Jestem już po debacie, do której jak raz szykowałem się tworząc poprzedni wpis na blogu. Poza tym, że atmosfera była bardzo miła i merytoryczna, to całość odebrałem raczej frustrująco. Nawet nie dlatego, że dyskusja uparcie ciążyła w kierunku funkcjonowania rodziców w szkole, a „radzenie sobie” z nimi urosło do rangi jednej z najbardziej pożądanych kwalifikacji nauczyciela. Nie dlatego również, że zaproszona na spotkanie młoda nauczycielka, niedawna absolwentka Wydziału Pedagogicznego, swoją wypowiedzią uprzytomniła wszystkim, że nie tylko rodzice, ale i koleżanki i koledzy z pracy mogą być źródłem problemów i frustracji. Bardziej uderzyła mnie raczej systemowa beznadziejność sytuacji. Możemy rozmawiać o kształceniu nauczycieli do upojenia, a i tak jego kształt będzie w dużej mierze zależny od programów, a te ustala państwo (czytaj: urzędnicy). Również rekrutacja kandydatów nie może (w uczelniach państwowych, z powodu odgórnie ustalonych zasad) lub nie chce (w uczelniach prywatnych, bo tu decyduje zasobność portfela) uwzględniać predyspozycji do zawodu. Mogę ze swej strony dzielić się dobrymi doświadczeniami w pracy z nauczycielami, a i tak każdy dyrektor szkoły publicznej powie mi, że mam łatwo, bo pracuję w placówce niepublicznej. I będzie miał swoją rację. Możemy wreszcie snuć wizje idealnego przygotowania kandydatów do pracy w szkole, ale przecież placówka oświatowa nie jest enklawą wyjętą ze społeczeństwa, w którym króluje lęk (o przyszłość, o zdrowie, o pracę, o dzieci, o co tam jeszcze chcecie), brak zaufania i egoizm, pracowicie budowany na gruzach fałszywego (podobno) kolektywizmu z czasów poprzedniego ustroju. Z tych wszystkich powodów wyszedłem z debaty mocno sfrustrowany, choć nie żałuję poświęconego czasu. Braku wizji, jak coś zmienić ku lepszemu w skali makro nie zastąpi przekonanie, że najważniejsze dzieje się w konkretnych placówkach. Niestety, ułomności systemu determinują działania wszystkich, ale gotowość mozolnego poszerzania zakresu swobody, czyli oddolnego zmieniania oświaty, mają w sobie tylko nieliczni. W końcu mało kto lubi kopać się z koniem.
Tyle refleksji na gorąco, a teraz obiecany dalszy ciąg myśli o kształceniu dobrych nauczycieli. Co oznacza określenie „dobrych”? Gdzie kryją się najbardziej pożądane kwalifikacje do tego zawodu?