Blog
Życie nauczycielem historii
(liczba komentarzy 0)
Tytuł dzisiejszego wpisu nie jest bynajmniej pomyłką, choć znana sentencja głosi, że to historia jest nauczycielką życia („Historia magistra vitae est”). Takie też panuje powszechne przekonanie – że doświadczenia minionych pokoleń mogą służyć za wskazówkę co do możliwych następstw pewnych zjawisk, ludzkich działań czy wydarzeń, mających już swój precedens w przeszłości. Mogą służyć, co nie znaczy, że służą. Powtórki historycznych błędów i wypaczeń zdarzają się często, zazwyczaj w połączeniu z głęboką wiarą nowego pokolenia, że tym razem wszystko wyjdzie lepiej. Niestety, w praktyce na ogół okazuje się, że powielane błędy ponownie prowadzą do marnych skutków. Wygląda więc na to, że historia, jeśli nawet jest nauczycielką mądrą, to nieskuteczną. A może to tylko kwestia ludzkiej natury, że jesteśmy mało pojętnymi uczniami?!
Żeby powyższe odnieść do konkretu, to w ciągu najbliższych lat przekonamy się, jaki efekt przyniesie powrót do istniejącej przez wiele lat w przeszłości struktury szkolnictwa, w tym ośmioklasowej szkoły podstawowej i czteroletniego liceum. Chwilowo możemy zaś sprawdzić, co w tej kwestii podpowiada historia.
Otóż w 1994 roku w siedmiu krajach (Kanada, Stany Zjednoczone, Holandia, Niemcy, Szwecja, Polska i Szwajcaria) przeprowadzono badania alfabetyzacji na reprezentatywnych próbach kobiet i mężczyzn w wieku 16-65 lat. Polskie badania, obejmujące próbę trzech tysięcy osób, przeprowadził czteroosobowy zespół kierowany przez prof. Ireneusza Białeckiego (socjologa). Badano umiejętność rozumienia tekstów pisanych, wykonywania prostych obliczeń oraz rozumienie i wypełnianie dokumentów i formularzy. Uzyskane wyniki prof. Białecki uznał za alarmujące, świadczące o wysokim stopniu analfabetyzmu funkcjonalnego (Białecki I., „Alfabetyzm funkcjonalny”, Res Publica 6/1996). Podobny obraz w odniesieniu już wyłącznie do młodzieży ukazały w 2000 roku wyniki badań PISA, w których Polacy wzięli wtedy udział po raz pierwszy. Historia zdaje się więc podpowiadać, że rozwiązania oświatowe obowiązujące u schyłku PRL-u nie były efektywne. My jednak pod przewodem pani minister Zalewskiej poeksperymentujemy, by sprawdzić, czy nauczycielka życia przypadkiem się nie myli. Cóż, pod wieloma względami będzie to bardzo drogi eksperyment…
Wróćmy jednak do życia, które może być nauczycielem historii. Taka właśnie refleksja przyszła mi do głowy pod wpływem dwóch bardzo świeżych, osobistych doświadczeń. Pierwsze z nich wiązało się z rozmową, jaką w gronie kilku znajomych dyrektorów szkół toczyliśmy na temat nadchodzącej reformy. Nastroje były minorowe, bowiem pośród morza spodziewanych problemów z nikłym rezultatem próbowaliśmy znaleźć jakieś wyspy nadziei na lepsze jutro. W konkluzji padło, że najprawdopodobniej będziemy musieli pogodzić się z fatalnymi zmianami, więc powinniśmy po prostu jak najlepiej „robić swoje”, by uchronić nasze szkoły przed spodziewaną ruiną programową, a uczniów i nauczycieli przed jej możliwymi następstwami.
Kiedy po kilku dniach wróciłem myślami do tej dyskusji olśniło mnie, że doświadczyliśmy w niej, oczywiście w mikroskali, repliki narodzin pozytywizmu! Czymże bowiem innym, niż odpowiednikiem zamiaru pracy u podstaw, jest nasze postanowienie „robienia swojego”? Polscy pozytywiści w XIX wieku pragnęli oprzeć się wynarodowieniu, my dzisiaj – ogłupieniu młodego pokolenia, jakiego obawiamy się, poznając projekty podstaw programowych. Oczywiście skala tego porównania może wydawać się absurdalna, ale przecież drobne zrazu wydarzenia historyczne nabierają wagi dopiero z perspektywy czasu. Mechanika dziejów zaś wydaje się w obu przypadkach podobna. Zachodzą wydarzenia, wobec których jednostki czują się bezsilne, więc narzucającą się formą ich możliwej reakcji jest chronienie tego, co wydaje się najcenniejsze, na dostępnym dla nich poziomie społecznej organizacji.
Tak oto w powyższy sposób życie ucieleśniło w moich oczach zjawisko, o którym uczyłem się w szkole. Uczyniło wiedzę historyczną dotyczącą pozytywizmu czymś bardziej namacalnym.
