Kolejna na przestrzeni ostatnich lat reforma rodzimego systemu edukacji, mająca tym razem polegać na „wygaszeniu” gimnazjów oraz powrocie do ośmioklasowej szkoły podstawowej i czteroletniego liceum ogólnokształcącego, budzi sprzeciw sporej części środowiska oświatowego. Jej przeciwnicy wskazują, między innymi, na dorobek wielu placówek, który w przypadku ich likwidacji nieuchronnie pójdzie na marne. Podkreślają stale rosnący poziom edukacji gimnazjalnej, o czym mają świadczyć coraz lepsze wyniki polskich nastolatków w międzynarodowych badaniach PISA. Przestrzegają przed negatywnymi skutkami społeczno-ekonomicznymi planowanej zmiany, jak choćby utratą miejsc pracy przez część nauczycieli zatrudnionych obecnie w gimnazjach.
Nie będę rozwijał ani analizował tej argumentacji – w pewnym stopniu uczyniłem to już w poprzednim wpisie na blogu. W tym miejscu chciałbym natomiast zwrócić uwagę, że krytyka zamierzonej reformy niesłusznie koncentruje się wokół losu samych gimnazjów, ewentualnie spodziewanej – choćby tylko przejściowej – ogólnej dezorganizacji systemu. Nie jest kwestionowany pomysł przedłużenia o rok nauki w liceum ogólnokształcącym, co zresztą akurat można zrozumieć, bowiem nawet znaczna część zwolenników zachowania status quo uważa trzyletnią formułę tej szkoły za daleką od doskonałości. Gorzej, że tylko w niewielkim stopniu wskazuje się negatywne skutki projektowanej zmiany dla funkcjonowania szkół podstawowych. Tymczasem ten problem z pewnością zasługuje na uwagę, a może nawet uderzenie na alarm.