczekujących. Po kilku kolejnych kawałkach dobrej muzyki i identycznych zapewnieniach, parę minut po 15-tej dałem sobie wreszcie spokój I rozłączyłem się. W międzyczasie złość ze mnie spłynęła, więc postanowiłem zadzwonić dla odmiany na infolinię wydawnictwa. Miłej pani, która zgłosiła się niemal od razu, wytłumaczyłem sytuację, zapewniając, ze ze swojej strony zrobiłem wszystko, by podręczniki czekały na uczniów w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, że to ich firma wystawiła mnie do wiatru, a tu przecież Pan Minister do mnie apeluje. Czy mógłbym prosić zatem o dostawę w ostatnim tygodniu sierpnia? Po chwili oczekiwania usłyszałem, że niestety nie, bo nie ma już wolnych terminów. Ja jeszcze raz, jak komu dobremu, że to przecież nie moja wina, tylko ich niedotrzymane zobowiązanie, na co usłyszałem, że moja rozmówczyni „pola wyboru terminu dostawy w końcu sierpnia na ekranie ma martwe”, więc nic mi nie poradzi. I wyobraziłem sobie tę kobietę w call-center, autentycznie kompletnie bezsilną, bo przecież pola wyboru są martwe. Wysłałem zatem jeszcze tylko e-maila do jakiegoś działu kontaktu z klientem znalezionego na stronie wydawnictwa, który odpisał mi, że zrobią, co się da. Nic się nie dało, podręczniki przyszły tydzień po rozpoczęciu roku szkolnego.

   I tu powstaje fundamentalne pytanie. Po jaką chusteczkę Pan Minister słał do mnie 14 lipca pismo w sprawie podręczników?! Chyba tylko po to, żeby zrzucić z siebie (czyli z MEN) odpowiedzialność za problemy z podręcznikami. Dla każdego, kto ma choćby odrobinę wiedzy o szkole, pisaniu podręczników i ich dystrybucji musiało być od początku reformy pewne, że nie będzie ich na czas. Rozumiem wydawnictwa, które fałszywie zapewniały o swojej gotowości do produkcji i zdolności sprostania wyzwaniu – w końcu istnieją dla zarabiania pieniędzy, a tu kasa do przytulenia jest naprawdę ogromna. Ale Pani Minister i jej ekipa chyba jednak biorą pieniądze za zapewnienie sprawnego funkcjonowania systemu, a nie tylko udawanie, że jest dobrze, i pisanie apeli do dyrektorów szkół?!

* * *

   Ostatni list, o którym tu wspomnę, został podpisany przez samą panią Annę Zalewską. 25 lipca przysłała do mnie radosne zawiadomienie, że rusza rządowy program „Aktywna tablica”.

   Zapowiedź powieszenia w polskich szkołach tablic multimedialnych, jako podstawowego środka ich unowocześnienia, którą przez kilka miesięcy po wstępnym ogłoszeniu miałem li tylko za godny okrycia kurtyną milczenia głos w stylu „jak mała Ania wyobraża sobie nowoczesną edukację”, nagle urosła do miary rządowego programu, na który władze chcą wyrzucić w błoto ponad dwieście milionów złotych. Proszę mnie nie przekonywać, że są biedne, małe szkoły, które z pocałowaniem ręki taki prezent łykną (dorzucając jeszcze 3500 złotych z własnego, kusego budżetu). Wierzę, że są. Są również takie, w których te tablice wiszą w każdej klasie. Wierzę również, że znajdą się entuzjaści, którzy te gadżety wykorzystają w sposób sensowny. Nie wierzę jednak, że będzie ich dużo, i nie mogę pojąć, dlaczego państwo wyrzuca pieniądze podatników na wylansowanie mało przydatnych, drogich jak nieszczęście multitablic, zamiast pozwolić szkołom lub organom prowadzącym na samodzielną decyzję, jakie urządzenia elektroniczne chcą zakupić. Za zaoferowane pieniądze można mieć, na przykład komplet całkiem niezłych tabletów dla całej klasy. Albo cokolwiek innego, pasującego do posiadanych już zasobów. A tu nie – musi być multitablica, ostatecznie monitor dotykowy. Wciąż zadaję sobie pytanie – w czyim interesie wprowadzono ten program, bo przecież na pewno nie w interesie uczniów I nauczycieli..

 Tyle na dzisiaj. W drugiej części „Wakacyjnych remanentów” porzucę już analizę urzędowej epistolografii i napiszę dla odmiany o smutnym losie referendum, ogólnej nieważności edukacji, nieszczęsnej córeczce Marka Zuckerberga i kilku myślach, które pozostały mi w głowie z okresu letnich miesięcy.

Wróć

Dodaj komentarz

Skomentował Adam

Pan minister Kopeć to najwyraźniej szwarccharakter reformy i - co gorsza - wakacji Dyrektora Pytlaka. Na szczęście jest internet, więc płazem mu to nie ujdzie. Kto internetem wojuje, ten od internetu ginie, Panie Ministrze ;-)

Skomentował Kasia

Panie Dyrektorze, na kolejne wakacje polecam Chatę Cyborga- nie działają tel, a i wifi słabe, prawdziwy cyfrowy detoks, a dodatkowo piękne okoliczności przyrody...

Nasza strona używa, do prawidłowego działania używa technolgii ciasteczek. Więcej informacji na ten temat na stronie: Więcej...