Zanim opiszę drugie swoje doświadczenie z ostatnich dni, niezbędne jest kilka słów wstępu. Otóż nigdy nie mogłem pojąć, jakim cudem na przestrzeni dziejów ludzie po tylekroć potrafili zwrócić się z nienawiścią przeciwko sąsiadom, z którymi wcześniej długie lata żyli w zgodzie, w tych samych miejscowościach, a nawet domach. Sam XX wiek dostarczył szeregu dramatycznych przykładów, że przywołam choćby Holocaust, Wołyń, Ruandę, czy Srebrenicę. Należą one już do przeszłości, jednak wciąż są świeże swoim wspomnieniem. Zarzewie tych konfliktów musiało tlić się w jakiś sposób wcześniej, ale skala brutalności, z jaką wybuchły zawsze przekraczała moją zdolność pojmowania.
Sam urodziłem się w tak szczęśliwym czasie i miejscu, że uniknąłem najtragiczniejszych wydarzeń XX wieku. Na tle wspomnianych wyżej tragedii swoje życie mogę uznać za szczęśliwy los na loterii. Dzisiaj jednak przychodzi mi uczestniczyć w przedziwnej wojnie polsko-polskiej i szczerze się niepokoję, nie wiedząc, czy nie jest ona mało dramatycznym na razie zarzewiem większego konfliktu, czy zaledwie operetką. Niektórzy uważają ją jedynie za kłótnię w postsolidarnościowej rodzinie, w której wszyscy myślą i działają tak samo, tylko teraz do władzy doszli ci bardziej toporni i bezwstydni. Ja jednak patrzę na to, co się dzieje z wielką obawą, chociaż orężem w walce są niemal wyłącznie słowa: publikowane w mediach, pisane na transparentach, padające w dyskusjach i zapisywane w aktach prawnych. Przestrzeganie przed groźbą prawdziwej wojny domowej wydaje się w tym kontekście zabiegiem propagandowym; realnie taki obrót wydarzeń raczej nie mieści się w głowach. Faktem jest jednak, że konflikt tli się w społeczeństwie, które nigdy za mojej pamięci nie było tak głęboko podzielone, jak teraz. Śmiem twierdzić, że nawet w okresie stanu wojennego.
Taki oto mój niepokój znalazł pożywkę w pewnym wydarzeniu. Traf chciał, że pewnego dnia toczyłem z kolegą luźną rozmowę na aktualne tematy polityczne, której mimowolnie przysłuchiwała się moja znajoma. Obaj byliśmy zgodni w negatywnej ocenie poczynań rządu. Diabeł podkusił i zwróciłem się do owej znajomej z pytaniem, czy jest za PIS-em. Jej reakcja wprawiła mnie w osłupienie. Osoba, którą zawsze postrzegałem jako bardzo ciepłą i sympatyczną, wyrzuciła z siebie ogromny ładunek słów i emocji, z których jasno wynikało, że jest za PIS-em, że nie solidaryzuje się z kobietami protestującymi przeciw zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego, że z tego powodu spotyka ją w internecie mnóstwo hejtu, że… Wypowiedź była znacznie dłuższa, a lista żalów obszerna i emocjonalna. Poczułem się jak agresor, choć Bóg mi świadkiem, nie miałem takiej intencji. Reakcja zaszokowała mnie tym bardziej, że zawsze dotąd nasze relacje były przyjazne, czasem nawet serdeczne.
Oczywiście mogłem nie zadawać głupiego pytania, szczególnie że powszechnie wiadomo, jak drażliwym tematem jest obecnie w Polsce polityka. Ale dopiero po fakcie uprzytomniłem sobie już nie tylko głębokość samego podziału, ale także ogrom tłumionych na co dzień w ludziach emocji, które mu towarzyszą. Politycy wypuścili dżina z butelki, a on teraz zatruwa umysły znacznej części narodu. W tym doświadczeniu życie pokazało mi, jak łatwo nawet wśród dobrze znających się ludzi może pojawić się nienawiść. Szczęśliwie daleko nam do przywołanych wcześniej, niezwykle dramatycznych przykładów, ale tląca się w polskim społeczeństwie wrogość niesie ze sobą z pewnością znaczne niebezpieczeństwo. Przeciwdziałanie jej wydaje mi się dzisiaj kwestią patriotycznego obowiązku.
Akurat nastał czas podejmowania postanowień noworocznych. Jedno w tym miejscu zaproponuję więc wszystkim nauczycielom. Uczmy w szkołach młodych ludzi dialogu. Takiego prawdziwego, nie inscenizowanego do celów dydaktycznych. W każdej społeczności można znaleźć stosowne tematy. Otwierajmy się na dialog, by dawać przykład swoim wychowankom. Bez tego pedagogicznego wysiłku nie wystarczy nawet kilku pokoleń, by zlikwidować podział, jaki zatruwa dzisiaj polskie życie społeczne.
Dodaj komentarz